piątek, 6 marca 2020

Loplop! Malignae! Casswell! Anticlan! PPPT! Why my guitar does not gently weeps!


Dziś czas na prawdziwe guitarquake!!! Pięć płyt, pięciu dalece intrygujących gitarzystów, gatunkowy melting pot i emocje od ognistego dołu do niebiańskiej góry! Oczywiście nie tylko gitary decydują o obliczu muzyki, o której za chwilę porozmawiamy, ale to one są dziś głównym powodem owej dysputy! Każda z nich inna, każda frapująca, każda wyposażona w ładunek indywidualnego szaleństwa!

Zaczniemy od, jak zawsze nad wyraz kreatywnej, Skandynawii i tria Loplop, potem Barcelona i czarna, jak tylko to możliwe Malignae! Oddech (bezdech?) na gitarę solo ze Zjednoczonego Królestwa, a w dalszej kolejności - międzynarodowy, choć z Rotterdamu, Anticlan oraz tajemnicze trio krajowego chowu, które wydaje płyty z częstotliwością raz na miesiąc i jeszcze nazywa swą muzykę spontaniczną!!!! Pierwsza płyta z dziś omawianych ukazała się dziesięć dni przed końcem starego roku, pozostałe pozycje, to tegoroczne świeżynki. Rok 2020 zaczyna się doprawdy ogniście!




Loplop  Loplop (Gotta Let It Out, CD 2019)

Słowo się rzekło, lądujemy w portfelu wydawniczym duńskiej oficyny Gotta Let It Out, a na scenie miejsca zwanego RMC (studio, klub?) witamy szwedzkiego Amerykanina i Norwegów - Jon Lipscomb na gitarze elektrycznej, Dan Peter Sundland na gitarze basowej oraz Ole Mofjell na perkusji. Rzeczone power & fire trio zwie się Loplop, a prezentuje nam swoje debiutanckie dziecię bez tytułu własnego.

Pięć improwizacji, budowanych zapewne w oparciu o scenariusze, tudzież zapiski kompozytorskie, trwa dokładnie 55 minut i 35 sekund. Każda z nich jest rozbudowana (od prawie siedmiu do niemal siedemnastu minut), pełna zaskakujących zwrotów akcji, pokomplikowana dramaturgicznie i niepozwalająca odbiorcy na choćby nanosekundę nudy. W wielu momentach określenie power trio wydaje się trafne, albowiem estetyka ostrego rocka, przyprawionego zdrowym, post-jazzowym sznytem bliska jest upodobaniom artystów, ale też nie oddaje całego bogactwa ich muzyki, niezliczonych pokładów ekspresji i niewyczerpalnych zasobów artystycznej kreacji.

Od pierwszej sekundy słyszymy, iż heavy-psycho-rockowa gitara będzie tu rządzić, stawiać wymagania i egzekwować wszelkie, wcześniejsze ustalenia. Jako że partnerów ma nie byle jakich, bo i basówkę stać tu na wiele, zarówno na etapie budowania potężnej narracji, jak i swobodnej improwizacji, a kocia zwinność perkusji też budzić musi nasze uznanie, to zadanie wydaje się łatwe i nieskomplikowane. Utwór otwarcia jest najkrótszym fragmentem płyty, koncentruje się głównie na dynamicznym, meta rockowym wyznaczeniu terenu dalszych eksploracji. Bystre tempo i adekwatna gęstość narracji - od rockowego drive’u po trzy swobodne strumienie improwizacji. W drugiej opowieści muzycy odstawiają nieco rockową estetykę i brną coraz śmielej w bystre interakcje, skutecznie szukając psychodelii i nigdzie się nie śpiesząc. Wszystko pięknie narasta i lepi się do siebie – barokowy przepych zdarzeń, tudzież młodzieńczy temperament i wigor w kreowaniu ekspresyjnego zakończenia.

Trzeci utwór zdaje się być kluczowym dla obrazu całości. Dość spokojnie otwiera ją bas wraz z perkusją. Gitara podłącza się po krótkiej chwili i łapie swobodny, psychodeliczny dryl, po czym wiedzie narrację w najprzeróżniejsze zakątki – nie brakuje w nich plastrów ciszy, a opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie. Po upływie piątej minuty muzycy idą śmiało w galop, który z czasem przybiera niebywałe barwy. Szczególnie ciekawie jest w momencie, gdy gitara zaczyna repetować, a bas i perkusja, miast gnać na zatracenie, zaczynają szukać niuansów i dramaturgicznych pętli. Ogień rocka, wysublimowanie swobodnej improwizacji i artystyczna bezczelność prowadzą muzyków na sam szczyt. W dziele niszczenia naszych przyzwyczajeń bardzo przydatne okazują się: świetny warsztat instrumentalny artystów, niemal zwierzęca elastyczność i brak jakichkolwiek zahamowań stylistycznych. Czwarty utwór pokazuje jeszcze jedno oblicze Loplop – spokojne, niemal balladowe intro, bystrze nabiera mocy, a kołem zamachowym wydaje się być nade wszystko aktywny i niebanalny drumming. Na finał tej części muzycy śmiało otwierają przed nami wrota post-gitarowego noise. Część piąta, ostatnia i kolejne, nowe oblicze tria – sporo wyważonych preparacji, szelestów, szmerów i tajemniczych fonii. Znienacka atakuje nas … saksofon, który brzmi niczym młody Evan Parker, budujący podwaliny gatunku. Gitara Jona brzmi po bailey’owsku, a całą narrację możemy, bez jakiegokolwiek ryzyka popełnienia błędu, potraktować jak tribune to british freely improvised music! Brawo za finał, brawo za całą płytę! 




Malignae  Energía [tan] oscura (Discordian Records, DL 2020)

Gitarowych szaleństw ciąg dalszy! Barcelona, także Bogota, okoliczności studyjne w latach 2017/18 - kilka różnych, także personalnie sesji. Post-black metalowa Maligna na swym debiutanckim wydawnictwie proponuje nam jakby dwie podpłyty – w utworach nieparzystych: Diego Caicedo (gitara, głos, dyrygentura) oraz trzej kontrabasiści: Alex Reviriego, Carlos Ródenas oraz Eduard Altaba, w utworach parzystych: Diego Caicedo – gitara i bas elektryczny, Carlos Jorge – wokal i Cristian Sarmiento – perkusja. Dziewięcioczęściowa drama trwa 35 minut i 41 sekund.

Ciemna (a jakże) energia, to album definitywnie dwubiegunowy, choć światy muzyki improwizowanej (część nieparzysta) i blackmetalowej (część parzysta) mają tu ze sobą wyjątkowo po drodze. Estetyka mroku, egzystencjalnego zwątpienia, artystycznej desperacji i demonicznego nastroju są naturalnym atrybutem obu wspomnianych wątków muzyki współczesnej, które łączy personalnie szef całego przedsięwzięcia, kolumbijski rezydent Barcelony, gitarzysta Diego Caicedo. Muzyk, z którym znamy się doskonale choćby z wydanych w Polsce albumów Low Vertigo i Hung Mung.

Płytę otwiera świst gitary, która dostała zbyt dużą dawkę zasilania elektrycznego. Towarzyszy jej szeroki strumień masywnego, trójgłowego kontrabasu. Smyki na gryfach kręcą świdry, odzierają je ze skóry, gitara topi się w metafizycznym wrzasku, który dodatkowo stymuluje głos, póki co, dość ludzki. Riffy sfuzzowanej gitary otwierają przestrzeń rockowego black – twardy bas, bystra perkusja i growlowy wokal czynią swoją powinność zgodnie z arkanami mrocznej sztuki. Zmienne tempo narracji, początkowo statyczne, potem dalece dynamiczne, całość wyrafinowana, bez specjalnych gatunkowych ekstremów, także ze sporą dawką psychodelii i sznytem latynoskiego temperamentu. Powracamy do wątku improwizowanego – narrację buduje stojący dron sprzęgającej się gitary, który stanowi tło dla czeredy kontrabasów. Te ostatnie, z smykami na sztandarach, ryją nam mózg egzystencjalnymi wątpliwościami, a demony szepczą do ucha wyłącznie złe komunikaty. Kontrapunkt black w części czwartej stawia na łamanie rytmu wedle dobrych wzorów amerykańskiego hc/punk sprzed trzech dekad, mantryczność powtórzeń i bystre solo gitary, czynione na dalece już zaawansowanej dynamice.

W piątym epizodzie kontrabasy stawiają na technikę pizzicato. Gitara włącza się w budowanie narracji, czyniąc ów fragment być może najbardziej zrównoważonym emocjonalnie na całej płycie. Czarna pieczęć części szóstej początkowo toczy się dość statycznie. Głos niemal recytuje krzykiem, gitara przywołuje znajome strachy. Skok w galop emanuje precyzją wykonania, a gitara odpływa jako pierwsza. Siódma, czyli znów improwizowana – kontrabasy brną w tempie godnym blackend, brzmią jak armia straceńców, gitara błyszczy zimnym ogniem, całość bliska zdaje się być bliska ściany dźwięku. Gitara potrafi tu sypać syntetyczną post-elektroniką, karmić nas białym szumem, a każdy z kontrabasów snuje swój separatywny wątek. Brawo! Komentarz black tria wydaje się jeszcze dosadniejszy – huraganowe tempo, ekspozycja wszelkich emocji, multiplikujący się growl. Potem bystre zejście w przestrzeń zwinnego post-rocka i brutalny powrót do wątku głównego. Dobijamy do dziewiątej części – gitara sprzęga się na potęgę, smyki piłują struny wyjątkowo nisko, a zaraz potem wysoko. Moc kreatywnego szaleństwa wiedzie Malignę na spotkanie z ostatnim dźwiękiem. Gitara płonie okiełznanymi już wątpliwościami.




Rex Casswell  Bricolage (Confront Recordings, DL 2020)

Nic tak skutecznie nie odda wielowymiarowości współczesnej gitary, która za nic ma podziały gatunkowe i jakiekolwiek samoograniczenia w zakresie sposobów wydawania dźwięków, jak jej ekspozycja solowa. Przed nami muzyk, który od lat funkcjonuje na obrzeżach wszelkich muzycznych obrzeży (przez co jego dyskografia jest nad wyraz skromna), Rex Casswell i solowa, improwizowana propozycja na gitarę akustyczną i elektryczną, po części także konceptualna, ale o tym za moment. Siedem części, trzy kwadranse wrażeń – zapewniamy - dalece wielowymiarowych. Nagrania z miejsca zwanego Sweet Factory, Louth, Lincolnshire, dwa dni grudniowe w roku 2018.

Bricolage, to przykład gitarowej ekspozycji, którą śmiało zaliczyć możemy do działań radykalnie poszerzających techniki wydobywania dźwięków ze strun i wszystkiego, co jest z nimi fizycznie związane. Muzyk, przygotowując się do żmudnego procesu permanentnego preparowania swoich gitar, przyjął pewne założenie. W każdym z utworów konsekwentnie korzysta on z jednego przedmiotu, bądź z jednej metody preparowania, od pierwszej do ostatniej sekundy nagrania. Jakie wykorzystuje przedmioty, jakie stosuje metody, można częściowo wywnioskować, analizując tytuły poszczególnych części. Zainteresowanych odsyłamy do bandcampowej strony wydawcy, radzimy wyposażyć się w dobry słownik angielsko-polski. My zaś ograniczymy się do krótkiego opisu każdego fragmentu tej niezwykłej, zarówno pod względem akustycznym, jak i dramaturgicznym, płyty.

Struny gitary traktowane są nad wyraz dynamicznie jakimś ostrym przedmiotem. Wszystko trzeszczy, skrzypi, jęczy pod naporem mocy, dźwięcznie pokrzykuje. Odnosimy wrażenie, iż w tym procesie uczestniczy jednocześnie gitara elektryczna i akustyczna, a całość w konsekwencji nabiera elektroakustycznej poświaty. W drugiej części – wszystkie przedmioty uczestniczące w procesie definitywnie zdają się cierpieć. Ściskanie, rozciąganie, dewastowanie – oto nowy wymiar improwizującej gitary. Aż trudno uwierzyć, iż dźwięki, które słyszymy, to naprawdę gitara. Narracja, nie jedyny raz na tej płycie, poszukuje wewnętrznego rytmu i szuka adekwatnej dla sytuacji scenicznej tekstury. W kolejnym epizodzie słyszymy warkot … silnika spalinowego. Motoryka tajemniczych dźwięków, która stawia nieustanne pytania o źródło ich pochodzenia. Czwarta część – znów siła i ekspresja strunowych dewastacji. Dźwięki w nieco wyższych pasmach, dynamika narracji, która szuka gęstszych struktur, na granicy rytmiki repetytywnej, nie bez akcentów para perkusjonalnych.

Do piątej improwizacji zaprasza nas znów mechanika – jakby świder, wentylator, który rozrzedza gęste powietrze wnętrza. Struny w oczekiwania na dewastację prychają dźwięcznymi foniami, czyniąc opowieść delikatnie dronową, pozbawioną dynamiki. Kolejny fragment – pocieranie metalu o metal, mechaniczna ekspozycja niemal całkowicie pozbawiona typowych dla muzyki atrybutów. Masa trudnych w odbiorze fonii, podawana z epickim rozmachem. Zmiana goni tu zmianę, a całość po czasie niespodziewanie osiąga stan post-mechanicznego ambientu, który rezonuje ze wszystkim, co napotka na swojej drodze. Wreszcie finałowy odcinek płyty – powrót do ostrych dewastacji fonii naprawdę … gitarowych. Dotkliwy dźwięk goni tu dźwięk jeszcze bardziej dosadny. Narracja staje się istotnie efektowna – rodzaj polirytmii, odwróconej tekstury, funk in hell! Po piątej minucie słyszymy wyraźnie, iż muzyk kardynalnie powrócił na gryf gitary, a całość intrygująco wybrzmiewa.




Anticlan  Close To The Bone (Creative Sources, CD 2020)

Wypadałoby teraz zapowiedzieć coś odrobinę relaksującego, ale nie dziś! Kolejna petarda z ważką rolą gitary elektrycznej staje u naszych wrót – zwie się Anticlan! Pierwsza płyta tej formacji istotnie zachwyciła nas jakieś dwa lata temu (co znalazło także odzwierciedlenie w podsumowaniu roku 2018). W studyjnych okolicznościach Rotterdamu, w trakcie zabawnego roku ubiegłego, spotykamy takich oto muzyków: Hugo Costa – saksofon altowy, Josué Amador – gitara elektryczna oraz Philipp Ernsting – perkusja. Artyści będą improwizować przez 48 minut i 49 sekund, a ich opowieść składa się z sześciu epizodów. Bez zbędnych introdukcji recenzenckich przechodzimy do omówienia muzyki posadowionej Tuż Przy Kości.

Bystry circle drumming i post-rockowa, groźna gitara, zasilana gęstym strumieniem prądu zmiennego, witają nas w przestrzeni swobodnej, choć dramaturgicznie uporządkowanej improwizacji. Masywne intro, w trakcie którego gitara ślimaczy się i rozgląda na wszystkie strony, podczas gdy perkusja realizuje całkiem żwawy galop. Po stu sekundach do gry wchodzi saksofon, który maluje freejazzowe bazgroły, a gitara milknie. Gdy po niedługiej chwili powróci, silnie się sprzęgając, narracja będzie już do samego końca płyty tworzona w pełni kolektywnie, przy udziale wszystkich aktorów tego widowiska. Z sekundy na sekundę opowieść pęcznieje, nabiera psychodelicznego sznytu, niesie w sobie pewien suspens, jakkolwiek stąpa po ziemi wciąż twardą stopą. Intrygujące, iż każdy z instrumentów płynie tu jakby własnym tempem, improwizuje swoją bajkę, ale całość wydaje się być wyjątkowo zwarta, a poszczególne jej elementy dobrze skorelowane. Druga opowieść delikatnie traci impet. Gitara sunie post-jazzem, saksofon szuka inspiracji w historii gatunku, a perkusja liczy krawędzie. Rodzaj krótkiej meta ballady, która nie stroni od preparowania dźwięków, zwłaszcza na gryfie gitary. Wejście w trzecią część rekompensuje nam chwilowe braki w zakresie dynamiki – aktywny drumming, saksofonowe repetycje i gitara, która szuka akcentów psychodelicznych po stronie ambientowych plam. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni, elementem stymulującym rozwój wydarzeń na scenie jest perkusja. Rośnie ekspresja, szczególnie w tubie saksofonu, gitara repetuje, a finał epizodu trio odnajduje w zwinnym galopie.

Druga część płyty przenosi nas już w meta przestrzeń post-rockowej psychodelii, tak charakterystycznej dla pierwszej płyty Anticlan. Na starcie czwórki klimatyczna powolność – perkusyjne preparacje, dyszący alt i gitara, która rezonuje z martwym powietrzem. Narracja buduje się jakby sama, klejąc do siebie poszczególne składniki – szczyptę zadumy, artystyczne wątpliwości, dystans wobec siebie i każdego dźwięku. Gitara odpływa jako pierwsza, saksofon w komentarzu plecie cudne mikro melodie. Piąta opowieść rodzi się na drżących talerzach. Wycofany saksofon i gitara, która alchemicznie skrapla wilgotne oddechy muzyków. Znów świetne momenty perkusji, której nie brakuje chęci i pomyślunku do budowania bazy dla pozostałych instrumentów. Saksofon brnie zwinnym post-jazzem, gitara tańczy post-funkiem, po czym wszyscy na scenie błyskotliwie tłumią emocje i płyną rozlanym strumieniem dźwięków do samego końca, potwierdzając, iż to ich ulubiona bajka. Szósta, ostatnia improwizacja, trzyma psychodeliczny klimat – perkusjonalne błyskotki, gitara zaplątana w śliskie struny, saksofon stawiający regularne stemple nieco z oddali. Z czasem opowieść nabiera wigoru, rośnie jej energia kinetyczna. Gitara tym razem szuka rockowego hałasu, a to w tubie saksofonu zdaje się być najwięcej kwasu. Narracja nie intensyfikuje się jednak linearnie - perkusja i gitara idą wspólnie w galop, ale saksofon stoi w miejscu i mantruje na potęgę. Po pewnym czasie także on daje do wiwatu i trio nabiera zmysłowej intensywności. Finał godny całej, chwilami definitywnie błyskotliwej płyty. Opowieść gaśnie przy altowym zaśpiewie.




Parampampam Trio  PPPT EP#30 (Self-bandcamp, DL 2020)

Czas na zapowiadaną już w preambule dzisiejszej zbiorówki … muzykę spontaniczną! Trio zwie się niezobowiązująco Parampampam, pochodzi z Olsztyna, nagrywa już od ponad dekady i właśnie wydało swoją … trzydziestą ep-kę. Z radością zatem witamy na Trybunie Muzyki Spontanicznej załogę w składzie: Andrzej Koczan – bas, Darek Dzwolak – perkusja oraz Paweł Nałysnik (gitara, saksofon). Cztery ponumerowane improwizacje, ponad 36 minut (niezła ep-ka!).

Gatunkowy punkt wyjścia dla improwizacji, zarówno tej predefiniowanej, jak i całkowicie swobodnej, jest … tylko punktem wyjścia. W przypadku PPPT jest nim muzyka rockowa, ta bardziej w blasku post, dynamiczna i transowa muzyka, która lubi także pohałasować (noise forever!). Nie znamy, rzecz jasna, wszystkich poprzednich dwudziestu dziewięciu płyt tria, zatem nasze sądy budujemy głównie na zawartości ostatniego nagrania. A wskazuje ono, iż muzycy już dość dawno opuścili ów punkt wyjścia i pięknie toną w oceanie swobodnych, ponad gatunkowych form, a wszystko, co dobre i wartościowe nie jest im obce.

Na wydawnictwie PPPT EP#30 budzimy się w oparach gęstego, mrocznego, gitarowego ambientu, które stempluje repetujące sprzężenie elektryczne, rodzaj gitarowego riffu, nieznanego do końca pochodzenia. Miarowy zgrzyt talerzy rozpoczyna budowanie narracji właściwej. Po trzeciej minucie gitara i bas wplątują w ów hard-ambient ślady rockowej struktury. Wirująca psychodelia też jest już udziałem muzyków. Gonią ku ścianie dźwięku zwinnie i w dobrym tempie. Drugi epizod otwiera porcja ambientu, która nosi już znamiona harshu. Deep drumming proponuje umiarkowanie spokojne tempo. Dronu bas niemal stoi w miejscu, powietrze jest gęste i parne. Ledwie po kilku krokach trio znów osiąga ścianę dźwięku, ale jej struktura wydaje się być bardziej mgława i nieoczywista, niż w pierwszym odcinku. Narracja pęcznieje, rozrasta się, ale cały proces jest bardziej ekstensywny niż intensywny. Post-ambientowy dron topi się w egzystencjalnej zadumie, zaś perkusyjna mantra realizuje końcową marszrutę.

Trzecia część budowana jest przez perkusyjny rytm, pełen post-punkowych odniesień i ambient sfuzzowanych gitar. Flow jest brudny, ocieka zimnym potem, drży i złorzeczy. Wątki gitarowe toczą się w jego głębi, niektóre z nich poznajemy tylko przelotnie. Na finał zmysłowy harsh ambient milknie, dzięki czemu perkusja i czyste rockowe wiosła mogą nas nieść wzgórzem, które możemy śmiało nazwać udanym wspomnieniem po Joy Division. Czwarta, ostatnia historia – post-rockowa, kolektywna narracja. Bas i perkusja stawiają rytmiczne stemple, gitara tryska kreatywnością w wielu wymiarach, czyniąc jakby mimochodem krótkie resume gitarowego new wave & psycho w ujęciu historycznym. Całość błyskotliwie narasta, bas też dokłada swoje cegiełki, a perkusja bije sercem całego świata. Gitara sprzęga się, tarmosi struny, tańczy sama ze sobą mały rytuał szaleństwa. Post-rock, który kipi emocjami! W połowie dziewiątej minuty bas i perkusja gasną w ułamku sekundy, a szczęśliwe zakończenie płyty jest już udziałem samotnej gitary, która rozlewa się soczystym ambientem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz