Poznański Festiwal Muzyki Spontanicznej, w tym roku tajemniczo ohasłowany nieco retorycznym pytaniem Are You Spontaneous?, startuje dokładnie za trzy dni, w pierwszy dzień października 2021 roku.
Wszyscy gotowi, delikatnie zniecierpliwieni, odliczamy
godziny i minuty do oficjalnego kick-off,
który odpalony zostanie w najbliższy piątek tuż po godzinie 19. Nasze
oczekiwanie zaś postanawiamy umilić sobie odsłuchem i odczytem nowej płyty z muzyką
swobodnie improwizowaną, jaką dostarczają nam artyści, którzy za moment staną
na deskach festiwalowego Dragona.
Krakowska saksofonistka Paulina Owczarek i francuski perkusista
(tu bardziej perkusjonalista) Peter Orins pojawią się w Poznaniu w sobotę i
zagrają m.in. w pewnym tajemniczym kwartecie ad hoc, który konsumował będzie duetową kreatywność, jaka
efektownie rozbłysła na ich pierwszym wspólnym krążku zatytułowanym You Never Know. Wydawcą jest francuski
label Circum-Disk (format CD), a płyta swoją oficjalną premierę będzie miała w
drugiej połowie października. My możemy zanurzyć się w te dźwięki już teraz i streścić
emocje w nich zawarte kilkoma czerstwymi metaforami Pan Redaktora. Dodajmy, iż
nagranie powstało w lutym br. we Francji, w okolicznościach studyjnych, a składa
się z pięciu improwizacji, które trwają niemal pełną godzinę zegarową. Utwory
nieparzyste, to przykłady perfekcyjnie skonstruowanej małej formy, z kolei
utwory parzyste, to kilkunastominutowe, epickie dramaty.
Szum z saksofonowej tuby, plejada drobnych fonii wprost z
perkusyjnego werbla, a także z nierozpoznanego źródła, to aura otwarcia tego
albumu. Muzycy snują misterną plecionkę dźwięków, od razu sugerując nam, iż ich
propozycja artystyczna, to definitywnie muzyka do odsłuchu słuchawkowego. Po
prawdzie, z tak zadekretowanej konwencji wyjdą w trakcie godzinnej podróży dwa,
może trzy razy. W pierwszej improwizacji artyści kończą fazę preparowanego
szumu dopiero od sam jej koniec, wcześniej barwiąc narrację onirycznym,
rytualnym rytmem, który wskazuje kierunek, ale zdaje się być upstrzony wieloma
znakami zapytania. Opowieść niemal niezauważenie nabiera tu medytacyjnego charakteru,
brzmi bardzo surowo, na swój wszakże sposób niebywale efektownie.
Drugą historię otwierają fale czystej akustyki, które płyną z
całej powierzchni zestawu perkusyjnego (gdybyśmy mogli to widzieć!). Obok
chrobocze i burczy saksofon. Dźwięków przybywa, nieznacznie rośnie też
dynamika, ale narracja wcale nie sytuuje się na krzywej wznoszącej. Dość
niespodziewanie opada, wprost w ramiona postępującej ciszy. Muzycy szukają
szczegółów, daleko im do narracyjnych uogólnień. Po stronie Orinsa - cała defilada
fake sounds. Jakże brakuje nam tu obrazu,
nie brakuje jednak powodów do niczym nieskrępowanych zachwytów. Opowieść Francuza
przypomina brzmieniowo kuchenne porządki, jakby muzyk mył i wycierał naczynia
po smakowitym obiedzie. Owczarek jest tuż obok, zdaje się dostarczać niektóre
przedmioty bezpośrednio do rąk perkusisty. Snuje dęte zaśpiewy, czuwa i gotowa
jest w każdej chwili nieść pomoc. Improwizacja płynie szerokim korytem
dźwiękowych zaskoczeń. Rezonują talerze, drony saksofonu wiercą dziurę w ziemi
lub skaczą pod nieboskłon. Muzycy czują się wyjątkowo komfortowo w okolicach
ciszy, leniwią bazgrzą dźwięki i delikatnie się do nas uśmiechają. W pewnym momencie
Orins zaczyna konstruować akustyczną ścianę dźwięku, niczym Vasco Trilla i jego
modelowe no drumming percussion. Po
wielu minutach żmudnej podróży, to jednak saksofonistka jest tą, która wybudza narrację
z nieco sennej atmosfery. Finał tej epopei zupełnie niespodziewanie nabiera
dzięki temu niemal ognistej ekspresji.
Trzecia opowieść, znów krótsza, rodzi się bardzo leniwie. Suspended slowly drums and sinking sax!
Muzycy szukają drobnych fraz, pochylają się nad każdym dźwiękiem. W tle dygocze
jednak pewna nerwowość, która stymuluje ich kreatywność. Cisza zdaje się trwać
w najlepsze, ale dynamika improwizacji rośnie, pojawia się niczym zefirek w
żaglach małego okrętu. Paulina i Peter - dwa filigranowe pająki, które nieustannie
kąsają.
Czwarta improwizacja, choć ma dalece odległy horyzont zakończenia,
zaczyna się niespodziewanie dynamicznie. Zalotny saksofon, nerwowy drumming i kompulsywna dynamika, to
podstawowe elementy tej części improwizacji. A na werblu wciąż same cuda –
najpierw szczoteczkowy wyścig po zdrowie, potem kilka kuchennych incydentów. Saksofon,
z duszą na ramieniu, dmie i skowycze, ale syci się też nostalgią. Preparacje, rezonanse,
cmoknięcia – wielowymiarowa konserwacja powierzchni płaskich. Długa opowieść ma
tu oczywiście kilka faz, ale z biegiem minut pojawia się w niej coraz więcej
szumów, szelestów i podmuchów suchego powietrza. W międzyczasie, niczym
interludium, drobna faza wzrostu dynamiki z kilkoma zadziornym frazami Pauliny
i wielowarstwową narracją Petera. Na finał muzycy dobrowolnie żegnają się z dynamiką
i snują niezobowiązujące rozmowy o pogodzie. Pojawiają się dzwonki, szumią
puste, saksofonowe dysze. Ostatnie kilka fraz zagrane zostaje jednak z nieco większą
mocą.
Końcowa improwizacja tej niebywale smakowitej płyty, to
początkowo pełna celebracja spokoju, godna prawdziwych zwycięzców. Perkusjonalnie
usposobione dysze, kilka tajemniczych przedmiotów na werblu, szelest spadających
papierków. Kilka pętli i nagle jakby nowy duch wstępuje w muzyków. Dwa taneczne
kroki, trzy obroty wokół własnej osi! Taka rozhuśtana wesołość nie opuszcza ich
do ostatniego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz