Teraz wszakże czas na comiesięczną zbiorówkę świeżych recenzji
z jeszcze świeższych wydawnictw płytowych. Mamy do zebrania cały lipiec i pół
sierpnia, a że znów trafia się nam długi weekend, to tym chętniej zajmiemy się
malowaniem na zielono (high!), żółto
(middle!) i czerwono (low!) dwunastu płyt datowanych na rok
2016 (incydentalnie także 2015), jakie trafiły pod mą strzechę przez sześć
wakacyjnych tygodni (niektóre chwilę wcześniej).
Achim
Kaufmann/ Frank Gratkowski/ Wilbert De Joode
Oblengths (Leo Records,
2016)
Ten krążek awizowałem już kilka tygodni temu, gdy blisko
siedemnaście tysięcy znaków (ze spacjami) poświęciłem na zgrzebne omówienie
istotniejszych dokonań artystycznych niemieckiego saksofonisty i klarnecisty
Franka Gratkowskiego.
Wspólnie z Achimem Kaufmannem (piano) i Wilbertem De Joode
(kontrabas) tworzy on od prawie piętnastu lat working band, który właśnie ujawnił światu piąte fonograficzne
świadectwo wyjątkowości swojej muzycznej propozycji. Trio będące kolejnym
światowym dowodem na fiasko koncepcji Dereka Baileya, iżby wartościową
improwizacją była jedynie ta, tworzona przez muzyków, którzy spotykają się ze
sobą po raz pierwszy. Niezwykle plastyczna, kolektywna improwizacji trzech
facetów, którzy wspólnie w życiu zrobili już wszystko i jedyne, czym mogą się
wzajemnie zaskoczyć, to szalony kolor t-shirta na porannej próbie dźwięku.
Godzina uczty dla naszych uszu, podzielona na pięć ładnie zatytułowanych części.
Fragmentom utarczek dźwiękowych na pograniczu ciszy, popełnianych z
wrażliwością godną proustowskiej
narracji, towarzyszą epizody dynamicznych, instrumentalnych kontrataków,
czynionych na adekwatnym poziomie głośności. Te drugie pozostają w mniejszości,
wszakże w akceptowalnej dla Waszego recenzenta proporcji.
Oblengths to zgrabna,
uporządkowana dramaturgicznie opowieść, wydana przez Leo Feigina i interesująco
opisana (w liner notes) przez Kevina
Whiteheada, z ciekawą metaforą … tenisową. Wolna improwizacja czasami
przypomina grę w tenisa bez siatki, warto zatem, by miała choćby drobny stelaż
pomysłu na muzykowanie, a także bogaty asortyment środków dla jego realizacji.
Tu doświadczamy tego bezapelacyjnie, a całość konceptu bazuje przede wszystkim
na idealnej kooperacji i gigantycznym poziomie porozumienia pomiędzy trójką
przyjaciół. Rekomendacja jest zatem oczywista – high!!!
Konvoj Ensemble
Mira (Konvoj Records, 2016)
Konvoj Records, to skandynawska inicjatywa fonograficznego
dokumentowania spotkań kolektywnej
improwizacji, w gronie bliższych lub dalszych przyjaciół. Nie dalej jak trzy
lata temu, miały miejsce narodziny oficyny, a jej początek stanowił krążek
powołanego ad hoc Konvoj Ensemble z ficzersowym udziałem Evana Parkera na
saksofonach i Stena Sandella na
fortepianie (grand piano), w wymiarze
edytorskim wydany pod tytułem Colors Of:
. Skład grupy uzupełnili wówczas – na
saksofonach Lotte Anker i Ola Paulsson (wbrew pozorom – mężczyzna!), na
klarnetach Liudas Mockunas, na perkusji Anders Udderskog i wreszcie Jakob Riis,
odpowiedzialny za elektronikę i procesowanie w czasie rzeczywistym, również
producent nagrania, być może także naczelny ojciec tego dziecięcia swobodnej
improwizacji. Nagrania zarejestrowano w Malmoe z udziałem publiczności.
Dziś, po onych trzech latach, KE powraca w niezmienionym
składzie (Parker i Sandell już na pełnych prawach członkowskich), w rejestracji
studyjnej Mira, składającej się z siedmiu części określonych jako Movement, usystematyzowanych w pięć
oddzielnych fragmentów muzycznych, każde z dodatkowym podtytułem. Dokładna lektura rozbudowanych tytułów
wskazuje jednoznacznie, iż muzyka swobodnie improwizowana przez septet w
okolicznościach studyjnych, została pierwotnie ustrukturyzowana i rozpisana na
role, a szaleńcze zapędy zdolnych i kompetentnych improwizatorów biegły po z
góry naznaczonych trajektoriach.
Jeśli debiut KE był spontanicznym incydentem koncertowym, to
jego następczyni jawi się już jako produkt dalece bardziej przemyślany i nieco
mniej spontaniczny, co wcale nie oznacza, iż mniej ciekawy. Jest wręcz
odwrotnie. Wiele fragmentów – zwłaszcza w wykonaniu kwartetu dęciaków – jest
dalece smakowitych, pełnych uważnych i szczerych, sonorystycznych dyskusji w
podgrupach. Elektronika i real time
processing stanowią tu raczej elektroakustyczny ornament, a gra pianisty i
perkusisty udanie podkreśla istotne zwroty dramaturgiczne.
Mirę malujemy
rzecz jasna na zielono (high!), a
Konvoj Ensemble zapisujemy w naszych kajetach, jako przykład dalece
interesującej, europejskiej muzyki improwizowanej.
Susana
Santos Silva/ Lotte Anker/ Sten Sandell/ Torbjörn Zetterberg/ Jon Fält Life And Other Transient Storms (Clean
Feed Records, 2016)
Zdecydowanie pozostajemy w Skandynawii, a dokładnie - teleportujemy
się do nieodległej Finlandii. Na zaproszenie Tampere Jazz Happening,
portugalska trębaczka Susana Santos Silva skrzyknęła dalece frapujący kwintet z
udziałem znanych z poprzedniej opowieści Anker (sax) i Sandella (piano),
swojego życiowego partnera Zetterberga (bas) i mniej mi znanego Falta
(perkusja). Rejestracja koncertowa na potrzeby radia lokalnego sfinalizowała
się w trakcie blisko 50 minut dość swobodnej improwizacji w różnych tempach, o rozbudowanych
charakterystykach brzmieniowych.
Muzyka, niczym opowieść o pogmatwanym życiu codziennym i
stałej asymilacji faktu bezwzględnej zmienności wszystkiego wokół nas, toczy
się zwinnie po tygrysiemu i drąży skalę niewrażliwości, bez przerw na zbędne
doładowania wyczerpujących się akumulatorów, gdyż świat stać na naprawdę wiele,
jeśli tylko sobie ten fakt wspólnie uświadomimy.
Choć Panny (Panie?) są tu w mniejszości, muzyka ma
podskórnie kobiecy wymiar, co oczywiście wcale nie znaczny, że jest delikatna i
przegadana. Wręcz przeciwnie. Konkret free
improv, bez cienia wątpliwości zielone, po żabiemu, high! Przy okazji – być może – najlepsza dotąd rejestracja w
stosunkowo już bogatym życiu artystycznym Susany Santos Silvy.
Joëlle
Léandre 10 Can You Hear Me? (Ayler
Records, 2016)
MMM Quartet
Oakland/Lisboa (Rogue Art Records, 2015)
Czas najwyższy na dwie stosunkowo nowe propozycje muzyki
improwizowanej z udziałem francuskiej kontrabasistki Joëlle Léandre. Te dwie
pozycje są ze mną już od wiosny i nieco się przeleżały w odtwarzaczach. Po
prawdzie planowałem większy materiał o Leandre, ale ponieważ się doń nie zabrałem,
przy okazji tej zbiorówki kilka refleksji i wrażeń ogólnych o muzyce na nich
zawartej.
Dziesiątka, to
ansamble Leandre egzystujący już czas jakiś, a poruszający się bardziej po
obrzeżach muzyki współczesnej niż dryfujący po oceanie muzyki free. Muzyka jest w dużym stopniu
zaaranżowana, a fragmenty improwizowane stanowią raczej interludium, wetknięte
pomiędzy zestawy nut zapisanych na pulpitach muzyków. W składzie cztery dęciaki
(m.in. Cappozzo), rozbudowana sekcja smyczkowa (m.in. bracia Ceccaldi) i takaż
sekcja rytmiczna (z gitarą elektryczną!). W wielu momentach Can You Hear Me? naprawdę frapuje moje
narządy słuchu, wszakże proporcje kompozycja/ improwizacja (przewaga tych
pierwszych) powodują, iż całość oceniam na middle
z lekką podpórką ze strony high.
Inny wymiar ma muzyka kwartetu MMM (to druga już edycja tego
składu). Rzeklibyśmy, że Panią Leandre wspomagają tu tuzy … awangardy w dosłownym
znaczeniu tego nic nieznaczącego pojęcia. Fred Frith (elektryczna gitara)
dobiegł tu ze strony rockowej, Alvin Curran (piano, syntezatory, sampling etc.)
ze strony muzyki współczesnej, zaś Urs Leimgruber (saxes) z niewyczerpywalnych
zasobów europejskiego free improvisation. Płyta nagrana na lizbońskim Jazz Em
Agosto dwa lata temu, składa się z pięciu opowieści o tytułach przywołujących
rejony/terytoria/dzielnice Oakland i Lizbony. Zatem, być może warto - tuż po wakacjach w okolicach tej drugiej -
podywagować nad wyższością Alfamy nad
Bairo Alto, ale ja sam chyba nie
zdałbym się na jednoznaczny osąd. Podobnie jest z muzyką kwartetu MMM.
Intryguje, wciąga skutecznie do zabawy w intelektualne łamigłówki. Chwilami
zachwyca, by zaraz potem zadziwić w niekoniecznie pozytywnym sensie. Z
przekory, z zamiłowania do rzeczy nieoczywistych, daję MMM kolor zielony (high!), ale … żeby nie było, że nie
ostrzegałem.
Jean-Luc
Cappozzo/ Douglas R. Ewart/ Joëlle Léandre/ Bernard Santacruz/ Michael
Zerang Sonic Communion (The
Bridge Sessions, 2015)
The Sync (Sylvaine
Hélary, Fred Lonberg-Holm, Eve Risser, Mike Reed) The Sync (The Bridge Sessions, 2016)
Pozostańmy jeszcze na kilka chwil przy Leandre, tudzież
także przy Cappozzo. Przed nami dwa dalece interesujące krążki nowego
wydawnictwa The Bridge Sessions. Most
w tytule odrobinę metaforyczny, ale istotnie trafny, gdyż ta francuska (?)
inicjatywa koncentruje się – jak domniemuję z tychże dwóch incydentów – na
łączeniu estetyki francuskiego free
improv z jego amerykańską odpowiedniczką.
Pierwszy z dysków to ciekawe spotkanie rzeczonych Joëlle
Leandre (kontrabas) i Jean-Luca Cappozzo (trąbka, flugelhorn) z kumplami zza
wielkiej wody, Michaelem Zerangiem (perkusja), Bernardem Santacruz (kontrabas)
i ewidentnie tu kluczowym Douglasem R. Ewartem (dęciaki, obiekty brzmieniowe). Chcąc nie chcąc, z takiej układanki powstał
nam absolutnie intrygujący kwintet na dwa dęciaki, dwa kontrabasy i zmyślny
zestaw perkusyjny. Przez niespełna godzinę Panowie i Pani snują nam czerstwą,
ale jakże konkretną opowieść, chwilami metaforyczną, o wielokulturowych
punktach odniesienia. Mentalnie dominują tu wszakże Amerykanie, a zwłaszcza plemienny estetycznie Ewart, który
drobnymi preparacjami oraz oryginalnym instrumentarium dmuchanym, wprawia całą
machinerię w delikatny trans i nie pozwala, by nastrój zadumy i pokrętnej
ciekawości, cóż przyniesie kolejna chwila muzykowania, opuścił choćby na
moment, zarówno muzyków, jak i słuchaczy. Bardzo trafny tytuł wydawnictwa,
zatem High bez zbędnej dyskusji.
Formacja The Sync, to szósty katalogowy numer mostowego labelu. Tym razem zderza się w
nim kobiecy, całkiem francuski temperament flecistki (Sylwia, także
amplifikacje i głos) i pianistki (Ewa, także preparacje) z żelazną, iście
amerykańską konsekwencją i odpowiedzialnością za czyny, wiolonczelisty
(Fryderyk, także amplifikacje) i perkusisty (Michał). Trzy wytrawne dania o
różnym poziomie intensywności procesu improwizacji i głośności dobywanej z
instrumentów. Osobiście wolę, jak para na parę, kwilą na pograniczu ciszy
(fantastyczny początek) niż zatracają się w galopadzie sprzężeń i nadmiernych
amplifikacji (tak w okolicach połowy drugiego fragmentu), ale całość kupuję bez
krzty głębszej zadumy, bo to świetna muzyka jest i tyle dyskusji w tym temacie!
High!
Sesje Mostowe do
uważnego śledzenia, od dziś do odwołania.
Mikołaj Trzaska Delta
Tree (Kilogram Records, 2016)
Lubiony muzyk krajowy Waszego recenzenta, Trzaska po ojcu, z
imienia Mikołaj, wstąpił w tym roku w stan błogosławionej 50-i i zapewne nie tylko z tej okazji
zaprezentował światu, w wydaniu krajowym i zagranicznym, swą pierwszą solową
płytę. Rzecz stała się możliwa dzięki jego uroczemu wydawnictwu Kilogram
Records, a i także, zapobiegliwości i trosce koleżanki małżonki Oli.
Delta Tree
przynosi szesnaście miniatur na trzy ulubione dęciaki Mikołaja, czyli alt (10
incydentów), baryton (jeden) i klarnet basowy (pięć).
Kilka wieków temu, pisząc kolejną recenzję płyty Lestera Bowie
w pozycji na kolanach, lojalnie
ostrzegałem, iż poziom mojego entuzjazmu dla dokonań muzyka jest tak duży, iż generuje
ryzyko całkowitej utraty obiektywizmu.
Gdy myślę o Mikołaju i jego muzyce, winienem wydać z siebie
ostrzeżenie o podobnym charakterze. Na Delcie
podoba mi się wszystko, rajcuje każdy dźwięk, intryguje każda nuta nostalgii i
zadumy tryskająca z rur Mikołaja, zniewala oczywista uroda tej muzyki.
Bardzo zatem na zielono i mocno w kierunku high! I do następnych urodzin,
Mikołaj!!!
Jones Jones
(Larry Ochs, Mark Dresser, Vladimir Tarasov) The Moscow
Improvisations (Not Two Records, 2016)
Moskiewskie spotkanie na szczycie, podsumowujące niewątpliwe
katastrofy wywołane przez lata zimnowojenne. Odznaczeni za męstwo i waleczność
na polu boju, synowie wuja Sama – Ochs, wspaniały saksofonowy artylerzysta i
Dresser, kompetentny saper, kontrabasista kontra Tarasov, postsowiecki
werblista, obwieszony medalami za czyny swoje i niekiedy cudze.
W blichtrze wielkogabarytowej stolicy mocarstwa, cała trójka
jakieś siedem lat temu popełnia koncert, który dziś trafia do nas dzięki
operatywności polskiego labelu z Krakowa. Niechże zatem my, niczym zimnowojenna
ofiara, zaczerpnijmy choć drobne przyjemności z kaprysów historii.
Nowak, Nowak, to
propozycja, która zapewne znajdzie wielu orędowników i plenipotentów, ale ja
osobiście delikatnie pomarudzę, gdyż od muzyków tego kalibru (myślę zwłaszcza o
przybyszach z zachodniej półkuli) oczekiwałbym więcej. Tarasov w roli
gospodarza stara się być uprzejmy i często zaprasza gości do intensywniejszej
gry, jednak jego drumming odbieram w
wielu momentach jako mało stymulujący. Ochs zdaje się być nieco speszony
moskiewskim przesytem gościnności, Dresser zaś niby szuka zaczepki, ale w sumie
sprawia wrażenie faceta, który przyszedł się tu najeść, a potem zdążyć na
ostatnie metro. Zatem, tylko poprawnie, tylko middle, no może w trakcie trzeciego fragmentu, w pobliżu mogłoby
się delikatnie zazielenić (…high).
KTHXBYE Details (Raw Tonk Records, 2016)
Uwaga! Tajny szyfrogram na stronie Trybuny! Cóż może kryć się za tajemniczym KTHXBYE???
Szczegóły (Details) są następujące: na saksofonie
Colin Webster, na gitarze elektrycznej Stian Larsen, zaś na perkusji Brage
Tromoenen. Trójka młodych facetów bliżej nieokreślonej proweniencji (gitarzysta
ma skośne oczy!), z dużym zapałem postanowiła pohałasować. Rzecz dzieje się w
Londynie, co może sugerować anglosaski rodowód tenorzysty, choć z wyglądu
raczej przypomina jurnego Skandynawa. Służby wywiadowcze Trybuny ustaliły jedynie, iż jest on londyńskim rezydentem. Innych Szczegółów brak.
Całość rejestracji ma długość winylową, zatem śmiało mogę
zachęcić was do zmarnowania tych drobnych 40 minut na odsłuch pomysłu na muzykę
w wykonaniu KTHXBYE. Nie jest on ani szczególnie
odkrywczy, ani nie spowoduje specjalnego mrowienia w okolicach kręgosłupa, ale
w sumie, czemu nie… Podobają mi się urywane frazy tenoru, perkusista ciekawie obrabia rytmicznie materiał kolegów.
Może jedynie gitarzysta pozostaje jeszcze na etapie rockowego szarpidruta, choć
z niewątpliwym zacięciem do hałasowania. Jakkolwiek cała przyszłość przed nim.
Niech będzie middle z lekką podpórką high!
Made To
Break Before The Code: Live
(Audiographic Records, 2016)
Niespełna dwa lata temu miałem okazję być na swoim ostatnim
koncercie Kena Vandermarka. Rzecz działa się w poznańskim Dragonie, w ramach
epigonalnego festiwalu Nowy Wiek Awangardy.
Kena widziałem na żywo jakieś trzy tysiące razy. W ubiegłej
dekadzie napisałem około siedemnastu tysięcy entuzjastycznych recenzji jego
płyt (wszystkie dostępne w archiwach Trybuny!).
Ale dwa lata temu powiedziałem: basta!
Made To Break to koncepcja Vandermarka połączenia drive’owego grania na saksofonie, przy
wtórze basu elektrycznego i dynamicznej perkusji, z… analogową, kablową elektroniką.
Domyślacie się, że koncert tejże koncepcji dwa lata temu kompletnie mi się nie podobał. Teraz jakiś
szaleniec postawił ten słaby koncert nudnej i wtórnej formacji … wydać na
płycie.
Nie zaskoczę was krwistym low, nieprawdaż?
West Hill
Blast Quartet Live At Brighton
Alternative Jazz Festival 2015 (Foolproof Projects, 2016)
W sumie tytuł formacji mówi nam wszystko o tej muzyce. A słowo blast zdaje się być w tym miejscu bardziej kluczowe
niż… personalizujący całość kwartet. Ale fakt, bezdyskusjnie to właśnie czterech ludzi odpowiada za pół godziny freejazzowego
hałasu, poczynionego w ubiegłym roku w Brighton, przy wtórze oklasków garstki
szaleńców, a zamieszczonego na krążku wydawcy o intrygującej nazwie Foolproof
Project.
Panowie i Pani zabrali ze sobą na ów gig trzy tony instrumentów (tak przynajmniej wynika z opisu płyty). Nie wiem wszakże, ile z nich ostatecznie użyli. Nie wiem…. bo prawie nic na tej
płycie nie słychać. Kasetowa,
monofoniczna jakość nagrania odbiera mi jakiekolwiek chęci, by coś Wam o West
Hill Blast Quartet opowiedzieć.
Pozostańmy zatem przy tym braku informacji i zakreślmy
sążniste low!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz