Dirk Serries i Colin Webster są zdecydowanie najczęstszymi
gośćmi Trybuny w ostatnich
tygodniach. Zachwycaliśmy się wspólnie ich dokonaniami w ramach wydawnictw A New Wave Of Jazz, Raw Tonk, czy choćby Tombed Visions. Jeśli zatem za
trzy dni światową premierę ma druga, a w sumie czwarta płyta ich trzyosobowej
inicjatywy artystycznej Kodian Trio, to nie sposób na tych łamach tego faktu nie
wykrzyczeć!
I od pierwszej myśli silna konstatacja Pana Redaktora – próżno szukać współcześnie wielu ciekawszych, bardziej odświeżających nasze uszy,
propozycji muzycznych w zakresie małego składu improwizującego niż Kodian Trio (przynajmniej w
granicach Starego Kontynentu). Innymi słowy – czytajcie, a potem słuchajcie z
należytą starannością!
Czas i miejsce zdarzenia:
2016 (brak dokładniejszych danych), Sunny
Side Studios, Bruksela.
Ludzie i przedmioty:
Dirk Serries – gitara elektryczna, Colin Webster – saksofon altowy, Andrew
Lisle – perkusja.
Co gramy: muzyka
swobodnie improwizowana.
Efekt końcowy:
sześć odcinków muzycznych bez tytułów, pomieszczonych na dwóch stronach płyty
winylowej – niespełna 47 minut. Dostarcza austriacki Trost Records jako Kodian
Trio II (wyjaśniając wątpliwości –
jest to druga studyjna płyta tria; dyskografię uzupełniają dwa wydawnictwa koncertowe,
jedno w formacie cd-r, drugie w postaci kasety – wszystkie pozycje omówione w
opowieściach podlinkowanych w
pierwszym akapicie).
Wrażenia subiektywne/
przebieg wydarzeń.
A1(3:23). Od
dźwięku prymalnego, twarda, gęsta, trójnoga
narracja. Gitara snuje tłuste
synkopy, alt rysuje sufit studia nagraniowego, a perkusja bije mocny rytm, z
samego serca, nie szczędząc razów
stopą po bębnie basowym.
A2 (8:49). Duet
saksofonu i gitary, o tempo szybciej niż w poprzednim odcinku. Perkusja wchodzi
jakby bokiem i stara się nie przeszkadzać, bo dialog z introdukcji zdaje się być niezwykle frapujący dla wszystkich uczestników odsłuchu. Ta wymiana zdań
współrzędnie złożonych godna jest uwagi, nawet jeśli konsensus nie jest na
razie gwarantowany. Narracja toczy się na ostro, ma dziki smak, choć nie
przekracza granic freejazzowego rozsądku. Serries klei szybkie solo, ale
Webster powraca jeszcze dynamiczniej i wtapia się w gęstwinę improwizacji na
rozgrzanych strunach gitary. Doskonały fragment! Gitara permanentnie iskrzy,
sprzęga się i dolewa do ognia. Jest metaliczna, krwawi i perfekcyjnie skleja
się dramaturgicznie z altowymi eskalacjami.
A3 (11:03). Spokój
wokół samotnie improwizującego perkusisty. Alt tuż potem, pachnie komedowskim zaśpiewem. Serries wchodzi
na ubitą ziemię i znów zadziera nosa. Jest konkretny, konsekwentny i krnąbrny
(by pozostać przy epitetach na literę k).
Narracja ponownie dynamizuje się, a dźwięki trzech instrumentów tulą się do
siebie, jak niewykastrowane kocury w cieczce. Gitarzysta przypomina odrobinę
przesterowanego i silnie sfuzzowanego
Dereka Baileya. Saksofonista (gdy dmie na alcie) jest prawdziwie
niepowtarzalny, ale to już wiemy z poprzednich opowieści o artyście. Na finał
solo perkusyjne, które nie po raz pierwszy tego wieczoru pachnie Tomem Bruno.
B1 (4:40).
Narracja ponownie stawia pierwsze kroki z rozwagą i bez pośpiechu. Dźwięków jednak nie brakuje, a żaden z nich nie pozostaje bez reakcji interlokutorów. Alt
stempluje przestrzeń, gitara moduluje swój tembr, perkusja stopuje. Zwarty szyk bojowy, bez choćby fragmentu wolnej
przestrzeni, ale i bez prób hałasowania,
czy uciekania w trans.
B2 (7:59).
Ponownie Webster i Serries brną niczym jedno ciało (ten drugi częściej moduluje
dźwięk, niż ucieka, jak to często czyni, w ambientowe otchłanie). Wymiana
poglądów, która pachnie jazzem na kilometr. Lisle szczoteczkuje, a Serries nieustannie poszukuje nowych rozwiązań na
elektrycznym wiośle, bazując na całej
historii baileyowskich doświadczeń.
Bezkompromisowość jego stylu gry może imponować. Dla przeciwwagi – w 6 minucie
brawurowy duet altu i perkusji! Wejście gitary w sam środek tego dialogu,
niczym wisienka na torcie (z offu …
ekstaza recenzenta!). Na finał ekspozycji – precyzyjna galopada.
B3 (10:02). Slide guitar? Nieco bardziej refleksyjna
opowieść, zdobiona molekularną improwizacją. Dirk ledwie dotyka strun, Colin mantruje na boku. Jesteśmy o kilka
kroków od granicy ciszy. Andrew wchodzi wysoko
i używa prawie wyłącznie talerzy. W 6 minucie zostaje na moment sam. W ramach wsparcia Colin śle mu sonorystyczne
pocałunki prosto z namiętnych dysz saksofonu. Gitara Dirka zdaje się być
zwiewna, niczym dziewica przed swoim pierwszym ważnym wydarzeniu w życiu.
Prawdziwa eksplozja niezaprzeczalnej urody free improvisation! Talerze w tle,
niczym husaria sprzymierzonych armii! Błyskotliwe wybrzmienie!
*) ang. Następny krok do ważności
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz