Podsumowanie roku 2016 w zakresie płyt najbardziej
wartościowych - szczęśliwie - mamy już za sobą. Wybór nie był łatwy, a płyt, które
skutecznie przykuły moją uwagę w trakcie minionych dwunastu miesięcy, naliczyłem
około… pięćdziesięciu. Selekcja Złotej
Szesnastki była zatem wyjątkowo trudna.
Teraz dokonajmy tradycyjnej zbiorówki recenzji płyt. Przed nami pozycje, które trafiły
przed oblicze Pana Redaktora w listopadzie i grudniu, a których wydanie
datowane jest oczywiście na rok bieżący. Wszystkie poniższe płyty nie doczekały
się jeszcze choćby słowa komentarza na tych łamach, a jedynie niektóre z nich
zaopatrzone zostały we wstępne rekomendacje, po premierowym odsłuchu (słabe,
czerwone - low, średnie, żółte - middle, wreszcie dobre, zielone – high).
Ken
Vandermark Momentum 1: The Stone
(Audiographic Records, 2016)
Nowy wielopak z
muzyką sygnowaną nazwiskiem chicagowskiego saksofonisty Kena Vandermarka jest
niewątpliwie wydarzeniem na scenie muzyki improwizowanej samej końcówki roku. Nie jest nim wszakże sam fakt wydania wydawnictwa wielopłytowego (tylko w
rodzimym Not Two na policzenie takich edycji KV nie starczy palców u ręki), ale
definitywnie muzyka na niej zawarta!
Styczeń roku ubiegłego, nowojorski klub The Stone i blisko
tygodniowa rezydencja Kena, ucieleśniająca się dwoma koncertami dziennie. Wśród
zaproszonych gości zarówno working bandy saksofonisty,
jak i muzycy, z których stworzono ad hoc
kilka pasjonujących personalnie składów. Zarejestrowano megatony dźwięków, z których KV, w ramach autorskiego wydawnictwa
Audiographic, wydziergał uroczy sześciopak.
Ku radości niżej podpisanego, na srebrne dyski trafiły wyłącznie nagrania
formacji powstałych na potrzeby tygodniowej rezydencji saksofonisty.
Mniej więcej od dekady, na różnych łamach, także tu, staram
się dowodzić tezy, iż potencjał twórczy Vandermarka, jako kompozytora i band
lidera, dalece się wyczerpuje, a radość płynąca z odsłuchu jego muzyki jest mi
dana jedynie w przypadku spotkań boleśnie improwizowanych. Momentum 1: The Stone dowodzi tego bezdyskusyjnie.
Dysk pierwszy. Na
scenie iście konwulsyjny kwartet - Sylvie Courvoisier (piano), Chris Corsano
(perkusja), Ingrid Laubrock (saksofon) i Ken Vandermark (saksofon, klarnet).
Dwa siedemnastominutowe zwarcia, pełne improwizacyjnego szaleństwa, na granicy
muzycznej agresji, bez słowa zbędnej refleksji. Muzyka iskrzy po sam dach
klubu. W szczególnie dynamiczne pyskówki wdają się Laubrock i Vandermark.
Próżno wskazać zwycięzcę, nikt tu bowiem nie odpuszcza (pazur Niemki jest ostro
zakończony!). W okolicznościach tej prawdziwie
freejazzowej petardy świetnie odnajduje się pianistka, choć niewielu by ją o to
podejrzewało. Corsano, wiadomo – to prawdziwy wojownik.
Dysk drugi. Po
eksplozji ekspresji, moment nieco zadumanej improwizacji (jakkolwiek niepozbawionej konstruktywnej zadziorności). Mat Manieri (altówka), Joe McPhee
(saksofon tenorowy) i Ken Vandermark (saksofon, klarnet). Po duecie JMP/KV nie spodziewałbym się
niczego zaskakującego, ale wpuszczenie między nich doskonałego altowiolinisty
MM sprawia, że całość zwartej improwizacji w trójkącie nabiera lekkości i
niesie nas ku dalece refleksyjnej przyjemności. Sześć zgrabnych opowieści
perfekcyjnie wypełnia nam trzy kwadranse, dodatkowo w sposób niebudzący
wątpliwości, co do końcowej rekomendacji.
Dysk trzeci. Na scenie ponownie kwartet na dwa saksofony,
piano i perkusję. Obok KV, na drugim dęciaku Ned Rottenberg, na pianie Harvard
Wiik, zaś na perkusji Tom Rainey. Ponad czterdziestominutowy występ w trzech
odcinkach. Podobnie jak na pierwszym dysku, muzyka iskrzy się i spina na wielu
płaszczyznach, jakkolwiek w stosunku do poprzedniego kwartetu, interakcja
pomiędzy muzykami jest nieco mniej intensywna. Oczywiście dęciaki, przy
konstruktywnym wsparciu piana i perkusji, osiągną stosowną eskalację, ale nie
będzie ona miała smaczku doskonałej utarczki Laubrock-Vandermark. Eskalację –
dodajmy - raczej w typie kupą mości
panowie, niż w drodze kolektywnej improwizacji o niepoliczalnych
płaszczyznach piękna.
Dysk czwarty. Bez wątpienia moment kluczowy tego
wydawnictwa, a pewnie i całej rezydencji w The Stone. Oczywiście kwartet, tu w
składzie: Ikue Mori (elektronika), Joe Morris (gitara), Nate Wooley (trąbka) i
KV (to, co zawsze). Morris i Wooley potrafią w duecie czynić cuda, sam KV także
ma w dorobku duety z tymi Panami. Do tego elektroakustyczny sos Mori, zawsze adekwatny i uzasadniony
dramaturgicznie. Dostajemy jeden track, trwający trzy kwadranse. Cóż tu się nie
dzieje… Nie starczyłoby całej zbiorówki, by opisać emocje iskrzące się na
scenie. Bardzo swobodna improwizacja na dwa dęciaki, kompulsywną (również preparowaną) gitarę i elektronikę, dramatycznie wbija nas w fotel i każe prosić o
więcej. Morris sięga nieba, pozostali muzycy są u jego stóp. Doskonałe!
Dysk piąty.
Tym razem KV staje na scenie wraz Okkyung Lee na wiolonczeli i daje się
oplątać podwójnym zwojem kabli i talerzy, za które odpowiedzialni są Christof
Kurzmann i Marina Rosenfeld. Niespełna czterdziestominutowy track wypełnia nam
uszy dość nieśpieszną narracją, która pozwala swobodnie i niebezrefleksyjnie przetrawić
emocje z poprzedniego setu.
Dysk szósty, ostatni. Znów kwartet, tym razem po raz
pierwszy z… kontrabasem. I to
jakim? William Parker! A na dokładkę Steve Swell (puzon) i Paal Nilssen-Love
(perkusja). Jeden długi fragment, jeden krótki. Uczta dla prawdziwych
fanów free jazzu. Maszyna Parkera kręci tym kwartetem jak zwykle … niezwykle
tanecznie, dęciaki plotą figlarne opowieści, a Paal dopełnia całości swym bezbłędnym
i naddynamicznym drummingiem.
Kolor dla tego wydawnictwa może być tylko jeden (high!).
John Butcher/
Thomas Lehn/ Matthew Shipp Tangle
(Fataka Records, 2016)
Po opasłych tomach smakowitych improwizacji, przejdźmy
płynnie do ostatniego wydawnictwa angielskiej Fataka Records. To już czternasta
pozycja katalogowa tej bardzo ciekawej inicjatywy edytorskiej, nastawionej
wyłącznie na incydenty free improvisation. A na pokładzie same znane pyski.
Jeden z naszych ewidentnych faworytów, brytyjski
saksofonista John Butcher, ma już w tym katalogu płytę nagraną z amerykańskim
pianistą Matthew Shippem (Fataka 2), a także trzyosobowe wystąpienie z Thomasem
Lehnem (analogowa elektronika), w towarzystwie innego pianisty Johna Tilbury
(Fataka 7).
O ile ta ostatnia płyta miała bardzo wyważony, stonowany i
minimalistyczny charakter (kto słyszał Tilbury’ego grającego szybkie tempa,
niech pierwszy rzuci kamieniem!), o tyle Tangle
jest jej całkowitym przeciwieństwem. Muzyka tu zawarta jest głośna, dynamiczna
i składa się z nieskończonej ilości spięć, zwarć i nie do końca
konstruktywnych dyskusji, zawsze jednak w strefie silnie uwolnionej
improwizacji. Shipp, freejazzowy pianista z natręctwami, gra oczywiście non
stop i prawie nie dopuszcza kolegów do głosu. Lehn, zazwyczaj skupiony i
wyciszony, dużej klasy specjalista w zakresie przykurzonych kabli, nie chce być
tu gorszy i też pragnie pohałasować, a że ma w rękach same analogowe triki, efekt końcowy pozostawia sporo do
życzenia. W tej głębokiej i ambiwalentnej czeluści, między Shippem a Lehnem,
stara się odnaleźć swoje oblicze Butcher. To zdecydowanie nie jest jednak jego
bajka. Cóż może zrobić? Próbuje przebić głośnym tembrem tenorowego saksofonu
ten dramatyczny splot fortepianu i kablowego szmerostuku. Jest dzielny i nie brakuje mu zasobów, by wgryźć się w tę improwizację. Kosztuje go to jednak tak wiele sił, iż gubi gdzieś swój
zwyczajowy artyzm, pomysł na muzykę.
Efekt końcowy mieni się zatem jedynie w kolorach żółtych (middle!), co jest zarówno skutkiem
muzycznej zawartości krążka, jak prywatnie wysokich oczekiwań wobec
improwizatorów klasy światowej, które nie zostały spełnione.
Tony Marsh/
Chefa Alonso Goodbye Red Rose (Emanem Records, 2016)
Emanem Records Martina Davidsona nie wydaje płyt zbyt
często, a jak już tak się dzieje, to zwykle jest to reedycja, twórcze
przypomnienie wydarzenia sprzed lat lub wiekowy rarytas. Zatem już sam fakt, że
na krążku Goodbye Red Rose doświadczamy
nowej muzyki, jest wydarzeniem samym w sobie.
Nagrania te mają już kilka lat,
ale powstały w sumie całkiem niedawno (2008-9) i są publikowane po raz
pierwszy. Pięć fragmentów zarejestrowano w Londynie, jeden w Hiszpanii. Miejsca
nie dziwią, gdyż za muzykę zawartą na płycie odpowiada angielski perkusista
Tony Marsh i hiszpańska saksofonistka Chefa Alonso. Pierwszej postaci nie
trzeba chyba specjalnie przypominać. Nie ma go już z nami od czterech lat, stąd
zapewne i sam pomysł wydania tych nagrań. Hiszpankę winniśmy kojarzyć m.in. z
nagraniami London Improvisers Orchestra.
Ponad godzinny materiał
koncertowy, mimo aż trzech różnych okoliczności powstania, jest niezwykle
spójny muzycznie – stosunkowo dynamiczna, dość ekspresyjna improwizacja na
dobre, jazzowe bębny i kompetentny saksofon sopranowy. Linearna narracja, brak
spektakularnych zwrotów dramaturgicznych, sprawia, iż z jednej strony, płyty
tej wyśmienicie się słucha, z drugiej jednak, już w połowie nagrania można
zadać pytanie, co dalej? Reasumując –
dla fanów Marsha lektura obowiązkowa i ciekawa pozycja w niezbyt jego bogatej
dyskografii. Dla samej Chefy – jak dotąd najważniejsza płyta w życiu. Nam z
tego wszystkiego wychodzi high!, ale
z podpórką middle!
Wolter
Wierbos/ Jasper Stadhouders/ Tim Daisy Sounds
In A Garden (Relay Recordings, 2016)
Jeśli w dzisiejszej zbiorówce mielibyśmy wskazać płytę,
której najbliżej do trybunowej Złotej
Szesnastki Roku, to z pewnością jest nią nowe wydawnictwo Tim Daisy’ego i jego
własnego netlabelu Relay Recordings Dźwięki
w Ogrodzie.
Amerykański saksofonista i jego label są stałymi gośćmy na
tych łamach, w ramach okresowych zbiorówek i na ogół pobyty tutaj kończą w
kolorach zielonych. Uprzedźmy wypadki – tak będzie i tym razem!
Niespełna 50-minutowa studyjna opowieść na perkusję, puzon i
gitarę elektryczną (zamiennie stosowaną z gitarą basową). Dwupokoleniowy holenderski
zaciąg mieni się barwami świetnej improwizacji, intrygującego, lekko upalonego brzmienia i smakowitej
kooperacji. Puzonistę Wierbosa znamy od lat i cenimy (ja szczególnie - za
partnerowanie Frankowi Gratkowskiemu w jego Kwartecie). Z młodym gitarzystą
Stadhoudersem spotykamy się co raz częściej, a okoliczności stają się na ogół
coraz przyjemniejsze (patrz: jedna z płyt na Złotej Szesnastce!). Muzyk to
doprawdy wyśmienity, doskonale odnajdujący się w wielu formułach muzycznego
improwizowania, a do tego obdarzony wyobraźnią i artystycznym tupetem godnym
najwyższego uznania (już mu nawet wybaczę terminowanie w najgorszym projekcie
Kena Vandermarka – Made To Break). A Daisy… robi swoje. Nie jest w mojej ocenie
jakimś wyjątkowym drummerem, ale w
roli kreatora ciekawych spotkań improwizatorskich, idzie mu coraz lepiej (do
wglądu: pełny katalog Relay Recordings). Innym słowy – świetna płyta! High!
Paul
Dunmall/ Liam Noble/ John Edwards/ Mark Sanders
Chords Of Connection (FMR Records, 2016)
Paula Dunmalla, brytyjskiego saksofonistę starszego
pokolenia, cenimy na Trybunie niezmiennie.
Pod koniec zacnego roku ’16 przypomina się nam ciekawym, klasycznym kwartetem
jazzowym (sax z pełną sekcją rytmiczną). Para Edwards - Sanders była na tej
stronie odmieniana już przez wszystkie przypadki. Pianista Liam Noble
z pewnością tu debiutuje, choć nie jest muzykiem, który dopiero, co uciekł
sroce spod ogona.
Trzyodcinkowa, improwizowana opowieść, głęboko osadzona w
jazzowej, czy freejazzowej tradycji, niczym nas nie zaskakuje, ale daj boże każdej niezaskakującej płycie
trzymać tak wysoki poziom artystyczny. W doskonałej formie odnajduję Dunmalla,
który szczególnie w pierwszej części, dzierżąc w dłoni saksofon tenorowy, ryje nam berety dźwiękami, których bałby
się sam John Coltrane (ogień!). Gdy w trakcie drugiej opowieści sięga po
sopran, tradycyjnie ujawnia się nam w roli pięknego kolorysty. Gdy w kolejnej
części wraca z tenorem, jest już uspokojony i snuje, z genialną jak zawsze sekcją,
urocze zakończenie płyty. Sam Noble – przyznaję - niczym nie przykuł mojej
uwagi w trakcie tego blisko godzinnego nagrania, ale zrobił swoje, czyli
wytrawnie akompaniował kolegom. Rekomendacja - bez dyskusji - zielona (high!).
Ingrid
Laubrock Serpentines (Intakt
Records, 2016)
Wróćmy do wątku nowojorskiego naszej dzisiejszej opowieści. Niemiecka
saksofonistka średniego pokolenia, Ingrid, Laubrock, przy okazji stała
nowojorska rezydentka, jest muzykiem niezwykle ambitnym i nad wyraz pracowitym.
A że talentu jej nie brakuje, to coraz częstsze - w moim przypadku - sięganie
po jej nagrania, niesie za sobą, rosnące w postępie geometrycznym, pokłady
przyjemności.
Szczególnie dobitnym przykładem jest ostatnia jej autorska
płyta Serpentines. Do studia
zaprosiła doskonałych muzyków – Petera Evansa (trąbka), Craiga Taborna (piano),
Sama Plutę (elektronika), Tyshawna Soreya (perkusja), Dana Pecka (tuba) i Miyę
Masaoka (koto). Na krążku gramy pięć kompozycji Ingrid (pięknie słychać efekty
częstego terminowania u Anthony’ego Braxtona!), które w dalece nieśpiesznych
tempach są wytrawnie improwizowane przez kolektyw muzyków, pozostających w
ewidentnie świetnej formie. Narracja jest niezwykle precyzyjna, prawdziwie
molekularna, cierpliwa, ale zdecydowanie gęsto tkana. Nie brakuje ulotnych,
delikatnie onirycznych momentów, które w trakcie rozwoju tego nagrania
nabierają rumieńców i pozwalają na czerpanie niekłamanej radości z odsłuchu.
Instrumentarium nie jest banalne, poziom ingerencji kablowej Pluty bardziej niż stonowany i na ogół uzasadniony
dramaturgicznie. Mam zresztą wrażenie, że nic na tej płycie nie odbywa się bez
pełnej akceptacji Laubrock. Akurat temu nagraniu robi to bardzo dobrze.
Rekomendacja high!
bezdyskusyjna, wsparta obietnicą Pana Redaktora, by częściej i w bardziej
pogłębione analizy muzyki Niemki, zapuszczać recenzenckie pióro.
Mark
Dresser Seven Sedimental You (Clean
Feed Records, 2016)
Kolejna nowojorska opowieść dzisiejszej zbiorówki – niewymagający
jakichkolwiek rekomendacji, kontrabasista Mark Dresser i jego Siódemka. W składzie – obok lidera i kompozytora
całości materiału - Nicole Mitchell (flety), Marty Ehrlich (klarnety), Michael
Dessen (puzon), David Morales Boroff (skrzypce), Joshua White (piano) i Jim
Black (perkusja).
Kompetencje muzyków nie wymagają rekomendacji, sztyft kompozytorski wyłącznie udany (tu
też uroczo słuchać wpływy Braxtona, z którym Dresser spędził pół życia), improwizacje na brawurowym
poziomie, acz wedle precyzyjnej rozpiski lidera. Jeśli miałbym szukać łyżki
dziegciu, to stwierdziłbym, iż całość jest odrobinę zbyt długa i w drugiej
części stanowczo przegadana, przy wtórze nazbyt słodko brzmiących skrzypiec
(nie znam tego muzyka, być może miał okienko
w repertuarze tamtejszej filharmonii). I tak dobrze, że na kompaktowym nośniku
wciąż nie mieści się więcej niż 79 minut muzyki…
Jakkolwiek do 50 minuty Sedimental
You broni się niczym Boruc Fabiański na kolejnym mundialu, zatem radość z
obcowania z tym dźwiękami jest ewidentnie wysoka. Jeśli lubicie doskonale
zinstrumentalizowany jazz, z odrobiną artystowskiego zadęcia – to jest płyta najbardziej odpowiednia. Rekomendacja? Niech będzie high!
z delikatną podpórką middle!
Okkyung Lee/
Christian Marclay Amalgam (Northern Spy
Records, 2016)
Nasza ulubiona skośnooka wiolonczelistka (z Nowego Jorku rzecz
jasna!) Okkyung Lee, mieszka ostatnio w londyńskim Cafe Oto i co rusz wrzuca nam
do odtwarzaczy smakowite duety. Dziś czas na niespełna 40 minutowy meeting z facetem grającym z gramafonów, niejakim Christianem Marclayem.
Lee, w przeciwieństwie do Kolegi akapit wyżej, ma w
artystycznym DNA zapisane srebrnymi literami bądź wstrzemięźliwa, zatem w trakcie odsłuchu tego koncertu, nie
przyjdzie nam do głowy epitet przegadane.
Oczywiście granie z talerza nie każdemu ryje beret, zatem nawet wśród garstki czytelników Trybuny znajdą się malkontenci, którzy
pomarudzą, ale ja śmiało kupuję ten szyt,
choćby dlatego, że muzyka na nim zawarta leży od dwie wycieczki do Władywostoku
od kompozytorskiego zadęcia kilku kolegów Lee z Wielkiego Jabłka. Drapieżnie,
hałaśliwie, pyskato… Demonicznie, krwisto, pstrokato… Daję po twarzy zielonym
(high!) i nie przyjmuję votum separatum.
Taylor Ho
Bynum Enter The PlusTet
(Firehouse 12 Records, 2016)
A propos… nowojorskich kolegów Lee z kompozytorskim
zadęciem. Kolejny gagatek nazywa się
Taylor Ho Bynum. Trębacz i kornecistka, z którym znamy się jak łyse konie (ach ten Braxton!), zagnał do studia (rok temu
dokładnie) czternastu wspaniałych muzyków (lista płac czyni buraczkowe wypieki
na naszych licach!) i kazał im grać swoje wytrawne kompozycje. Baa, fragment
pierwszy zaczyna z tak wysokiego C,
że Pan Redaktor miał już ochotę zadąć w róg i obwieścić dzieło genialne. Euforia recenzenta nie trwała jednak
długo. Manieryczny, jazzowy walking sekcji (wibrafon!), przywraca nas
brutalnie do rzeczywistości. We fragmencie drugim mamy wrażenie, że jest
czwarta rano i gra nam wyczerpana fizycznie (niedopita!) orkiestra Glenna
Millera, a impreza odbywa się pod szczytnym hasłem właśnie co ogłoszonej
prohibicji. Fragment trzeci finalny, mam już momenty, które próbują ratować tę
płytę, ale niesmak pozostaje….
A na owej liście płac… Nate Wooley, Matt Bauder, Mary Halvorson, Steve Swell, Vincent Chancey,
Ingrid Laubrock, Tomeka Reid, Jason Kao Hwang, Ken Filiano, Tomas Fujiwara,
Bill Lowe…
Ta płyta miała prawo być doskonała. Stawiam żółte, lekko
przegniłe middle! za zmarnowanie
takiego potencjału artystycznego i poniekąd czasu tak wspaniałych muzyków.
Illegal
Crowns Illegal Crowns (Rogue Art,
2016)
Mimo ambiwalencji targających duszą Pana Redaktora,
pozostańmy przy osobie Taylora Ho Bynuma. Tym razem kwartet Nielegalne Korony, który w trzech
czwartych jest … oczywiście nowojorski (także Mary Halvorson i Tomas Fujiwara),
zaś czwartym do brydża jawi się Kanadyjczyk (Benoit Delbecq), wszakże z
Quebecu, zatem miejsce muzycznego spotkania tej czwórki – Paryż – jest na swój
sposób uzasadnione.
Znów materiałem wyjściowym dla improwizacyjnych igraszek są
kompozycje (każdy z czworga dołożył tu swoje). Narracja jest nieśpieszna,
precyzyjna, jakkolwiek pierwsze wrażenie nie zwala z nóg. Brakuje szczypty
dramatyzmu, wyższego poziomu ekspresji i tego
czegoś, co nas do tej ekspozycji spróbuje przekonać.
Szczęśliwie w drugiej części tego studyjnego incydentu, do
muzyki kwartetu wkrada się delikatny, podskórny nerw, który potrafi na pewien
czas zawładnąć naszymi receptorami słuchu. Nie da się w tym miejscu ukryć, że …
dzięki niemu Illegal Crowns – z trudem, bo z trudem – wychodzą obronną ręką z tego
starcia. Gdybym potrafił cofnąć czas, tuż przed rejestracją tej sesji,
zakradłbym się do komory odsłuchowej i bezczelnie podprowadził muzykom zwitki
pięciolinii. Ciekaw byłbym efektu końcowego spotkania w takich
okolicznościach.
Trochę na wyrost daje ostatecznie temu nagraniu high!, jakkolwiek muszę go podeprzeć
niezobowiązującym middle!
The Core Trio Featuring Matthew Ship The Core Trio Live Featuring Matthew Ship (Evil Rabbit Records, 2016)
Uwaga!
Kolejny zacny Nowojorczyk na scenie! Tym razem w delegacji, w teksańskim
Houston. Matthew Shipp – bo o nim tu mowa -
zwiera koncertowe szyki z triem tubylców (?), którzy artystycznie
funkcjonują pod nazwą The Core Trio (Seth Paynter na tenorze, Thomas Helton na
kontrabasie i Joe Hertenstein na perkusji).
Ponad godzinna dokumentacja koncertowa podana nam jest w
dwóch setach. Muzyka ma swój poziom ekspresji, śmiało posadowić się w może w
szufladzie free jazz, są
dramaturgiczne zwroty akcje, zgrabne pyskówki i garść intelektualnej wymiany
podglądów na temat.
Jest tylko jeden drobny szczegół. Takich płyt słuchałem już
tysiące. Shipp niczym nie zaskakuje, tradycyjnie gra bez przerwy, choć nie ma
problemu z bilansowaniem natężenia dźwięków. Partnerzy, chwilami w pozycji
wyczekującej, wobec tego, co zrobi lub pomyśli mistrz z New York City, grają swoje i nie męczą nas nadmiernym
nowatorstwem użytych środków artystycznych.
Oczywiście taka muzyka znajdzie wielu admiratorów. Z jazzowego
punktu widzenia jest to bezpieczna
pozycja, a samo nazwisko Shippa może otworzyć kilka portfeli. Mnie wszakże nie
rajcuje, zatem maluję koncert na żółto (middle!),
bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.
Dré Hočevar
Transcendental Within The Sphere Of
Indivisible Remainder (Clean Feed Records, 2016)
Dré Hočevar, eksperymentator, perkusista, poszukiwacz rzeczy
ulotnych, powraca w nieco rozbudowanym składzie. Jego artystyczna bezczelność i
brak jakichkolwiek zahamowań estetycznych sprawia, iż nie sposób przejść wokół
jego muzyki w pozycji zobojętnienie.
W zakresie generowania dziwnych dźwięków z kabli, prowodyra tego incydentu (odpowiada także za interakcję)
wspomagają skutecznie Sam Pluta (żywy procesor) i Zack Clarke na syntezatorze.
Zaciąg akustyczny jest pięcioosobowy (m.in. Mette Rasmussen na saxie, także
piano, wiolonczela, trąbka i drugi saksofon), a całości składu dopełnia
basista.
Jakże intelektualny tytuł obejmuje, swą nieco wyuzdaną
literackością, blisko 49 minutowy, nie przerywany niczym zbędnym, jeden track. Scenariusz tej, w dużej mierze
improwizowanej egzekucji dźwięku, nie jest nadmiernie rozbudowany i daje
wszystkim muzykom sporo artystycznego luzu.
Jeśli tylko skłonności elektryków
do generowania hałasu i eskalowania emocji, daje się w ramach tak dużego składu
skutecznie poskramiać (a dzieje się tak zwłaszcza w drugiej części nagrania),
to hocevarowa banda szaleńców
pięknie płynie ku nieznanemu, improwizując w oparach bardziej niż ciekawej
elektroakustyki.
Płyta jest nierówna, ale tupet i wspomniana już artystyczna
bezczelność Dre i jego kompanów sprawia, iż Transcendentalny
dostaje ode mnie mocne high! Nawet
jeśli cenzurka jest odrobinę na wyrost, to konsekwencje biorę na siebie.
Joe McPhee
& Ingebrigt Haker Flaten Bricktop
(Trost Records, 2016)
DKV Trio/
The Thing Collider (Not Two
Records, 2016)
Na sam koniec naszej dość obfitej (bo dwumiesięcznej) zbiorówki,
dwie płyty muzyków i formacji, które znamy z pewnością lepiej niż zawartość własnych
portfeli.
Duet weterana free jazzu, McPhee i postaci już niemal
pomnikowej, jeśli chodzi o europejski, basowy wymiar tegoż gatunku, Hakera Flatena,
jest rejestracją koncertową z Wisconsin, sprzed dwóch już prawie lat.
Połączone siły dwóch trzyosobowych, niemniej pomnikowych
formacji wyżej wymienionego gatunku, DKV Trio i The Thing, to także ekspozycja
koncertowa. Tym razem z krakowskiej Manghii, z roku 2014.
Z pewnością wielu z Was umieściło te płyty na swoich
tegorocznych play listach, a wcześniej kupując ich kompaktowe edycje, doświadczyła
sporego ślinotoku oczekiwania. Mnie osobiście na te płyty po prostu szkoda
czasu. Przewidywalność posunięta do granic mojej akceptacji.
Ken Vandermark zaczął dzisiejszą opowieść naprawdę udanym sześciopakiem, pełnym ciekawych i
odkrywczych dźwięków. Życzę mu u progu Nowego Roku, by nie ustawał w podobnych
próbach (sam zapowiada już Momentum 2
i 3!), ale by jednocześnie przestał już odgrywać stare dźwięki, które
słyszeliśmy tysiące razy.
Matsowi Gustafssonowi też tego życzę.
Joe McPhee i Ingebrigtowi Hakerowi Flatenowi życzę po prostu
wszystkiego najlepszego!
W ogóle wszystkim tego życzę! Happy New Year!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz