W pierwszym odruchu recenzenta zagonionego w kozi róg obfitością nowości
wydawniczych okresu letniego, planowałem omówić płytę Miller’s Tale w ramach comiesięcznej zbiorówki świeżych krążków,
czyli uczynić to na szybko i bez
głębszej analizy materiału muzycznego. W mgnieniu oka zdałem sobie jednak
sprawę, iż potraktowanie tego wydawnictwa bez należytej uwagi i paru epitetów
konstytuujących jego wyjątkowość, będzie błędem karygodnym.
Tak się bowiem składa, iż inspirowana twórczością Artura
Millera (w obszarze tytułowania odcinków muzycznych) improwizacja czworga
wybitnych muzyków, poczyniona w nowojorskim studiu Oktaven Audio in Yonkers, na
przełomie lata i jesieni roku ubiegłego, jest jednym z ważniejszych
tegorocznych wydarzeń muzycznych po obu stronach Wielkiej Wody, nie tylko w
obrębie hermetycznej sceny free improvisation.
Historia spotkania tejże czwórki jest następująca. Nie
dalej jak dwa lata temu, Evan Parker rezydował w klubach nowojorskich tydzień z
okładem i grywał w przeróżnych składach swoje ulubione, pokrętne free improv. Na dzień lub dwa zaprosił wówczas
do wspólnego muzykowania szwajcarską z krwi, nowojorską z miejsca zamieszkania,
pianistkę Sylvie Courvoisier (z którą rok wcześniej nagrał tamże uroczy krążek
w duecie Either Or And), jej
muzycznego (i chyba nie tylko) partnera, skrzypka Marka Feldmana, a także
elektroniczną divę tamtejszej sceny
Ikue Mori. Muzykowanie tak przypadło wszystkim do gustu, iż umówili się za rok
na kolejny muzyczny meeting.
Tym sposobem dotarliśmy na osi czasu do 21 września roku
ubiegłego. Nazwa studia została już wskazana w drugim akapicie tego tekstu. W jego
akustycznie idealnych warunkach melduje się czterech wyjątkowych gości. Parker
w wielkiej formie, choć już na karku ósmy krzyżyk. Courvoisier, pianistka
szczególna, bo w dobie nadprodukcji dźwięków na scenie free, lubi być oszczędna
w środki wyrazu i zdecydowanie nie toleruje hałasu. Feldman, też postać
wyjątkowa, świetnie poruszający się już od trzech z górą dekad po obrzeżach
muzyki improwizowanej, zwłaszcza tej o konotacjach kameralistycznych, onegdaj ważna postać na kilku downtownowych krążkach
Johna Zorna, czy Dave Douglasa. Wreszcie Mori – szalona Japonka, od czterech dekad dewastująca estetykę
nowojorskiego undergroundu pokrętną elektroniką, czerpiąc inspirację z dawnych
avant-rockowych doświadczeń sceny no wave (pamiętacie kapelę DNA z Arto
Lindsayem na rozwichrowanej gitarze i
pewną skośnooką perkusistkę, która inaczej rozumiała rolę rytmu w
zespole?).
Owoców całodniowych zmagań muzyków możemy doświadczyć dzięki
krążkowi wydanemu niedawno przez szwajcarski Intakt Records (w jego katalogu m.in. kilka
wspólnych pozycji Sylvie i Marka), opatrzonemu wspomnianym już tytułem Miller’s
Tale/ Opowieść Millera (chodzi
o Artura, dramatopisarza, nie zaś skandalistę Henry’ego), a podpisanemu przez
czterech muzyków imieniem i nazwiskiem, w kolejności alfabetycznej. Na godzinę
improwizacyjnej uczty składają się cztery fragmenty grane przez kwartet, a
także pięć nieco bardziej zwartych czasowo duetów (w ich trakcie Parkera i Mori
słyszymy trzykrotnie, zaś Courvoisier i Feldmana dwukrotnie).
Tyle fakty, czas zatem na wrażenia… Sylvie, Mark i Evan - trzy
akustyczne perły obleczone delikatną, chwilami ledwie sugerowaną, cykająco-syczącą pajęczyną
elektronicznych dźwięków z wirtualnej przestrzeni, generowanej przez Ikue. Te
ostatnie, iskrzące się niczym małe gwiazdeczki spadające z nieba obfitości,
onirycznie, kobieco i zalotnie uzasadniają i racjonalizują pomysły fortepianu,
skrzypiec i saksofonu. Dzięki temu obraz całości nabiera nieoczywistego,
elektroakustycznego wymiaru i prowadzi nas w świat bardzo konkretnego i dalece
przyjemnego doświadczenia muzycznego.
Fortepian wybrzmiewa akordami, choć nie brakuje tu drobnych
i zawsze uzasadnionych przebiegiem wydarzeń preparacji. Świetnie korelują się
one w wymiarze akustycznym z rozsądnie dozowaną elektroniką. Nie brakuje
ciekawych dysonansów perkusyjnych, tworzonych ad hoc na przecięciu się trajektorii tych dwóch źródeł dźwięku.
Brzmienie skrzypiec jest niemal barokowe, choć gdy jest taka potrzeba, jest w
stanie poderwać umarłego do lotu (np. ostry początek całego nagrania). Tenor i sopran
czuwają skupione, wrażliwe na pojedynczy dźwięk współtowarzyszy podróży, w
trakcie całej sesji nagraniowej. Ich dźwięki wplatają się w pasaże fortepianu niczym macki
pająka, mając także do pomocy pląsy skrzypiec, które wciąż poszukują dodatkowej
przestrzeni dla samorealizacji.
Cztery fragmenty improwizacji kwartetowych stawiają nas do
pionu czystym, krystalicznym wręcz brzmieniem. Kameralistyczne i skupione improwizacje, nawet w trakcie czteroosobowej
ekspozycji, potrafią zamieniać się w duetowe wymiany uprzejmości. Czas jest jakby
zawieszony pod studyjnym sufitem, a żadna okoliczność nie wprawia muzyków w
dyskomfort. Nikt tu nikogo nie pogania, a jakakolwiek reakcja na pomysł kolegi,
czy koleżanki nie jest realizowana w pośpiechu, bezrefleksyjnie.
Duety, po blisko czterdziestominutowej części kwartetowej, stanowią jej istotne
dopełnienie, naturalny ciąg dalszy
grupowej improwizacji. Najpierw Feldman uroczo skowycze
w oparach kablowych pląsów Mori.
Potem Parker, w trzech częściach z każdym z członków kwartetu – po kolei, ze
skrzypkiem, pianistką i elektroniczką - nieskromnie jeden na jeden, intrygująco zaprasza do akustycznych refleksji nad
istotą kooperacji, w okolicznościach jakże oczekiwanej przez wszystkich
wzajemnej empatii. Na finał dwie Panie, po raz kolejny w trakcie tej sesji,
udowadniają, iż bardzo im po drodze w
żmudnym procesie duetowej, dźwiękowej konwersacji. Piękne zwieńczenie kapryśnej
godziny szczerości czworga muzycznych kochanków.
Urocza epopeja wolnej improwizacji, bez jakichkolwiek
jazzowych, nieznośnych naleciałości. Być może jedna z bardziej intrygujących
pozycji wydawniczych roku 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz