Francuską saksofonistkę, o libańskich korzeniach, Christine
Abdelnour znamy na tych łamach całkiem dobrze, choć na ogół z czasów, gdy
występowała pod nazwiskiem Sehnaoui, była bowiem wtedy żoną jeszcze lepiej nam
znanego gitarzysty Sharifa. Po prawdzie od tamtych czasów (niemal dekadę temu)
nie była jakoś specjalnie aktywna na rynku wydawniczym muzyki swobodnie
improwizowanej, ale nigdy o niej zapomnieliśmy (była choćby gościem ostatniej
Krakowskiej Jesieni Jazzowej, w ramach jubileuszowych obchodów wielolecia
formacji Gush). Dziś powraca do nas, uprzedźmy przebieg wypadków, z płytą
absolutnie wyjątkową. Skomplikowany (pozornie) francuski tytuł nagrania widnieje w
nazwie dzisiejszej opowieści. Partnerem saksofonistki w tym zacnym, artystycznym
wydarzeniu jest amerykański drummer
Chris Corsano, który był ostatnio gościem Trybuny
dokładnie… trzy dni temu.
Nagranie studyjne z lata 2017 roku, dokonane w miejscu zwanym
Audio Cue Tonlabor, zawiera dziewięć
improwizacji z tytułami, które bezczelnie skutecznie przenoszą nas do świata
preparacji dźwięku, wytrawnej sonorystyki i wszystkiego tego, co bezpowrotnie
oddala nas od melodii, tonacji i tradycyjnego stroju instrumentów. Ostrzegamy –
prawdziwe cacko z mocą niebanalnych, czasami trudnych dźwięków!
Bylibyśmy zapomnieli: Christine zagra na saksofonie altowym,
a Chris – poza akcesoriami perkusyjnymi – będzie też korzystał ze slide klarnetu (i to często!). Płyta
trwa 55 minut i tyleż sekund, wydawcą CD jest amerykański Relative Pitch
Records, a miała ona swoją premierę w kwietniu bieżącego roku.
Spektakl rodzi się w niemal industrialnym środowisku
dźwiękowym – instrument przypominjący saksofon skwierczy mechanicznie, buduje
małe, hałaśliwe drony, zdaje się mieć kilka separatywnych pasm fonii. Perkusja
i wszystko, co do niej jest podczepione (klarnet?), gra silnym rezonansem, drży
i trzeszczy w posadach, skrzy się wibrującymi talerzami. Mechanistyczna propedeutyka
preparacji – przed nami świat
nieustających tajemnic. Recenzentowi trudno jest precyzyjnie zdefiniować źródła
dźwięków, tonie w dysonansie poznawczym i jest mu w tym doprawdy wspaniale! Ów
krytycznie challangowy odsłuch napina
wszystkie mięśnie twarzy i skutkuje systematycznym uwalnianiem ogromnych
pokładów endorfin. W połowie trzeciej minuty prawą flankę przestrzeni
dźwiękowej opanowują zwoje szumów z tuby instrumentu dętego. Istnieje zatem
pewne prawdopodobieństwo, iż to właśnie tam posadowiła się saksofonistka.
Narracja wszakże toczy się dalej z wysoką intensywnością, niczym mała orkiestra
symfoniczna na dużych sterydach, która na finał improwizacji otwarcia potrafi
zmysłowo rozrzedzić się i zaprezentować więcej separatywnych fonii, które
przypominają nam, iż na scenie mamy jedynie saksofon i perkusję.
Druga piosenka
stawia nas na baczność! Prawdziwie imitacyjny taniec godowy dwóch upalonych
świerszczy! Oba pasma fonii lepią się w jednorodny strumień. Metafizyka
dźwięku, który zdaje się płynąć całą szerokością pomieszczenia, w którym znajdują
się muzycy. Trzecia historia, to rodzaj obopólnego rezonansu i plastycznych
dronów. Cudowna cisza post-hałasu. Powietrze szumi, muzycy szukają nowej porcji
tlenu. Preparacje i sonorystyka na samym dachu dalekowschodniego wysokościowca.
Znów garść imitacji, szukania wspólnego mianownika dla całej improwizacji. Outside and inside, z ciszy po korpulentny
dźwięk i z powrotem. Klarnet Chrisa wkleszcza się pomiędzy saksofon, a elementy
zestawu perkusyjnego i drży transcendentalnym niepokojem. Chwilowo Amerykanin
przejmuje rolę magika nadrzędnego. Po 4 minucie, muzycy proponują więcej drummingu i brzmienia saksofonu, które
sugeruje, iż być może składa się on jednak z tuby i dysz, które muzyk
naprzemiennie otwiera i zamyka. Akcenty rytmiczne i kawałek złamanej melodii,
to kolejne, acz krótkotrwałe zaskoczenia dramaturgiczne. W końcowej części drumming nabiera pustynnego posmaku, a
saksofon podśpiewuje pod nosem.
Czwartą opowieść otwiera perkusja, która brzmi … niczym
perkusja. Obok, w tubie altu, krople potu bulgoczą zamaszyście. Flow jest nerwowy, a dźwięki - co wydaje
się w tym fragmencie płyty niemal niemożliwe – ciągle zaskakują. Szumiący
rezonans chwyta za gardło, a potem kończy improwizację. I już piąty odcinek – w tubie znalazło się
prawdopodobnie jakieś obce ciało, gdyż saksofon drży jak młot pneumatyczny. Pod
nim wibrujący werbel czyni swoją powinność. Kolejny pik preparacji i wzajemnych imitacji. Dwa śpiewające stwory o dżdżystym
poranku, ze słońcem, które z roztargnienia zapomniało wzejść i posmakiem
napalmu. Mechanika rytmu skondensowanego – saksofon, klarnet, głuchy drumming. Fonia skacze ku górze,
świdrująca, ptasia rewolta trwa w najlepsze. Szósty fragment – werbel w fazie
preparacji, pusta tuba prosi o łyk wody, dysze klaszczą w ciszy. Na dnie muzycy
szukają rytmicznego mianownika - moc aktywności po stronie Chrisa, szczypta
lenistwa ze strony Christine. Pięknie gaszą ledwie tlący się płomień narracji.
Na wejściu w odcinek siódmy powraca smak gęstego
industrialu, który siał popłoch na początku płyty. Dwa ogniska krzyczącej meta fonii. Gdy niespodziewanie gasną,
na scenie tworzy się tęcza piękna. Król i Królowa nocy, z orszakiem wątpliwych
pochlebców, kroczą wyjątkowo dostojnie. Ósma część i powrót do brzmień, jakich
moglibyśmy oczekiwać po zgromadzonym instrumentarium. Aktywny drumming, bawole porykiwania saksofonu,
free jazz pełen zdrowych emocji. Po paru okrążeniach, Christine powraca w
zarosła preparacji, nabiera wody w usta i prycha. Po 4 minucie skromny galop, a
potem zmysłowy stopping – muzycy
łykają gorące powietrze wielkimi porcjami. Pieśń zamknięcia, czas już na
nią. Tupot suchych dysz o pusty pokład, mały drumming, dęte mikrofrazy. Klarnet rezonuje z werblem (chyba),
płomień imitacji znów żarzy się szeroką łuną. Kolejny krok w kierunku nieba. A
po chwili czas na finałowe odliczanie – urywane porywy powietrza z tuby, cisza
na tomach, powolny marsz w poszukiwaniu ostatniego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz