Dziś czas na prawdziwe guitarquake!!!
Pięć płyt, pięciu dalece intrygujących gitarzystów, gatunkowy melting pot i emocje od ognistego dołu
do niebiańskiej góry! Oczywiście nie tylko gitary decydują o obliczu muzyki, o której
za chwilę porozmawiamy, ale to one są dziś głównym powodem owej dysputy! Każda
z nich inna, każda frapująca, każda wyposażona w ładunek indywidualnego
szaleństwa!
Zaczniemy od, jak zawsze nad wyraz kreatywnej, Skandynawii i
tria Loplop, potem Barcelona i czarna, jak tylko to możliwe Malignae! Oddech
(bezdech?) na gitarę solo ze Zjednoczonego Królestwa, a w dalszej kolejności - międzynarodowy,
choć z Rotterdamu, Anticlan oraz tajemnicze trio krajowego chowu, które wydaje
płyty z częstotliwością raz na miesiąc i jeszcze nazywa swą muzykę spontaniczną!!!! Pierwsza płyta z dziś
omawianych ukazała się dziesięć dni przed końcem starego roku, pozostałe
pozycje, to tegoroczne świeżynki. Rok 2020 zaczyna się doprawdy ogniście!
Loplop Loplop
(Gotta Let It Out, CD 2019)
Słowo się rzekło, lądujemy w portfelu wydawniczym duńskiej
oficyny Gotta Let It Out, a na scenie
miejsca zwanego RMC (studio, klub?)
witamy szwedzkiego Amerykanina i Norwegów - Jon Lipscomb na gitarze elektrycznej,
Dan Peter Sundland na gitarze basowej oraz Ole Mofjell na perkusji. Rzeczone power & fire trio zwie się Loplop, a
prezentuje nam swoje debiutanckie dziecię bez tytułu własnego.
Pięć improwizacji, budowanych zapewne w oparciu o scenariusze,
tudzież zapiski kompozytorskie, trwa dokładnie 55 minut i 35 sekund. Każda z
nich jest rozbudowana (od prawie siedmiu do niemal siedemnastu minut), pełna
zaskakujących zwrotów akcji, pokomplikowana dramaturgicznie i niepozwalająca
odbiorcy na choćby nanosekundę nudy. W wielu momentach określenie power trio wydaje się trafne, albowiem estetyka
ostrego rocka, przyprawionego zdrowym, post-jazzowym sznytem bliska jest upodobaniom
artystów, ale też nie oddaje całego bogactwa ich muzyki, niezliczonych pokładów
ekspresji i niewyczerpalnych zasobów artystycznej kreacji.
Od pierwszej sekundy słyszymy, iż heavy-psycho-rockowa gitara będzie tu rządzić, stawiać wymagania i
egzekwować wszelkie, wcześniejsze ustalenia. Jako że partnerów ma nie byle
jakich, bo i basówkę stać tu na
wiele, zarówno na etapie budowania potężnej narracji, jak i swobodnej
improwizacji, a kocia zwinność perkusji też budzić musi nasze uznanie, to
zadanie wydaje się łatwe i nieskomplikowane. Utwór otwarcia jest najkrótszym
fragmentem płyty, koncentruje się głównie na dynamicznym, meta rockowym wyznaczeniu terenu dalszych eksploracji. Bystre tempo
i adekwatna gęstość narracji - od rockowego drive’u
po trzy swobodne strumienie improwizacji. W drugiej opowieści muzycy odstawiają
nieco rockową estetykę i brną coraz śmielej w bystre interakcje, skutecznie szukając
psychodelii i nigdzie się nie śpiesząc. Wszystko pięknie narasta i lepi się do
siebie – barokowy przepych zdarzeń, tudzież młodzieńczy temperament i wigor w
kreowaniu ekspresyjnego zakończenia.
Trzeci utwór zdaje się być kluczowym dla obrazu całości. Dość
spokojnie otwiera ją bas wraz z perkusją. Gitara podłącza się po krótkiej
chwili i łapie swobodny, psychodeliczny dryl,
po czym wiedzie narrację w najprzeróżniejsze zakątki – nie brakuje w nich plastrów
ciszy, a opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie. Po upływie piątej minuty
muzycy idą śmiało w galop, który z czasem przybiera niebywałe barwy. Szczególnie
ciekawie jest w momencie, gdy gitara zaczyna repetować, a bas i perkusja, miast
gnać na zatracenie, zaczynają szukać niuansów i dramaturgicznych pętli. Ogień
rocka, wysublimowanie swobodnej improwizacji i artystyczna bezczelność prowadzą muzyków na sam szczyt. W dziele niszczenia naszych przyzwyczajeń bardzo przydatne okazują się: świetny warsztat instrumentalny artystów, niemal zwierzęca
elastyczność i brak jakichkolwiek zahamowań stylistycznych. Czwarty utwór
pokazuje jeszcze jedno oblicze Loplop – spokojne, niemal balladowe intro,
bystrze nabiera mocy, a kołem zamachowym wydaje się być nade wszystko aktywny i
niebanalny drumming. Na finał tej
części muzycy śmiało otwierają przed nami wrota post-gitarowego noise. Część piąta, ostatnia i kolejne,
nowe oblicze tria – sporo wyważonych preparacji, szelestów, szmerów i
tajemniczych fonii. Znienacka atakuje nas … saksofon, który brzmi niczym młody
Evan Parker, budujący podwaliny gatunku. Gitara Jona brzmi po bailey’owsku, a
całą narrację możemy, bez jakiegokolwiek ryzyka popełnienia błędu, potraktować
jak tribune to british freely improvised
music! Brawo za finał, brawo za całą płytę!
Malignae Energía
[tan] oscura (Discordian Records, DL 2020)
Gitarowych szaleństw ciąg dalszy! Barcelona, także Bogota,
okoliczności studyjne w latach 2017/18 - kilka różnych, także personalnie
sesji. Post-black metalowa Maligna na swym debiutanckim wydawnictwie proponuje
nam jakby dwie podpłyty – w utworach
nieparzystych: Diego Caicedo (gitara, głos, dyrygentura) oraz trzej
kontrabasiści: Alex Reviriego, Carlos Ródenas oraz Eduard Altaba, w utworach
parzystych: Diego Caicedo – gitara i bas elektryczny, Carlos Jorge – wokal i Cristian
Sarmiento – perkusja. Dziewięcioczęściowa drama
trwa 35 minut i 41 sekund.
Ciemna (a jakże)
energia, to album definitywnie dwubiegunowy, choć światy muzyki
improwizowanej (część nieparzysta) i blackmetalowej (część parzysta) mają tu ze
sobą wyjątkowo po drodze. Estetyka mroku, egzystencjalnego zwątpienia, artystycznej
desperacji i demonicznego nastroju są naturalnym atrybutem obu wspomnianych
wątków muzyki współczesnej, które łączy personalnie szef całego przedsięwzięcia,
kolumbijski rezydent Barcelony, gitarzysta Diego Caicedo. Muzyk, z którym znamy
się doskonale choćby z wydanych w Polsce albumów Low Vertigo i Hung Mung.
Płytę otwiera świst gitary, która dostała zbyt dużą dawkę
zasilania elektrycznego. Towarzyszy jej szeroki strumień masywnego, trójgłowego
kontrabasu. Smyki na gryfach kręcą świdry, odzierają je ze skóry, gitara topi
się w metafizycznym wrzasku, który dodatkowo stymuluje głos, póki co, dość
ludzki. Riffy sfuzzowanej gitary otwierają przestrzeń rockowego black – twardy bas, bystra perkusja i growlowy wokal czynią swoją powinność
zgodnie z arkanami mrocznej sztuki. Zmienne tempo narracji, początkowo statyczne,
potem dalece dynamiczne, całość wyrafinowana, bez specjalnych gatunkowych ekstremów,
także ze sporą dawką psychodelii i sznytem latynoskiego temperamentu.
Powracamy do wątku improwizowanego – narrację buduje stojący dron sprzęgającej
się gitary, który stanowi tło dla czeredy kontrabasów. Te ostatnie, z smykami
na sztandarach, ryją nam mózg egzystencjalnymi wątpliwościami, a demony szepczą
do ucha wyłącznie złe komunikaty. Kontrapunkt black w części czwartej stawia na łamanie rytmu wedle dobrych wzorów
amerykańskiego hc/punk sprzed trzech dekad, mantryczność powtórzeń i bystre
solo gitary, czynione na dalece już zaawansowanej dynamice.
W piątym epizodzie kontrabasy stawiają na technikę pizzicato. Gitara włącza się w budowanie
narracji, czyniąc ów fragment być może najbardziej zrównoważonym emocjonalnie
na całej płycie. Czarna pieczęć części szóstej początkowo toczy się dość
statycznie. Głos niemal recytuje krzykiem, gitara przywołuje znajome strachy. Skok
w galop emanuje precyzją wykonania, a gitara odpływa jako pierwsza. Siódma,
czyli znów improwizowana – kontrabasy brną w tempie godnym blackend, brzmią jak armia straceńców, gitara błyszczy zimnym
ogniem, całość bliska zdaje się być bliska ściany dźwięku. Gitara potrafi tu sypać
syntetyczną post-elektroniką, karmić nas białym
szumem, a każdy z kontrabasów snuje swój separatywny wątek. Brawo! Komentarz black tria wydaje się jeszcze
dosadniejszy – huraganowe tempo, ekspozycja wszelkich emocji, multiplikujący
się growl. Potem bystre zejście w
przestrzeń zwinnego post-rocka i brutalny powrót do wątku głównego. Dobijamy do
dziewiątej części – gitara sprzęga się na potęgę, smyki piłują struny wyjątkowo
nisko, a zaraz potem wysoko. Moc kreatywnego szaleństwa wiedzie Malignę na
spotkanie z ostatnim dźwiękiem. Gitara płonie okiełznanymi już wątpliwościami.
Rex Casswell Bricolage
(Confront Recordings, DL 2020)
Nic tak skutecznie nie odda wielowymiarowości współczesnej gitary,
która za nic ma podziały gatunkowe i jakiekolwiek samoograniczenia w zakresie
sposobów wydawania dźwięków, jak jej ekspozycja solowa. Przed nami muzyk, który
od lat funkcjonuje na obrzeżach wszelkich muzycznych obrzeży (przez co jego
dyskografia jest nad wyraz skromna), Rex Casswell i solowa, improwizowana
propozycja na gitarę akustyczną i elektryczną, po części także konceptualna,
ale o tym za moment. Siedem części, trzy kwadranse wrażeń – zapewniamy - dalece
wielowymiarowych. Nagrania z miejsca zwanego Sweet Factory, Louth, Lincolnshire, dwa dni grudniowe w roku 2018.
Bricolage, to przykład
gitarowej ekspozycji, którą śmiało zaliczyć możemy do działań radykalnie
poszerzających techniki wydobywania dźwięków ze strun i wszystkiego, co jest z
nimi fizycznie związane. Muzyk, przygotowując się do żmudnego procesu
permanentnego preparowania swoich gitar, przyjął pewne założenie. W każdym z
utworów konsekwentnie korzysta on z jednego przedmiotu, bądź z jednej metody
preparowania, od pierwszej do ostatniej sekundy nagrania. Jakie wykorzystuje
przedmioty, jakie stosuje metody, można częściowo wywnioskować, analizując
tytuły poszczególnych części. Zainteresowanych odsyłamy do bandcampowej strony
wydawcy, radzimy wyposażyć się w dobry słownik angielsko-polski. My zaś
ograniczymy się do krótkiego opisu każdego fragmentu tej niezwykłej, zarówno pod
względem akustycznym, jak i dramaturgicznym, płyty.
Struny gitary traktowane są nad wyraz dynamicznie jakimś
ostrym przedmiotem. Wszystko trzeszczy, skrzypi, jęczy pod naporem mocy,
dźwięcznie pokrzykuje. Odnosimy wrażenie, iż w tym procesie uczestniczy jednocześnie
gitara elektryczna i akustyczna, a całość w konsekwencji nabiera
elektroakustycznej poświaty. W drugiej części – wszystkie przedmioty uczestniczące
w procesie definitywnie zdają się cierpieć. Ściskanie, rozciąganie,
dewastowanie – oto nowy wymiar improwizującej gitary. Aż trudno uwierzyć, iż
dźwięki, które słyszymy, to naprawdę gitara. Narracja, nie jedyny raz na tej
płycie, poszukuje wewnętrznego rytmu i szuka adekwatnej dla sytuacji scenicznej
tekstury. W kolejnym epizodzie słyszymy warkot … silnika spalinowego. Motoryka tajemniczych
dźwięków, która stawia nieustanne pytania o źródło ich pochodzenia. Czwarta część
– znów siła i ekspresja strunowych dewastacji. Dźwięki w nieco wyższych
pasmach, dynamika narracji, która szuka gęstszych struktur, na granicy rytmiki
repetytywnej, nie bez akcentów para
perkusjonalnych.
Do piątej improwizacji zaprasza nas znów mechanika – jakby
świder, wentylator, który rozrzedza gęste powietrze wnętrza. Struny w
oczekiwania na dewastację prychają dźwięcznymi foniami, czyniąc opowieść
delikatnie dronową, pozbawioną dynamiki. Kolejny fragment – pocieranie metalu o
metal, mechaniczna ekspozycja niemal całkowicie pozbawiona typowych dla muzyki
atrybutów. Masa trudnych w odbiorze fonii, podawana z epickim rozmachem. Zmiana
goni tu zmianę, a całość po czasie niespodziewanie osiąga stan
post-mechanicznego ambientu, który rezonuje ze wszystkim, co napotka na swojej
drodze. Wreszcie finałowy odcinek płyty – powrót do ostrych dewastacji fonii naprawdę
… gitarowych. Dotkliwy dźwięk goni tu dźwięk jeszcze bardziej dosadny. Narracja
staje się istotnie efektowna – rodzaj polirytmii, odwróconej tekstury, funk in hell! Po piątej minucie słyszymy
wyraźnie, iż muzyk kardynalnie powrócił na gryf gitary, a całość intrygująco
wybrzmiewa.
Anticlan Close To The Bone (Creative Sources,
CD 2020)
Wypadałoby teraz zapowiedzieć coś odrobinę relaksującego,
ale nie dziś! Kolejna petarda z ważką rolą gitary elektrycznej staje u naszych
wrót – zwie się Anticlan! Pierwsza płyta tej formacji istotnie zachwyciła nas jakieś
dwa lata temu (co znalazło także odzwierciedlenie w podsumowaniu roku 2018). W
studyjnych okolicznościach Rotterdamu, w trakcie zabawnego roku ubiegłego,
spotykamy takich oto muzyków: Hugo Costa – saksofon altowy, Josué Amador –
gitara elektryczna oraz Philipp Ernsting – perkusja. Artyści będą improwizować
przez 48 minut i 49 sekund, a ich opowieść składa się z sześciu epizodów. Bez zbędnych introdukcji recenzenckich przechodzimy
do omówienia muzyki posadowionej Tuż Przy
Kości.
Bystry circle drumming
i post-rockowa, groźna gitara, zasilana gęstym strumieniem prądu zmiennego,
witają nas w przestrzeni swobodnej, choć dramaturgicznie uporządkowanej
improwizacji. Masywne intro, w trakcie którego gitara ślimaczy się i rozgląda
na wszystkie strony, podczas gdy perkusja realizuje całkiem żwawy galop. Po stu
sekundach do gry wchodzi saksofon, który maluje freejazzowe bazgroły, a gitara milknie. Gdy po niedługiej
chwili powróci, silnie się sprzęgając, narracja będzie już do samego końca
płyty tworzona w pełni kolektywnie, przy udziale wszystkich aktorów tego
widowiska. Z sekundy na sekundę opowieść pęcznieje, nabiera psychodelicznego sznytu, niesie w sobie pewien suspens, jakkolwiek stąpa po
ziemi wciąż twardą stopą. Intrygujące, iż każdy z instrumentów płynie tu jakby
własnym tempem, improwizuje swoją bajkę, ale całość wydaje się być wyjątkowo
zwarta, a poszczególne jej elementy dobrze skorelowane. Druga opowieść delikatnie
traci impet. Gitara sunie post-jazzem, saksofon szuka inspiracji w historii gatunku,
a perkusja liczy krawędzie. Rodzaj krótkiej meta
ballady, która nie stroni od preparowania dźwięków, zwłaszcza na gryfie
gitary. Wejście w trzecią część rekompensuje nam chwilowe braki w zakresie
dynamiki – aktywny drumming,
saksofonowe repetycje i gitara, która szuka akcentów psychodelicznych po
stronie ambientowych plam. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni, elementem
stymulującym rozwój wydarzeń na scenie jest perkusja. Rośnie ekspresja,
szczególnie w tubie saksofonu, gitara repetuje, a finał epizodu trio odnajduje
w zwinnym galopie.
Druga część płyty przenosi nas już w meta przestrzeń post-rockowej psychodelii, tak charakterystycznej
dla pierwszej płyty Anticlan. Na starcie czwórki
klimatyczna powolność – perkusyjne preparacje, dyszący alt i gitara, która
rezonuje z martwym powietrzem. Narracja buduje się jakby sama, klejąc do siebie
poszczególne składniki – szczyptę zadumy, artystyczne wątpliwości, dystans
wobec siebie i każdego dźwięku. Gitara odpływa jako pierwsza, saksofon w komentarzu
plecie cudne mikro melodie. Piąta opowieść rodzi się na drżących talerzach. Wycofany
saksofon i gitara, która alchemicznie skrapla wilgotne oddechy muzyków. Znów
świetne momenty perkusji, której nie brakuje chęci i pomyślunku do budowania
bazy dla pozostałych instrumentów. Saksofon brnie zwinnym post-jazzem, gitara
tańczy post-funkiem, po czym wszyscy na scenie błyskotliwie tłumią emocje i
płyną rozlanym strumieniem dźwięków do samego końca, potwierdzając, iż to ich
ulubiona bajka. Szósta, ostatnia improwizacja, trzyma psychodeliczny klimat –
perkusjonalne błyskotki, gitara zaplątana w śliskie struny, saksofon stawiający
regularne stemple nieco z oddali. Z
czasem opowieść nabiera wigoru, rośnie jej energia kinetyczna. Gitara tym razem
szuka rockowego hałasu, a to w tubie saksofonu zdaje się być najwięcej kwasu. Narracja nie intensyfikuje się
jednak linearnie - perkusja i gitara idą wspólnie w galop, ale saksofon stoi w
miejscu i mantruje na potęgę. Po pewnym czasie także on daje do wiwatu i trio
nabiera zmysłowej intensywności. Finał godny całej, chwilami definitywnie
błyskotliwej płyty. Opowieść gaśnie przy altowym zaśpiewie.
Parampampam Trio PPPT
EP#30 (Self-bandcamp, DL 2020)
Czas na zapowiadaną już w preambule dzisiejszej zbiorówki …
muzykę spontaniczną! Trio zwie się niezobowiązująco Parampampam, pochodzi z Olsztyna,
nagrywa już od ponad dekady i właśnie wydało swoją … trzydziestą ep-kę. Z radością zatem witamy na Trybunie Muzyki Spontanicznej załogę w
składzie: Andrzej Koczan – bas, Darek Dzwolak – perkusja oraz Paweł Nałysnik
(gitara, saksofon). Cztery ponumerowane improwizacje, ponad 36 minut (niezła ep-ka!).
Gatunkowy punkt wyjścia dla improwizacji, zarówno tej
predefiniowanej, jak i całkowicie swobodnej, jest … tylko punktem wyjścia. W przypadku
PPPT jest nim muzyka rockowa, ta bardziej w blasku post, dynamiczna i transowa muzyka, która lubi także pohałasować (noise forever!). Nie znamy, rzecz jasna,
wszystkich poprzednich dwudziestu dziewięciu płyt tria, zatem nasze sądy
budujemy głównie na zawartości ostatniego nagrania. A wskazuje ono, iż muzycy
już dość dawno opuścili ów punkt wyjścia i pięknie toną w oceanie swobodnych,
ponad gatunkowych form, a wszystko, co dobre i wartościowe nie jest im obce.
Na wydawnictwie PPPT
EP#30 budzimy się w oparach gęstego, mrocznego, gitarowego ambientu, które
stempluje repetujące sprzężenie elektryczne, rodzaj gitarowego riffu,
nieznanego do końca pochodzenia. Miarowy zgrzyt talerzy rozpoczyna budowanie
narracji właściwej. Po trzeciej minucie gitara i bas wplątują w ów hard-ambient ślady rockowej struktury.
Wirująca psychodelia też jest już udziałem muzyków. Gonią ku ścianie dźwięku
zwinnie i w dobrym tempie. Drugi epizod otwiera porcja ambientu, która nosi już
znamiona harshu. Deep drumming proponuje umiarkowanie spokojne tempo. Dronu bas
niemal stoi w miejscu, powietrze jest gęste i parne. Ledwie po kilku krokach
trio znów osiąga ścianę dźwięku, ale jej struktura wydaje się być bardziej
mgława i nieoczywista, niż w pierwszym odcinku. Narracja pęcznieje, rozrasta
się, ale cały proces jest bardziej ekstensywny niż intensywny. Post-ambientowy
dron topi się w egzystencjalnej zadumie, zaś perkusyjna mantra realizuje
końcową marszrutę.
Trzecia część budowana jest przez perkusyjny rytm, pełen
post-punkowych odniesień i ambient sfuzzowanych gitar. Flow jest brudny, ocieka zimnym potem, drży i złorzeczy. Wątki
gitarowe toczą się w jego głębi, niektóre z nich poznajemy tylko przelotnie. Na
finał zmysłowy harsh ambient milknie,
dzięki czemu perkusja i czyste rockowe wiosła
mogą nas nieść wzgórzem, które możemy śmiało nazwać udanym wspomnieniem po Joy
Division. Czwarta, ostatnia historia – post-rockowa, kolektywna narracja. Bas i
perkusja stawiają rytmiczne stemple, gitara tryska kreatywnością w wielu
wymiarach, czyniąc jakby mimochodem krótkie resume gitarowego new wave & psycho w ujęciu historycznym. Całość błyskotliwie
narasta, bas też dokłada swoje cegiełki, a perkusja bije sercem całego świata. Gitara
sprzęga się, tarmosi struny, tańczy sama ze sobą mały rytuał szaleństwa.
Post-rock, który kipi emocjami! W połowie dziewiątej minuty bas i perkusja gasną
w ułamku sekundy, a szczęśliwe zakończenie płyty jest już udziałem samotnej gitary,
która rozlewa się soczystym ambientem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz