Portugalski kontrabasista i basista Gonçalo Almeida należy do coraz szerszego grona muzyków improwizujących, którzy … mają na łamach Trybuny zrecenzowane niemal każde nagranie! Muzyk od czasu do czasu koncertuje w Polsce, ma tu kilka płyt wydanych w pewnej iberyjskiej serii, ale w realiach krajowych nie jest jeszcze gwiazdą pokroju Rodrigo Amado, czy Vasco Trilli, o Agusti Fernándezie nie wspominając. A to duży błąd, drodzy umiłowani w improwizacji rodacy!
Trzy najnowsze płyty z udziałem Almeidy przynoszą nam wiele
wspaniałych dźwięków i po raz kolejny pokazują, jak wszechstronnym muzykiem
jest Portugalczyk. Najpierw z gitarą basową u boku zaprosi nas na
psychodeliczny trip, którym zakręci nas wokół własnej osi i nie wypuści z rąk
do ostatniej sekundy nagrania. W kolejnym nagraniu będzie medytującym
kontrabasistą, który plecie niekończące się historie w towarzystwie
akustycznego gitarzysty. Wreszcie na koniec dzisiejszego mini przeglądu wróci
do basówki i zabierze nas w czarną otchłań niekończącego się mroku.
Oto i On, Pan Gonçalo! Welcome!
Almeida/ Lopes/ Ernsting Misanthrope (Subcontinental Records,
CD 2021)
Na otwierające dzisiejszy zbiór recenzji muzyczne trzęsienie ziemi wybieramy się do
miasta, w którym Almeida pomieszkuje od wielu lat. To Rotterdam, a miejsce zwie
się Soundport. Na hipnotyczny, meta rockowy, w pełni improwizowany, mizantropiczny spektakl dźwiękowy, wyposażony
w gitarę basową Portugalczyk zabiera swego rodaka Luisa Lopesa (gitara
elektryczna) i lokalnego drummera, z
którym muzykuje w wielu składach – Philippa Ernstinga. Muzycy grają tu dla nas
przez 55 minut z sekundami, a swoją podróż dzielą na sześć odcinków
specjalnych. Uwaga, wydawcą płyty jest label z … Indii!
Początkowa faza koncertu zdaje się stać w miejscu, niczym zastygła
lawa po niedawnej erupcji. Szklista, niemal niewidoczna gołym okiem gitara, burczący
bas, zdobiony mikro ornamentami i leniwy doom
drumming pozostają w meta rockowej
repetycji, czekając na kolejny krok, którego kierunek nie jest jeszcze znany.
Almeida i Lopes pętlą się w sobie, ich głowy pełne są pomysłów i niezdecydowania,
Ernsting zaś oplata ich obu pajęczyną perkusyjnych incydentów. Opowieść trwa, a
jej tempo wytrąca się w rezultacie tajemniczych reakcji chemicznych. Każdy z muzyków
zdaje się mieć swoje indywidualne tempo, każdy z nich jest tu królem i może
pozwolić sobie na wszystko. Punk &
jazzy w pokręconych metrach, fikuśnie zapętlone, coraz gęstsze, aż do
momentu przełomu. Spowolnienie pcha muzyków w mrok, zdobiony zaprogowymi, gitarowymi
dźwiękami i basowymi flażoletami. Drugi odcinek otwiera bas, który tonie w
dubowym echu. Szorstka perkusja bije spokojny rytm, a gitara w stadium stand by preparuje i czeka na moment, by
uciec w psychodelicznym kierunku. Strumień narracji nadyma się jak balon, tempo
zaś ponownie wytrąca się w wyniku zderzenia cząsteczek masy. Tu idzie ono wprost
z perkusyjnego werbla. Bas dodaje tymczasem rockowe przełomy, a gitara kilka
post-jazzowych frazowań. Kłębowisko emocji pcha narrację ku górze, coraz
szybszymi, nerwowymi ruchami. Improwizacja znów gaśnie powoli, jakby muzycy nie
chcieli dziś skończyć tej szalonej sesji. Trzecią część otwiera perkusja
doposażona w dobrą energię. Bas studzi się w dubie, a gitara efektownie
sprzęga. High voltage on lazy fire! Po
kilku chwilach na czele orszaku staje gitara o stu twarzach, bas schowany na backgroundzie szyje masywną chmurę dubu,
perkusja zaś destymuluje narrację częstymi zmianami dynamiki.
Początek czwartej części znów stoi po kolana w mazistej
brei. Perkusja drży, gitara leniwe muska struny, a lekko spóźniony bas czeka na
reprymendę. Zdaje się, że teraz wszyscy już mogą tkać lepką pajęczynę
wystudzonych powiązań. Tempo rośnie jakby przy okazji, głównie z intrygi perkusisty.
Psychodelia leje się za ścian dość leniwymi strugami, ale systematycznie
gęstnieje. Bas ucieka ku górze i sieje ferment zmyślnymi improwizacjami.
Narracja skrzy się fajerwerkami, niczym wiejski lunapark i znów gaśnie na długim
dystansie, z prawdziwie portugalską zadumą. Początek przedostatniej historii wybudza
nas z pozornego letargu. Bas rysuje punkowe pętle, gitara najpierw sprzęga się
silnym prądem, a potem odlatuje bardzo wysoko, perkusja zaś stawia zasieki i dopełnia
czarę zachwytu! Improwizacja znów jest gęsta, lepka od potu i słodka od krwi. Gitara
ucieka do nieba, bas chowa się w piekle. Tempo najpierw rośnie, potem raptownie
spada. Ostatnia prosta pachnie soczystym, starym Black Sabbath! Finałowy
odcinek specjalny trzyma klimat poprzedniego epizodu. Bas żłobi bruzdę w ziemi,
gitara płynie wysokim wzniesieniem, perkusja zaś twardo stąpa po ziemi i kreśli
ramy tej niebywałej impro dramy
ugotowanego rocka! Kwaśne pętle
gitary, stabilne tempo basu i perkusji, które z czasem wzrasta, wreszcie
efektownie spowolniony, gęsty finisz, który zdaje się być nade wszystko udziałem
pulsującej emocjami gitary basowej. What
a game!
Almeida/ Serries Live
at OZO Land (Cylinder Recordings, CD 2022)
Nastrój zmieniamy dość radykalnie, oto bowiem przed nami
skupiona, chwilami medytacyjna improwizacja w wykonaniu naszego bohatera
(kontrabas) i Dirka Serriesa (gitara akustyczna). Czerwiec ubiegłego roku,
koncert w holenderskim Hunsel (OZO Land)
w ramach serii JazzBlazzt. Muzyka
płynie do nas nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, który na potrzeby płyty
został podzielony aż na dwanaście części. Odsłuch całości zajmie nam prawie
pięć kwadransów.
Początek koncertu swobodnie improwizowanego, to tradycyjnie
mała gra rozpoznawcza. Dodajmy, iż muzykom towarzyszą odgłosy ptaków, które zapewne
posadowiły się nieopodal salki koncertowej. Narrację tworzą tu pulsujące pizzicato kontrabasisty i skupienie
gitarzysty, który ślęczy nad strunami. Obaj szukają punktu zaczepienia, szarpią
za struny, ugniatają je, a tym który pierwszy sięga po smyczek jest Almeida. Wypuszcza
garść gruboziarnistego baroku i przez moment, w ramach trzeciej części prowadzi
koncert w pełni samotnie. W czwartej części znów słyszymy ptaki i nowy zasób
energii, jaka pojawia się na gryfie gitary. Reakcja kontrabasu zdaje się być jednak
dość leniwa. Muzycy szorują wytrwale struny swoich instrumentów, po czym ich flow narasta, kreując bardziej
melodyjne, ale i niepokojące frazy. Piąty odcinek, to pierwsza perełka w zestawie.
Najpierw Dirk z kłębowiska dźwięków buduje małą opowieść solo, a potem do gry włącza
się mroczny, nisko zawieszony smyczek kontrabasu. Narracja szuka ciszy, w czym
pomaga drugi smyczek, jaki pojawia się na gryfie gitary. Nim koncert dobrnie do
połowy (przynajmniej w zakresie numeracji jego podczęści), muzycy wrzucają
jeszcze do tygla narracji kilka bardziej energicznych szarpnięć za struny.
Akcenty percussion także dobrze wpływają
na dramaturgię tej fazy koncertu.
Kolejny epizod kreowany jest przez przeciwieństwa. Gitarowe
riffy i rezonujące struny kontrabasu, dźwięki krótkie i długie, grane wolno i
szybko, zapętlone frazy gitary i westchnienia smyczka. Zaraz potem znów swoje
dokłada ptasia rodzina, a tuż po tych drobnych pląsach obaj muzycy zamieniają
się w perkusjonalistów. Improwizacja ciekawie się pętli i szuka nowych dróg.
Najpierw krótki, ale popisowy epizod solowy Almeidy. Muzyk kreśli post-barokowe
frazy używając chyba dwóch smyczków jednocześnie. Piękny moment, niepozbawiony
zmysłowej dynamiki! Wreszcie czas na dwa finałowe fragmenty, bardziej
rozbudowane czasowo. Najpierw bystre otwarcie ze strony gitarzysty, pełne
narracyjnych kantów, zdobiących zaczepną ekspozycję. Po dwóch minutach odzywa
się kontrabasista, który leniwie szarpie za struny. Narracja rozkręca się
niczym spirala zegara, ale i tak jest odrobinę przegadana. Wiele rekompensuje
sam finał koncertu, początkowo budowany w skupieniu, małymi, urywanymi frazami,
z oddechem ciszy na plecach. Przypomina balansowanie na linie, kreowanie z mantryczną
konsekwencją wyważonego emocjonalnie strumienia dźwiękowego. W połowie tej opowieści
muzycy sięgają po smyczki, ich struny delikatnie rezonują, a całość zdaje się schodzić
coraz niżej na kolanach, tak, by ostatni dźwięk mógł być wydany już w pozycji leżącej.
Goz Domus
(Zona Watusa, Kaseta 2022)
Wracamy do mocy i siły kreacji, jaka płynie z faktu
improwizowania na gitarze basowej! Tym razem Almeida w wersji solowej - tylko
on, jego instrument i zapewne cała, świetnie uzbrojona armia gitarowych pick-upów. Nie znamy szczegółów, ale
prawdopodobnie dla uzyskania frontalnego
brzmienia, muzyk użył też innych narzędzi do torturowania basowych strun, a
szczególnie dźwięków, jakie wydają. W każdym razie przygotował nam trzy utwory
- jeden krótszy, dwa znacznie dłuższe. W przypadku trzeciego z nich w procesie
dekonstrukcji żywych dźwięków pomogła mu lokalna, rotterdamska załoga o jakże
urocze nazwie Torture Corpse. Reasumując: trzy utwory, 41 minut i niezliczone
pokłady dobrych i złych emocji! Uwaga, wydawca jest tym razem kataloński! Brak
dokładnych danych o miejscu i czasie rejestracji tej muzyki.
Pierwsza część tej szalonej płyty zdaje się być skromnym do
niej wprowadzeniem. Ma formę ambientowego drona, który wypełniony jest stygnącym
napalmem – pulsuje, drga, toczy się niczym walec. Śmiertelny i mroczny demon
czai się tuż za rogiem, ale sceną rządzi Czarnoksiężnik
z krainy Goz! Druga, zasadnicza część opowieści pulsuje już definitywnie
basowymi, ciężkimi, doom metalowymi
riffami basu, uderzającymi w nasze zwoje mózgowe niczym młot pneumatyczny.
Wokół wątku głównego rozbudowuje się warstwa backgroundu, która z czasem także nabiera intensywności. To wielowymiarowy
krzyk fonii, płynący z gitarowych przetworników. Owo tło zdaje się mieć silnie zapętlony
zwój mikro melodii, który też na swój sposób zdziera gardło. Całość przypomina ogniste
wyziewy wprost z paszczy bliżej niezidentyfikowanego stwora. Efekt wzmaga
dubowe echo, jakie snuje się pod gitarowymi riffami, bezskutecznie starające
się przebić przez skorupę siarczystego drona. W połowie utworu następuje drobna
korekta drive ’u. Pojawia się nowy
strzęp melodii, który wije się wokół zasadniczego nurtu opowieści, potem pętli
się, narasta albo ginie w nicości, wszystko wedle woli dudniącej śmiercią,
basowej ekspozycji. Przez moment mamy wrażenie, że w potoku hałasu słyszymy zmutowany
śpiew Beduina. Bywa, że formujący się w tle ambient na moment przejmuje
dowodzenie, ale i on po paru pętlach przepoczwarza się w kolejny dron.
Trzecia część Domusa,
to w dużej mierze elektroniczna dekonstrukcja dźwięków żywego instrumentu,
otulana echem zagubionego kosmosu. Owe żywe kultury dźwiękowe towarzyszą nam przez
długi czas, czasami mają nawet dość czyste, prawdziwie basowe brzmienie. Narracja
jako całość w pierwszej części prawie 19-minutowej ekspozycji zdaje się być
rwana na strzępy mocą nieznanej siły. Słyszymy gitarowe sprzężenia i inne pozornie
realne frazy, które giną w potoku coraz
bardziej siarczystego ambientu. Z czasem ów mroczny, poszarpany, elektroakustyczny
flow zaczyna formować się w gęsty, jednorodny
strumień brudnego hałasu. Do końca nagrania wybija on nas w fotel, czasami przyjmując
formę bardziej zwartej ekspozycji ambientowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz