Krajowa, centralna i wschodnioeuropejska pogoda jest tak
gigantycznie paskudna, że już od samego patrzenia na mapę pogody Półwyspu
Iberyjskiego robi się odrobinę cieplej i serdeczniej na duszy. A cóż dopiero
sprawić może sięgnięcie po muzykę improwizowaną z tego cudownego zakątka
świata?
Baa, słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Nasze uszy kierujemy
zdecydowanie na słoneczną i gorącą Lizbonę! No, prawie na Lizbonę, bo
zaczerpniemy także odrobinę oceanicznego powietrza kilkaset kilometrów na
północ od stolicy Portugalii (to będzie Belgia!).
Przed nami trzy nowe płyty wprost z zachodniego krańca
Iberii (lub prawie wprost). Bystry recenzent winien głodnych wrażeń bywalców Trybuny czym prędzej zapędzić do
lektury, a potem do odsłuchu (kolejność odwrotna jest równie akceptowalna).
Słowo wstępne wszakże paść musi. Płyty rzeczywiście będą aż trzy, dodatkowo
każda z nich będzie radykalnie różna od pozostałych, a jedynym wspólnym dla
nich mianownikiem – poza krajem pochodzenia jej twórców (prawie wszystkich!) –
będzie fakt, iż dominującą metodą twórczą okaże się improwizacja! Chwilami
intensywnie swobodna!
Młodości dodaj nam
skrzydeł!
Na początek duet kumpli z podwórka, a konkretnie z okolic
Placu Kwiatów, położonego w dzielnicy wolnej muzyki i równie szalonej miłości –
Bairro Alto, czyli Pedro Sousa na
saksofonie tenorowym i Gabriel
Ferrandini na perkusji. Okoliczność koncertowa z roku ubiegłego (chyba), miejsce
zwie się Ma Arte. Tak też nazywa się limitowana edycja kasetowa tego
nagrania, którą dostarcza Favela Discos (2017). Jak kaseta, to dwie strony,
łącznie 37 minut muzyki. Zarówno Sousa, jak i Ferrandini, nie potrzebują na
tych łamach jakichkolwiek rekomendacji. Warto wszakże zauważyć, iż choć są
obecni na scenie muzyki improwizowanej nie od dziś (zwłaszcza Gabriel), to
oboje skończyli lub za chwilę skończą ledwie 31 lat. Młodości, dodaj nam zatem
skrzydeł!
Lado A. Perkusja
na pogłosie, nie do końca zamierzonym, odrobina field recordings znad baru, szepty i mlaski, szkło o szkło. Muzykom
to w ogóle nie przeszkadza. Wiedzą, po co tu przyszli. Tenor Sousy od pierwszej
sekundy jest zadziorny i szybko osiąga stan wzmożonego metatransu. Narracja jest dość gęsta, ale prowadzona w umiarkowanym
tempie. Tembr saksofonu śle moc pozdrowień wprost w ramiona Evana Parkera.
Młody Portugalczyk jest jednak, co do zasady, na ogół o tempo bardziej
dynamiczny od weterana free improv,
który spokojnie mógłby być już jego dziadkiem. Ferrandini brnie w tej
eskapadzie w sposób niebudzący wątpliwości, zarówno, co do jego drummerskich kompetencji, jak i
dyspozycji dnia, a także telepatycznego odczytywania intencji partnera. Free
jazz na wysokim poziomie, trochę bezczelny, odrobinę młodzieńczy i na pewno
zbuntowany. Muzycy znają się od kołyski, zatem nie mają jakichkolwiek problemów
z nawigacją w żmudnym procesie swobodnej, kolektywnej improwizacji. Gdy w
drugiej połowie tej części koncertu postanawiają nieco przyhamować, tembr tenoru zdaje się być wręcz rozczulający, a jakość membran werbla i tomów niebudząca zastrzeżeń.
Za moment ruszają jednak do galopu, jak stado dzikich koni, boleśnie okutych
przez niewprawionego kowala. Szczypta odczynu adhd w grze Gabriela podkreśla dramaturgię tego fragmentu koncertu.
Jednooddechowy pasaż Pedro, niczym
wisienka na torcie.
Lado B. Płynnie
zmieniamy strony nośnika kasetowego, a na scenie pozostaje sam Pedro i kreśli
zwinną, niebanalną synkopę. Znów pędzi bez zakrztuszenia. Powrót Gabriela jest
nienachalny i pełen drumerskiego
uroku, zmyślnie akceptujący kończące się solo saksofonu. Teraz on zostaje sam,
a jego wyobraźnia eksploduje – down and
up! Tym razem to tenor powraca i w aurze tajemniczości, tudzież niedopowiedzeń
stopuje narrację i zeruje licznik kilometrów. Doskonała, sonorystyczna cisza.
Restart jest równie błyskotliwy, pełen incydentów na dyszach i krawędziach
talerzy. Finałowa galopada znów nie traci dobrego smaku i wiedzie nas do krainy
wiecznego zadowolenia. No, a przycisk play
again zda się wyjątkowo pomocny!
Orgia strunowców!
Nadprodukcja dźwięków improwizowanych dotyczy także sceny
portugalskiej. Przed nami Lisbon String
Trio, które pod tą nazwą publikuje dopiero od tego roku, a już ma w
dorobku… sześć dysków! Tu, dla przykładu, sięgnijmy do nagrania poczynionego w
towarzystwie francuskiego saksofonisty Etienne’a
Bruneta (sopran). A samo trio personalnie to: Alvaro Rosso – kontrabas,
Miguel Mira – wiolonczela i Ernesto Rodrigues – altówka. Płyta zwie się Telepathie
i przy okazji, być może niezwykle celnie, tłumaczy charakter relacji, jakie
zawiązały się pomiędzy muzykami w trakcie rejestracji (Creative Sources, 2017). A ta pochodzi z kwietnia br., z miejsca zwanego Livraria Ferin, położonego rzecz jasna w Lizbonie.
Dwa fragmenty swobodnej improwizacji, łącznie niespełna 34 minuty.
Pierwszy. Trzy strunowce i drobny saksofon – ciekawa
mieszanka. Zdaje się, że na początku nagrania, to największy ze strunowców wiedzie prym. Delikatnie
prowadzi narrację, rysuje pętle, a pozostałe instrumenty dopowiadają swoje kwestie
i komentują. Dialogi i interakcje nie mają końca. Sopran tylko pozornie ma tu
rolę separatywną, chętnie bowiem wchodzi w zabawy imitacyjne i bez trudu wkleja
się w zwoje strun partnerów. Gęsta, stosunkowo dynamiczna wymiana poglądów. Cztery płynne kaskady czystych akustycznie dźwięków. Pełne empatii zachowania
muzyków. Każdy może tu liczyć na ciętą, ale i precyzyjną ripostę. Rodzaj
filharmonii dla pełnowymiarowych szaleńców, kameralistyka na zdrowym speadzie. W ramach obszaru wyznaczonego
przez czterech muzyków panuje pełna demokracja – śmierć liderom i wszelkim prowodyrom!
Rosso lubi jazzowy walking i często z
niego korzysta, Rodrigues i Mira reagują jak bracia syjamscy, a Brunet wchodzi
pomiędzy struny ze zwinnością baletnicy. Pod koniec fragmentu, nikt nie ma tu
nic przeciwko drobnej eskalacji i niezobowiązującej do niczego galopady, pełnej
wszakże kameralistycznego uroku.
Drugi. Subtelna
narracja na starcie. Cisza na gryfach, skupienie, trochę szumu na dyszach. Special kind of sonore, która napędza
się podskórną intensywnością, napiętą cięciwą nerwu. Znów sopranista nie może
opędzić się od komplementów. Znów sporo walkingu
kontrabasowego ze strony Rosso, który dyktuje pozostałym strunowcom warunki gry. Konsensus jest
wszakże osiągany w mgnieniu oka (lub ucha). Układ przestrzenny jest zachowany.
Kontrabas i saksofon atakują flankami i bywają nieco głośniejsze, altówka i
wiolonczela brną środkiem i częstą grają jednym dźwiękiem. W trakcie tej części
nagrania napotykamy fragment emocji, które pachną niebanalnym free jazzem. Pod
koniec nagrania, nie pierwszy krok w kierunku ciszy. Zaduma, refleksja, błyskotliwa
mikrosonorystyka czterech doskonałych muzyków. A na finał, istotnie last minute – wytrawne i precyzyjne crescendo!
Lama, nie do końca
portugalska!
Czas na skromne akcenty nieiberyjskie w naszej dzisiejszej
modlitwie o odrobinę ciepła za oknem! Trio Lama
jest oczywiście w dwóch trzecich pełne krwi portugalskiej, ale uzupełnia ją
kanadyjski perkusista, a wspiera, na drugiej kolejnej płycie, belgijski klarnecista.
Samo zaś nagranie, nad którym za moment się pochylimy powstało w Belgii
(Neerpelt, Jazzcase Series Dommlhof, w styczniu 2016 roku). A zatem – Gonçalo Almeida na kontrabasie i klawiszach (plus efekty i loopy), Susana Santos Silva na trąbce, Greg Smith na perkusji i elektronice,
no i w charakterze gościa, Joachim
Badenhorst na klarnecie i klarnecie basowym. Czwarta płyta w dorobku Lamy
zwie się Metamorphosis (Clean Feed, 2017). Opowieść składa się z pięciu
części (w tym trzy pierwsze, to kolejne fazy tytułowych Metamorfoz). Łącznie 46 minut muzyki.
Metamorfoza 1.
Elektronika, ambientowy sound, sucha
trąbka, zgrzyty na gryfie, tuba klarnetu, inwazyjne klawisze – to
charakterystyka startu tego nagrania. W okolicach 4 minuty żywe instrumenty
zaczynają akcentować swoją obecność, choć kontrabasista brzmi jak zmutowany
Hendrix. W tubach dęciaków rodzą się
pierwsze semickie akcenty melodyczne, które będą kilkukrotnie powracać w tej
rejestracji. Rodzaj dramaturgicznej puenty dla przesyconej elektroniką
introdukcji tej płyty. Wybrzmienie jest jednak kolektywne, niemal industrialne,
co wprowadza drobną konfuzję w toku recenzenckich wynurzeń. Perliste free improv!
Metamorfoza 2.
Ciche dęciaki wypłukują hałas z
naszych uszu po ustaniu Pierwszej
Metamorfozy. Rodzaj porannego tańca
na mokrej trawie. Klarnet łapie pogłos i repetuje, kontrabas zaś stawia
wszystkich do pionu siłą swojego soundu.
Po chwili to samo czyni perkusja, a elektroniczne ornamenty ledwie skwierczą na
boku. Pomysł goni pomysł! – to pierwsza charakterystyka tego nagrania, która ląduje w
kajecie recenzenta. Barokowy przepych niemalże. A dęciaki, jakby na przekór, wciąż szukają melodii (Susana, nawet
zaczepki – jakże smakowite solo przy wsparciu skromnej elektroniki!). No tak, permanentne
metamorfozy. W 11 minucie – dość standardowa, cool semicka narracja na skraju niebanalnej melodii, jakby na
dowód, że my także potrafimy grać piękne piosenki. Dynamizacja na ostatniej
prostej sieje adekwatny do sytuacji ferment.
Metamorfoza 3.
Kontrabas ponownie przy władzy! Silny, jak dąb, nieznoszący sprzeciwu (Almeida
to potrafi!). Rhythm, sound and death!
Ciekawe, ile tu idzie ze scenariusza? – pyta dociekliwy recenzent. Dęciaki linearnie, tonalnie i z melodią
na ustach – to już znamy z tej opowieści. Oczywistość tego akurat rozwiązania
dramaturgicznego nie konweniuje z bogactwem improwizacyjnym dwóch pierwszych Metamorfoz.
Sen Komasiny.
Klarnet basowy jako kontrapunkt dla właśnie co zakończonej skocznej galopady.
Asysta z klawisza nie budzi entuzjazmu po drugiej
stronie sceny. Dęciaki biorą
jednak sprawę w swoje ręce (a nawet usta!) i temat brnie dalej w całkiem
przyjaznej akustycznie scenerii (Susana jest zdecydowanie matką tego drobnego
zwycięstwa!).
Ciemny zaułek.
Brutalne wejście kontrabasu wyznacza start finałowej opowieści. Mimo kilku,
ledwie co dostrzegalnych ambiwalencji w trakcie, czwarta Lama to zdecydowanie
najlepsza, jak dotąd płyta tria, co zwinnie podkreśla ten właśnie utwór. Ta rozbiegówka ma żar melodii, emocje
spełnionych oczekiwań. Należy podkreślić udany wkład elektroniki w sukces tego
finału. Uzupełnia i eskaluje wyczyny żywych instrumentów, wszak w tym właśnie
jest najlepsza. A semicka melodia powraca jak mantra i budzi egzystencjalny
lęk. Ostatnie słowo należy jednak do kontrabasu i elektroniki. To w sumie żadne
zaskoczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz