Pośród jedenastu setów Spontanicznego Festiwalu roku 2021 cztery wydały się szczególnie intrygujące już w momencie obcowania z nimi na żywo. Po żmudnym procesie decyzyjnym, poprzedzonym bezkrwawymi konsultacjami społecznymi, zostały one ostatecznie wybrane i skierowane do produkcji. W trakcie ostatniej edycji spędu miłośników wolnej improwizacji trzy albumy z owymi czterema setami miały swoją światową premierę. Dziś zaglądamy do środka każdej z szarych kopert z niemal bliźniaczymi napisami i sprawdzamy, jakie dźwięki zostały wygrawerowane na czarnych od smoły dyskach kompaktowych.
Spontaneous Live
Series 009: Guilherme Rodrigues's Spontaneous Ensemble and Trio
Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Marcelo Dos Reis – gitara
elektryczna (utwór 1), gitara akustyczna (2, 3), Anna Jędrzejewska -
elektronika (1), fortepian (2, 3), Wojtek Kurek - perkusja (1), Witold Oleszak
- fortepian (1), Paweł Doskocz – gitara elektryczna (1), Michał Giżycki –
klarnet basowy (1) oraz Ostap Mańko - skrzypce (1). Trzy improwizacje, 58:39.
Na początek oktet! Wiolonczela wybija inicjacyjny rytm, elektronika
wysyła wilgotne fale, struny skrzypiec i tuba klarnetu oddychają, coś rezonuje,
a drobiny prądu elektrycznego snują się po gryfach gitar – plejada drobnych, rwanych
fraz zaczyna formować się w strumień powolnej narracji bez zbędnej zwłoki.
Pierwsze preparowane dźwięki śle piano, skrzypce mimowolnie śpiewają, a coraz
więcej akcji może liczyć na bystre reakcje. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej
różdżki narracja nadyma się zimnym powietrzem, co zdaje się zwiastować pierwszą
burzę tego wieczoru. Kulminacja jest jednak pozorna, muzycy czuwają bowiem kolektywnie
nad poziomem emocji. Strumień żywych dźwięków skrzy się coraz większą liczbą preparowanych
fraz, podczas gdy elektronika buduje echo, stoi w miejscu i szeleści. Każdy z instrumentów
zdaje się teraz szukać dla siebie właściwego pasma transmisji dźwięku. Jeszcze
przed upływem dziesiątej minuty improwizacja przypomina małe crescendo, którego końcową fazę zdobi pierwsza
bardziej aktywna akcja perkusisty. Flow
pnie się jednak dalej ku górze – cello
śpiewa pod smyczkiem, gitary atakują ogniem rozproszonym i dopiero zdecydowania
reakcja piana sprawia, że narracja wchodzi w długo oczekiwaną fazę wytłumienia.
Kameralny klimat łapania oddechu dość niespodziewanie nabiera tu filigranowego
rytmu. Strunowce repetują, gitary sieją
mały zamęt, a drummer tyczy dalszy szlak
podróży. Jeszcze tylko kilka mocniejszych uderzeń w klawiaturę i narracja długo
przed upływem dwudziestej minuty wpada w kompulsywny free jazz. Dziki taniec
trwa tu kilka minut, a tym, który gasi ów urokliwy pożar jest aktywny dramaturgicznie
pianista. Faza uspokojenia koncertuje się teraz na frazach preparowanych i ekspozycjach
dronowych. Z jednej strony krótkie, rwane półdźwięki, z drugiej oddech backgroundu, który wydaje się lepki od
potu. Po niedługim czasie narracja znów zdaje się nabierać powietrza w płuca.
Strunowe riffy i klarnetowe podmuchy piętrzą się dłuższą chwilę, po czym, jakby
bez walki poddają się dominacji gitary, która sprytnie gasi emocje.
Improwizacja zdecydowanie wchodzi teraz w fazę przedfinałowych pulsacji i dramaturgicznych
rozterek. Mniej lub bardziej skondensowane porcje dźwięków, z gitarami na czele
pochodu, dość szybko znajdują końcową ciszę.
A teraz trio! Otwarcie spoczywa na barkach wiolonczeli,
która sprytnie nawiązuje do klimatu poprzedniego seta. Tymczasem gitara stoi w
blokach startowych, a piano stawia na minimalizm. Wzajemne szukanie się artystów
na scenie nie trwa jednak zbyt długo. Kameralna nieśpieszność dodaje uroku, ale
nie odbiera szansy na budowanie czegoś bardziej interaktywnego. Nim to jednak nastąpi,
muzycy proponują garść preparowanych, łamanych kołem zębatym dźwięków, pełnych
rezonansu i strunowych westchnień, które definitywnie zdobią opowieść, a może i
cały dysk. Sygnał do budowania bardziej zwartej narracji daje tu pianistka,
która powtarza kilka fraz. Potem buduje flow
na klawiaturze, pod który podłączają się rozśpiewane cello i gitara, która szuka rytmu. Wszyscy idą teraz na szczyt, który
osiągają w okolicach dziesiątej minuty. Przez moment każdy instrument wydaje
się tu być zbrojnym ramieniem perkusji. Uspokojenie realizuje się w chmurze mglistych
i szeleszczących dźwięków, usytuowanych w bezpośredniej bliskości ciszy. Nowy wątek
improwizacji klecony jest z drobnych interakcji, które w mgnieniu oka formują
się w całkiem efektowną kulminację. Dynamika, świetne reakcje, klimat gitarowego
post-flamenco – ogień ekspresji króluje na scenie do końca siedemnastej minuty,
po czym gaśnie wprost w ramiona post-klasycznych, pięknych fraz ze strony
każdego instrumentu. Nim improwizacja dokona swojego żywota, wiolonczelista
zejdzie jeszcze nisko na kolanach, a pianistka odnajdzie na klawiaturze kilka jakże
adekwatnych sekwencji. Dogrywka tria trwa niecałe pięć minut budując piękne,
melodyjne emocje jakby mimochodem. Wiolonczela śpiewa, a piano preparuje lub
pracuje na klawiaturze, wszystko czyniąc w duchu kompulsywnego minimalizmu. Z
kolei gitara dba o dramaturgię, kąsa rockowym nerwem i koncertuje się na warstwie
rytmicznej tej jakże piosenkowej
improwizacji. Ów nieco zaskakujący finał zdaje się urokliwie reasumować wyczyny
muzyków w trakcie całego albumu.
Spontaneous Live
Series 010: Matthias Müller, Witold Oleszak, Peter Orins, Paulina Owczarek
Paulina Owczarek – saksofon altowy, Matthias Müller – puzon,
Witold Oleszak – fortepian oraz Peter Orins – perkusja, instrumenty perkusyjne.
Dwie improwizacje, 40:50.
Najpierw set zasadniczy! Mała, leniwa gra rozpoznawcza –
dęte szumy, półśpiewy, gołe struny piana i szemrzące przedmioty na werblu – nie
trwa tu zbyt długo. Muzycy czują zew, znają się w podgrupach, choć w kwartecie tracą
właśnie dziewictwo. Już po czterech minutach dęte stwory zaczynają kręcić skromne
pętle post-jazzu, a perkusja i piano rozbudowują się na backgroundzie. Kompatybilna i kolektywna improwizacja ma tu swoje
drobne incydenty indywidualne – raz puzon idzie na wzgórze, innym razem alt
rozdmuchuje duszne powietrze sali koncertowej, z kolei piano błyszczy matowymi
strunami, a perkusjonalne akcesoria rezonują. Każda minuta zdaje się tu przemycać
magiczne drobiazgi, chwile akustycznych uniesień. Całość nabiera pewnej meta dynamiki po przekroczeniu dziesiątej
minuty. Kreacja dramaturgii idzie tu ze strony piana i perkusji, z kolei dęte
stawiają stemple czułości i emocjonalnych onomatopei. Narracja nieco tanecznym
krokiem wspina się na wzgórze, na które dociera w okolicach 17 minuty. Bierze
wtedy głęboki oddech dzięki ciężkiej pracy rezonującego talerza. Nowy wątek
inicjuje puzon, a w dziele kreacji wspierają go szczoteczki perkusji i garść matowych,
tajemniczych fraz z głębi fortepianowego oceanu. Gra toczy się teraz na mikro
frazy – ledwie muskane młoteczki, głaskane dysze, nano-perkusjonalia, szumy i
puste westchnienia. Bliskie spotkanie z ciszą inicjuje pianista, reszta stąpa
na palcach, pełna strachu przed wydaniem dźwięku. Improwizacja zaczyna wykluwać
się z mroku w okolicach 25 minuty. Subtelna dynamika idzie od strony perkusji. Każdy
instrument zdaje się tu mieć własne tempo, ale cztery strumienie fonii kleją
się do siebie perfekcyjnie. Pierwszy do lotu wzbija się tu puzon. Alt śpiewa,
piano stawia na dynamikę, a perkusja na intensywność. Brama ekspresyjnego free
jazzu została właśnie otwarta! Tymczasem improwizacja zaskakująco przybiera
postać dętego duetu. Perkusista po chwili wraca na samych talerzach, z kolei pianista
drży głębią pudła rezonansowego. Opowieść nie szuka już jednak emocji, powoli układa
się do snu. Umiera na samej klawiaturze, tulona szumiącą tubą altu i drżeniem
werbla.
A teraz encore!
Taniec short-cuts, niczym Jezioro Łabędzie po kilku głębszych!
Wszystko zaziębia się w mgnieniu oka – subtelności mikro preparacji, ciepło
klawiatury, garść emocji na werblu i w tubach. Artyści w pośpiechu szukają kantów
i zadziornych fraz, gęstnieją jak na zawołanie. Kręcą finałową pętlę, sycąc ją ognistymi
płomieniami. Melodie, powtórzenia, rytm i nieskończone połacie emocji. Free
jazzowa kipiel zakończenia zostaje ugaszona jednym spojrzeniem.
Spontaneous Live
Series 011: Superimpose with Witold Oleszak and Marcelo dos Reis
Matthias Müller – puzon, Christian Marien – perkusja,
instrumenty perkusyjne, Witold Oleszak - fortepian (od 21:12) oraz Marcelo dos
Reis – gitara elektryczna (od 21:12). Dwie improwizacje, 40:11.
Set główny, w połowie którego duet staje się kwartetem! Pierwsze
minuty koncertu, to prawdziwa mantra minimalizmu. Najpierw samotna stopa na bębnie
basowym – bije jednostajny, powolny rytm, wypełniony kilogramami ciszy.
Pierwsze oddechy puzonu następują po upływie półtorej minuty. Wtedy to perkusja
dokłada kilka dodatkowych mikro fraz. Narracja z czasem nabiera powietrza, a
może je tylko wypuszcza puzonowymi wentylami. Wieje umiarkowany wiatr, delikatnie
kropi deszcz. Po upływie 5 minuty puzonista rozpoczyna bardziej zwartą, po
części dronową ekspozycję. Podobnie rzecz ma się z perkusistą, który poleruje glazurę
werbla … kostką styropianu. Po kolejnych trzech minutach artyści na moment stają
w zupełnej ciszy, po czym rozpoczynają budować nowy wątek. Długie wydechy, skromny
drumming, kłębowisko kurzu, tupot mew
o pusty pokład. Opowieść nabiera jednak pewnej wewnętrznej dynamiki, przypomina
teraz parowóz, który sapie na podjeździe. Po kolejnych kilku minutach flow znów szuka ciszy i przechodzi w fazę
obustronnych preparacji - hydraulika, wulkanizacja, chmury rezonującej blachy i
metalu. Narracja z oporami pnie się jednak ku górze – w tubie puzonu
zagnieździł się jakiś ptak, na werblu piszczą tajemnicze przedmioty. Nim muzycy
osiągną szczyt, wydadzą jeszcze z siebie kilka kompulsywnych okrzyków, które
przypominają syrenę alarmową, po czym wejdą w tryb pełnowymiarowej narracji. W okolicach
20 minuty przestępują do fazy dramaturgicznego spowolnienia, która z pewnością
jest już próbą przygotowania się dwójki muzyków na wizytę gości na scenie. Gitarzysta
i pianista wchodzą w suchą magmę narracji i wydają kilka nieśmiałych dźwięków. Gitara
dudni, śle garść flażoletów, piano liczy struny, a gospodarze spektaklu głęboko
oddychają i szeleszczą. Po wybiciu 25 minuty cała czwórka bierze się do roboty!
Pianista szarpie za struny, ale nie zapomina o klawiaturze, gitarzysta
preparuje, ale łaknie też bazy dla rozwoju bardziej linearnej opowieści, puzonista
wypatruje melodii i wydaje się być na delikatnym rozdrożu, z kolei perkusista preparuje
i w ślad za gitarzystą szuka podwalin pod bardziej rytmiczną opowieść. Gdy
puzon w końcu decyduje się na bardziej energiczny ruch, improwizacja od razu
dostaje wiatru w żagle. Muzycy dynamizują swoje działania, ale nie idą na szczyt.
Każdy dokłada teraz od siebie ziarenko złota, a całość efektownie wpada w
polirytmię. Śpiewy, westchnienia, meta dynamiczne
sploty zdarzeń sięgają narracyjnego punktu przegięcia, po czym wyjątkowo
efektownie gasną w ciszy.
No i encore! Na początek
plejada drobnych, klawiszowych fraz, które płyną dość matowym strumieniem. Gitarzysta
szoruje struny, perkusista kłębi się w sobie, a puzonista po chwili zawahania zanosi
się śmiechem i podrywa kolegów do lotu. Opowieść gęstnieje w ułamku sekundy, rysując
połamane, kanciaste bohomazy ekspresji. Potem formuje się w taneczny szyk i
jeszcze przed upływem szóstej minuty, bystrym cięciem skalpela, wpada wprost w
burzę oklasków.
Wszystkie dźwięki zostały
zarejestrowane w dniach 1-3 października 2021, w trakcie piątej edycji
Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań, Polska. Wszystkie płyty
dostępne są w formacie CD, Spontaneous Music Tribune, 2022.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz