Jak już dni parę temu doniosłem, Trybuna miała okazję uczestniczyć w dwóch wydarzeniach tegorocznego
festiwalu jazzowego w Lizbonie. Jazz w
Sierpniu to impreza o wieloletniej tradycji (bodaj 36 edycja!), która
ciekawie wpisuje się w koloryt niezwykłego miejsca, jakim jest stolica
Portugalii.
Organizacja festiwalu w okresie wakacji ma oczywiście powód
wyłącznie merkantylny (Lizbona pęka w szwach od turystów). Jak mawiają
miejscowi muzycy, w trakcie roku szkolnego miasto obfituje w interesujące
koncerty, także free improv, ale
jakoś … nikt na nie nie przychodzi.
Festiwal zlokalizowany jest z dala od urokliwej, starej części
miasta. Nieopodal Placu Hiszpańskiego (pięć stacji metra od centralnego Praca
de Commercia) mieści się siedziba Fundacji i Muzeum Calouste Gulbenkiana. Ów
Ormianin w pierwszej połowie XX wieku dorobił się fortuny na handlu
turecko-portugalskim i był łaskaw założyć fundację, która do dziś wspiera wiele
inicjatyw kulturalnych Lizbony, w tym szczególnie interesujący nas festiwal.
Koncerty festiwalowe odbywają się zarówno w sali koncertowej
wewnątrz budynku głównego Fundacji/Muzeum (te popołudniowe), jak i w
malowniczym Amfiteatrze (te wieczorne), położnym w pobliskim parku, gęsto
zadrzewionym i zaopatrzonym w oczko wodne. Okoliczności przyrody zatem
smakowite, a jedyny dyskomfort stanowi bliskość lotniska, na którym w trakcie
weekendu samolot ląduje co pięć minut i siłą rzeczy hałas skutecznie komponuje
się z improwizacjami muzyków.
Impreza tegoroczna trwała dziesięć dni (na ogół dwa koncerty
dziennie), obok koncertów nie brakowało pokazów filmowych (m.in. jazzowe
dokumenty znane nam z katalogu Rouge Art Records), a także… pogadanek o muzyce
improwizowanej w wykonaniu Davida Toopa i … Evana Parkera (szkoda, że program
festiwalu nie przewidywał ich koncertowego ekscesu).
Na koncertach, poza dużą reprezentacją muzyków francuskich,
portugalskich i włoskich, których personalia na razie nie mówią nam zbyt wiele,
nie zabrakło świetne znanych nam muzyków sceny free jazz/ free improv – Tima
Berne’a, Marca Ribota, Paala Nilssena-Love, Petera Evansa czy Franka
Gratkowskiego.
Szczęśliwie miałem okazję uczestniczyć w dwóch wieczornych
koncertach. Na początek Snakeoil Tima
Berne’a, podstawowa obecnie aktywność muzyczna doskonałego alcisty z Nowego
Yorku.
Pisząc na początku lipca o Snakeoil, przy okazji ich
ostatniej limitowanej płyty koncertowej Anguis
Oleum, nie spocząłem w pozycji na
kolanach i delikatnie utyskiwałem nad pewnymi niedoskonałościami tej
formacji (głównie w zakresie ekspresji przekazu muzycznego). Na lizbońskim
koncercie miałem doskonałą okazję, by te drobne ambiwalencje odszczekać. Co
zresztą czynię obecnie z dużą przyjemnością. Koncert był bowiem doskonały, o
czym decydował każdy z muzyków, a także fakt, iż w stosunku do w/w płyty
koncertowej Snakeiol ponownie zaprezentował się w składzie pięcioosobowym
(takimż był na ostatniej studyjnej płycie You’ve
Been Watching Me). A zatem, obok lidera, twórcy materiału muzycznego, Tima Berne’a
na alcie, zagrali – Oscar Noriega na klarnecie i klarnecie basowym, Matt
Mitchell na fortepianie, Ches Smith na perkusji i wibrafonie oraz ten piąty – Ryan
Ferreira na gitarze elektrycznej. Kwintet zagrał cztery rozbudowane kompozycje,
typowe zresztą dla wszystkich formacji Berne’a, czyli zawierające sporo nutek
na pulpitach, nawet długie pasaże grane unisono,
wszakże pozwalające każdemu z muzyków na tak dużą swobodę w doborze sił i
środków, iż całość w trakcie utworu przeistaczała się we wrzący tygiel bardzo
dynamicznych i absolutnie wolnych improwizacji. Gitara Ferreiry wprowadziła do
tej muzyki, jako jedyny element nieakustyczny, bardzo ciekawy dysonans
brzmieniowy. Muzyk nie grał akordami, nie improwizował w sposób jazzowy, a
jedynie generował plamy dźwiękowe, niekiedy o bardzo … psychodelicznym posmaku.
Akustyczny kwartet bez instrumentu basowego zyskał dzięki temu fantastyczny background.
Pozostali Panowie też odciskali na muzyce tego zdecydowanie
demokratycznego tworu swoje silnie piętno. Noriega zaczął lekko speszony, ale z
każdą minutą nabierał wigoru i szczególnie na zwykłym klarnecie pięknie
dopowiadał frazy Berne’a i ekwilibrystycznie improwizował. Pianista Mitchell miał
pomysł na każdy fragment występu, a także doskonale improwizował w duecie z
perkusistą i wibrafonistą Smithem. A tenże ostatni był chyba królem polowania.
Fantastyczny muzyk! W wielu momentach to on, a nie alcista napędzał całą
machinę, a w momentach dramaturgicznie uzasadnionych trzymał w ryzach kolegów.
No i Berne, zawsze taki sam, precyzyjny, skupiony, dający pograć kolegom, niczym
czuły demiurg czuwający na
prawidłowym przebiegiem wydarzenia. Wyśmienity koncert zakończony skromnym
bisem w nieco spokojniejszej tonacji.
Cztery dni później dotarłem na koncert kwartetu francuskiego
skrzypka Theo Ceccaldiego Petite Moutarde (znamy tego muzyka
choćby ze wspólnych płyt z portugalskim trębaczem Luisem Vicente – patrz: roczne
podsumowanie 2015 na Trybunie).
Grającego także na altówce i odpowiedzialnego za kompozycję Theo, w kwartecie
wspierali – Alexandra Grimal na saksofononie tenorowym, sopranowym i sopranino,
także udzielająca się wokalnie, Ivan Gelugne na kontrabasie i Florian Satche na
perkusji. Dodatkowo dwóch kolegów obsługiwało stronę wizualną koncertu, poprzez
prezentację fragmentów surrealistycznych filmów z lat 20. ubiegłego stulecia,
autorstwa Rene Claira, Marcela Duchampa i Mana Raya.
Sama muzyka – od razu zaznaczę – nie porwała mnie. Oczywiście
Ceccaldi grał wyśmienicie, pięknie improwizował, a jego instrumenty brzmiały
czysto i zaborczo jednocześnie, natomiast nie ekscytowała sama koncepcja tego
kwartetu. Sekcja grała bardzo jazzowo, czasami prostym groove’m, co w kontekście jednak delikatnych instrumentów
smyczkowych nie koniecznie udanie konweniowało. A saksofonistka, swoim niezbyt rozbudowanym
arsenałem artystycznych środków wyrazu, niestety niewiele mogła wnieść do
obrazu całości. Zdecydowanie ciekawiej było, gdy Alexandra używała głosu,
ciekawie improwizując i wplatając w to .. dźwięki saksofonu.
Oczywiście, gdy do tej chwilami interesującej muzyki dodamy
wyśmienity pokaz czarnobiałej groteski francuskiego kina sprzed stu lat, cały
projekt dość dobrze się bronił, ale dla mnie za wiele w nim było wyrachowania i
… ilustracyjności, co niechybnie zarzucał obraz, dynamicznie zmieniający się za
plecami czworga muzyków. W każdym razie płyty z materiałem Petite Moutarde nie kupiłem (w przeciwieństwie do kilku innych,
dostępnych krążków, głównie doskonale nam znanej portugalskiej stajni Clean
Feed – w bardzo zresztą promocyjnych cenach, nawet biorąc pod uwagę zwariowany
kurs EURO, który po części zrujnował mnie finansowo w aspekcie całego
dwutygodniowego pobytu w Lizbonie i jej uroczych, plażowych okolicach).
Koncert po godzinie dotarł do swego końca i w kontekście
umiarkowanej euforii wśród publiczności zgromadzonej w Amfiteatrze, nie
doczekał się bisu.
Na koniec drobna refleksja Alberta Cirery, który był na
koncercie formacji Pulverize The Sound,
gdzie trębacza Petera Evansa wspomagali – Tim Dahl na elektrycznym basie i Mike
Pride na bębnach. Koncert w ocenie Alberta był doskonały i dalece odkrywczy.
Koniecznie mamy sięgnąć na płytę, jak ta się ukaże. Zapisane w kajecie!
Ps. Dołączam do relacji zdjęcia zrobione moim telefonem – wyszły
beznadziejnie, ale uznajmy, że są na tyle ekspresyjne, że … warto je tu
załączyć. Nadto są jedynym namacalnym dowodem na to, że byłem wtedy w Lizbonie J.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz