Nowojorski label The Relative Pitch Records dostarcza nowe nagrania z tak dużą częstotliwością, iż jedna para trybunowych rąk, mająca do dyspozycji nawet najszybszą klawiaturę świata, nie jest w stanie omawiać je wszystkie na bieżąco.
Dziś sięgamy zatem po cztery z ośmiu październikowych
premier (wszystkie w formacie poręcznego dysku kompaktowego), a także po jedną
z letnich nowości, która zagubiła się w ferworze recenzenckich zmagań z muzyką
improwizowaną. A w kolejce czeka już … dziewięć albumów zaplanowanych na
listopad i grudzień. Dodajmy, iż jedna z październikowych premier była tu już werbalnie
zreasumowana *).
SORBD Wild Peacock In Transit
Edith Steyer – klarnet Bb, Mia Dyberg – saksofon altowy,
Rieko Okuda – fortepian, Isabel Rößler – kontrabas oraz Sofia Borges –
perkusja, instrumenty perkusyjne. Czas i miejsce akcji nieznane. Dziewięć
utworów, 40 min.
Kobiecy kwintet, którego nazwę tworzą pierwsze litery
nazwisk artystek, przygotował dla nas całkiem pikantne danie, na które składa
się pięć kompozycji własnych (po jednej każdej z Pań) oraz cztery improwizacje
(w tym trzy ledwie kilkudziesięciosekundowe). Nagranie bazuje na estetyce
jazzowej, bardzo udanie nawiązuje do spuścizny Anthony’ego Braxtona w tej
dziedzinie i w każdym z dłuższych, komponowanych odcinków cechuje się dalece
intrygującą dramaturgią.
Utwór otwarcia chyba najdobitniej sięga po anonsowane, braxtonowskie
figury rytmiczne okraszane drobnymi, ciętymi melodiami. Całość jest ruchliwa, dobrze
unerwiona, realizowana w zmiennym tempie, nastawiona na akcje realizowane
kolektywnie, choć niepozbawiona krótkich ekspozycji w podgrupach. Druga opowieść
jest rozbudowaną improwizacją, prowadzoną w spokojnym tempie, nasyconą sporą
dawką kameralnej zadumy. Piano płynie tu szeroką strugą, z kolei dęte stawiają,
nie pierwszy, nie ostatni raz, raczej na krótkie wypowiedzi. Odcinki trzeci, szósty
i dziewiąty, to kilkudziesięciosekundowe tyrady agresywnej, niemal free jazzowej
jazdy, świetnie kontrapunktujące pewną równowagę dramaturgiczną utworów
skomponowanych. Opowieść czwarta znów sięga po estetykę chamber, najpierw w wykonaniu basu i saksofonu, potem kwintetu na efektownym
wydechu. Część piątą kreśli dobre tempo, odrobina swingu i wystudzona
reasumpcja oparta na kontrabasowym smyczku. Część siódma lepiona jest z
dronowych, preparowanych fraz w fazie początkowej i masywnego flow opartego na gęstym, basowym pizzicato w fazie schyłkowej. Utwór ósmy
jest najdłuższym odcinkiem albumu i zdaje się, że najbardziej efektownym. Przypomina
mozaikę świetnie zaplanowanych akcji w podgrupach. Sytuacja dramaturgiczna zmienia
się tu niemal co kilkadziesiąt sekund, emocji nie brakuje, a każda z artystek, niezależnie
od aktualnej konfiguracji scenicznej, dokłada do obrazu całości bardzo dużo
jakości.
Reid, Kitamura, Bynum & Morris Geometry of Phenomena
Tomeka Reid – wiolonczela, Taylor Ho Bynum - kornet,
flugelhorn, Kyoko Kitamura – głos oraz Joe Morris – gitara. Nagrane w Firehouse 12 Studios, New Haven,
wrzesień 2023. Siedem utworów, 64 minuty.
Jak wieść gminna niesie, to już czwarte ujawnienie
fonograficzne koedukacyjnego kwartetu uznanych postaci amerykańskiej muzyki
improwizowanej, z których ta najmniej rozpoznawalna, wokalistka z rodowodem
japońskim, zdaje się być przewrotnie tą najbardziej intrygującą. Nagranie syci
się sporymi emocjami, choć jego bazą estetyczną jest definitywnie muzyka
kameralna. Zespołowa i indywidualna kreatywność sprawiają, iż album nie ma
słabych momentów, mimo, iż mógłby trwać kilka minut krócej.
Pierwsza improwizacja jest tyle mroczna, co spokojna,
emocjonalnie zrównoważona. Artyści pracują w dużym skupieniu, pięknie sforują
na czoło pochodu wokalistkę, która mówi, skrzeczy, sepleni i szmerze, czasami
tylko dozując drobne plamy melodii. Muzycy stawiają na działania kolektywne, a
jeśli decydują się na improwizacje w podgrupach, trwają one dość krótko. Druga odsłona
wydaje się tu szczególnie udana – na poły dynamiczna ekspozycja instrumentalna
o kocich niemalże ruchach i płynąca jakby wbrew tej konwencji leniwa wokaliza. Opowieść
jest bardzo filigranowa, zdaje się przywoływać wspomnienia strunowych
inkarnacji Spontaneous Music Ensemble, z głosem i kornetem, które same brzmiące
jak instrument strunowe. Trzecia historia bazuje na duecie głosu i kornetu,
który pęknie komentują oba strunowce. W części kolejnej, która trwa ponad siedemnaście
minut, muzycy kreują szczególnie dużo przestrzeni dla akcji duetowych. Pięknie brzmią
gitara i kornet, równie udanie głos z wiolonczelą. Poziom intensywności faluje,
w momentach zagęszczania mamy naprawdę duże emocje, z kolei w fazie szemrania
dopada nas moc urody pojedynczych dźwięków, szczególnie ze strony wokalistki. Początek
szóstej części tonie w preparacjach, z kolei na etapie rozwinięcia kwitnie ekspresją
i radością tworzenia kolektywnej narracji. Końcową odsłonę albumu otwiera
kornecista, potem kilka perełek dostarcza wiolonczelistka i wokalistka
frazująca na wydechu. Swoje dokłada też gitarzysta, który prawdopodobnie
pracuje tu przy użyciu smyczka. Na ostatniej prostej opowieść przybiera formę
dronowej post-ballady.
Jon Rose & Mark Dresser Band Width
Jon Rose – skrzypce, skrzypce tenorowe, Mark Dresser –
kontrabas czterostrunowy i pięciostrunowy oraz Vladimir Tarasov – instrumenty
perkusyjne (utwór 8). Nagrane w Alice Springs (Rose), San Diego (Dresser) i na
Litwie (Tarasov), czas nieznany. Osiem utworów, 55 minut.
Ten album to prawdziwie interkontynentalne spotkanie. Skrzypek
improwizuje w dalekiej Australii, kontrabasista w równie odległej Ameryce Północnej,
a kilka fraz dogrywa ze znacznie nam bliższej Litwy perkusista. Wiele wskazuje
na to, iż dwaj pierwsi improwizują w czasie rzeczywistym, wyposażeni w
odpowiednią aparaturę przekazującą dźwięki (i być może obraz) na dużą odległość
bez jakichkolwiek opóźnień. W każdym razie nagranie nasycone jest tak dużymi
emocjami, iż trudno sobie wyobrazić, by interakcje na linii skrzypce – kontrabas
nie odbywały się w formule live. Płyta
odrobinę przegadana, ale konia z rzędem temu, kto wskaże momenty, z których
warto byłoby zrezygnować.
Rose i Dresser rozpoczynają swój dialog w niemalże free jazzowym
środowisku. Gęste, soczyste frazy, efektowne zwarcia i spiętrzenia, a niedługo
potem … bolesne śpiewy dwóch wystudzonych smyczków. Akcja zmienia się często,
zaskoczenia estetyczne czają się za każdym rogiem. Drugi odcinek znów znaczą
post-jazzowe grepsy, ale najciekawiej robi się wtedy, gdy muzycy przechodzą do pełnokrwistego
preparowania swoich instrumentów. W trzeciej odsłonie panuje kameralna zaduma,
nasączona wszakże ekspresyjnym lamentowaniem. W każdym momencie muzycy są tu
zdolni do przejścia w tryb pełen dynamiki i swawolnego tańca. Frazują arco, by po chwili w półgalopie szarpać
za struny. Riffują i na wydechu, prawie na kolanach wnoszą tajemnicze modły. Na
moment schodzą do głębokiej krypty, by po chwili sięgać nieba wysokim tembrem
rozgrzanych smyczków. W części siódmej najpierw przywołują gorący wiatr z
południa, potem toną w nieutulonym żalu. A wszystko efektownie podsumowują w ostatnim,
ponad dziesięciominutowym utworze, w połowie którego do gry wchodzi perkusista
i znaczy każdy fragment napotkanej drogi strugą post-jazzowych inkorporacji.
Audrey Lauro Prose Métallique
Audrey Lauro – saksofon altowy, preparacje. Nagrane w Sunny Side Studio, Anderlecht, czerwiec
2023. Siedem utworów, 35 minut.
Z licznej, jak zwykle w ofercie RP, porcji nagrań solowych
do dzisiejszej zbiorówki wybieramy dwie. Ta pierwsza, to propozycja belgijskiej
saksofonistki, która stawia na dźwiękowe preparacje. Dwie z nich nazywa metalicznymi (w roli głównej rezonująca
tuba), dwie inne plastikowymi (tu w
roli głównej bliżej niezidentyfikowane obiekty umieszczane w rzeczonej tubie). Album
uzupełnia kilka ognistych fraz o proweniencji post-jazzowej, a efekt końcowy
śmiało możemy uznać za udany.
W utworach pierwszym, piątym i szóstym artystka stawia na
jazzowe frazowanie, realizowane dość czystym tembrem, ze swadą, odpowiednią dynamiką
i całkiem swingującym krokiem tanecznym. W części szóstej jej instrument wydaje
się lekki, niesiony na skrzydłach, wiedziony niemal folkowym podmuchem
powietrza. Każdą z wyżej wymienionych opowieści Lauro kończy jednak frazami
zabrudzonymi, dźwiękami, które grzęzną w zatykającej się tubie, jakby
zapowiadały odcinki definitywnie preparowane. Opowieść druga i siódma, to metaliczne preparacje. Artystka buduje
tu urokliwie rezonujące drony, prowadząc mroczną, dość minimalistyczną opowieść,
która nabiera wyjątkowej jakości na ostatniej prostej albumu. Części trzecia i czwarta,
to z kolei preparacje plastikowe. Tu
Audrey stosuje mnóstwo efektownych zagrywek – ciężko oddycha, rzęzi i prycha, z
pewnością zatyka tubę licznymi przedmiotami. Bywa w tych działaniach delikatna,
niemal filigranowa, bywa jednak, że jej płuca i rozbudowana maszyneria w rękach
stają się niebywale masywne, a wydobywane dźwięki intensywne, nawet post-industrialne.
Wszystkie działania Belgijki znamionuje duże skupienie i pewna artystyczna
wstrzemięźliwość. Nie sposób też nie docenić umiejętności budowania dramaturgii
i zdolności do korzystania z naturalnej melodyjności saksofonu altowego.
Jessica Pavone What Happens Has Become Now
Jessica Pavone – altówka, efekty, hybrydowy instrument (sword viola) w utworze drugim. Nagrane w
GSI Studios, Manhattan, styczeń 2024.
Cztery utwory, 28 minut.
Jessica Pavone, postać chwalebna dla amerykańskiej muzyki
improwizowanej, wieloletnia partnerka muzyczna Anthony’ego Braxtona, prezentuje
nam swoją kolejną propozycję solową. Pamięć o poprzednich wydaje się dość
zatarta (przynajmniej w głowie recenzenta), ta nowa zaś definitywnie zaskakuje.
Sprawia wrażenie eksperymentu, który w obszarze działań akustycznych (utwory
nieparzyste) broni się każdą swoją sekundą, z kolei w obszarze amplifikacji/
elektronizacji (utwory parzyste), tudzież stosowania tzw. oprzyrządowania
hybrydowego, budzi spore zastrzeżenia, głównie natury estetycznej. Szczęśliwe
album nie trwa nawet dwóch kwadransów, zatem jego odsłuch kończymy w dobrym
zdrowiu.
Pierwsza kompozycja (takiej nomenklatury używa artystka), to
post-barokowa, minimalistyczna mantra cierpienia. Przeciągnięte, bolesne frazy
altówki, sycone rozedrganą melodyką, brzmią tu szczególnie pięknie. Jessica
cedzi niekiedy pojedyncze dźwięki, a jej ból tworzenia zdaje się dotykać także
słuchacza. Trzecia opowieść rozwija owo pasmo bojaźni i drżenia, doposażając narrację we frazy preparowane, wynikające
z dociskania strun do gryfu, a także w odrobinę przewrotnej taneczności. Utwory
parzyste przenoszą nas do zupełnie innego świata. Odsłona druga najpierw
przypomina oniryczne post-electro,
potem nabiera masy i basowych pasm. Czwarta jest już dronem białego hałasu, z pulsującym, basowym
wnętrzem. Kona zatopiona w echu ciężkiego, metalicznego ambientu.
*) chodzi o album The Glass Changes Shape tria John Butcher, Florian
Stoffner & Chris Corsano
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz