Daunik Lazro, 71-letni francuski saksofonista, zasługuje na
naszą uwagę permanentnie i byłby zapewne gościł na tych łamach niemal każdego
tygodnia, gdyby nie drobny fakt, iż wydawnictwa z jego personaliami nie są
zjawiskiem występującym często w faunie i florze muzyki improwizowanej.
Z tym większą radością informuję, iż znalazłem przynajmniej
dwa powody, by pochylić się nad muzyką Lazro, zachwycając się przy okazji jego
kunsztem improwizatorskim. Najpierw będzie to owoc bardzo świeżej współpracy z pewną
pianistką, potem zaś przaśne trio z kontrabasem i puzonem, powstałe w czasach,
gdy Pan Redaktor uczęszczał był do liceum, a w kraju nad Wisłą niepodzielnie
panował kult czerwonego, a także … zielonego koloru.
Naszą dzisiejszą opowieść zakończy nagranie z równie zamierzchłej
epoki, co prawda bez Daunika Lazro, ale za to z udziałem muzyków, którzy wraz z
saksofonistą popełnili w/w trio. A wszystko to w ramach inicjatywy wydawniczej
Fou Records, która wyprodukowała te trzy krążki.
Marquerite d’Or Pale
Saksofonistę (tenor i baryton) i jego rodaczkę, pianistkę
Sophie Agnel, spotykamy na koncercie w… Moskwie. Centrum Kultury DOM, które
onegdaj gościło choćby kwartet Anthony’ego Braxtona, to miejsce owego
spotkania, zaś czerwiec ubiegłego roku – atrybut czasu. Muzycy rejestrują
materiał z oklaskami, który podzielony na sześć fragmentów, opatrzonych
tytułami, trafia dziś do nas za pośrednictwem Fou Records. Podpisany dwojgiem
imion i nazwisk, dysk zwie się Marquerite
d’Or Pale (2016).
Avec Ki. Od progu
tej opowieści narracja jest niezwykle wyważona i prowadzona w formie bardzo
swobodnej i nieśpiesznej wymiany zdań. Choć pianistka lubi trochę na starszego
kolegę nakrzyczeć, a jego baryton nie unika interpersonalnej szorstkości, to
nie musimy w trakcie odsłuchu tego nagrania obawiać się negatywnej reakcji
otoczenia, które nie rozumie, na czym polega fenomen muzyki spontanicznej.
Agnel ewidentnie dobrze czuje się w minimalistycznej estetyce Johna Tilbury, hołubi
ten specyficzny rodzaj ekspresji, ale do sonorystycznych batalii z zawsze
groźnym Lazro jest doskonale przygotowana.
Avec Ka. Fortepian
brzmi tu niczym lekko niedostrojony klawesyn. Tenor pięknie szoruje po jego
czarnej glazurze. Połysk gwarantowany! Narracja wciąż w tempie mistrzów
minimalizmu i entuzjastycznego wycofania, ale gęsta i ewidentnie bez pustych
przebiegów (Lazro!).
Cat’s Shoe.
Okazuje się, że dźwięki można dobywać z instrumentu w jeszcze wolniejszym
tempie. Muzycy prawie nie dotykają swoich instrumentów. Lazro jest subtelny i
odrobinę zalotny, Agnel skupiona na pojedynczych mikrodźwiękach, przezornie nie
zwraca na niego uwagi. Niespodziewana, acz drobna eskalacja emocji, jest
smakowicie pieprzna i nawet trochę hałaśliwa.
Ma-Ox-An.
Sonorystyka najwyższego lotu! Sophie poleruje struny, drga, rwie dźwięki i trwa w swoim akustycznym spektrum,
niczym duet AMM razem wzięty. Daunik oplata ją – pająk w zalotach – modularnym tripem, mając ciszę za sprzymierzeńca (z
gardła dobywa chrobot, jako element wspierający ekspresję wypowiedzi). Dopada
nas szczypta agresji i kolokwialnej dysharmonii. I trafna konstatacja recenzenta - podstawową metodą twórczą tego
duetu jest aktywne skupienia się na niuansach dźwiękowych i ich współzależności
przestrzennej.
Bbystro! Rozwichrowanie,
chaos, dym, ogień i krew! Niepokojący, ponadnormatywnie dynamiczny fragment,
który skutecznie rujnuje nostalgiczny nastrój tej improwizacyjnej bitwy. W
mniej niż 4 minuty muzycy przebiegają więcej kilometrów, niż w trakcie
pozostałych pięciu części. Lazro ponownie zgłasza akces do panteonu
najwybitniejszych współczesnych saksofonistów free improv.
Ochi Chornye.
Finałowym fragmentem wracamy do tempa narracji, wyznaczonego w odcinkach 1-4. W
środkowej części muzycy wpadają na moment w niezobowiązujący galop (zwinna
palcówka na klawiszach vs. zdzieranie dna tenoru). Dość szybko dopada nas
cisza, która wybrzmiewa gromkimi oklaskami.
Enfances 8 janv. 1984
Tytuł płyty wskazuje precyzyjnie, kiedy powstało nagranie, o
którym teraz nakreślimy kilka zwinnych epitetów. Zatem cofamy się w czasie o
prawie 33 lata i miękko lądujemy w paryskim Teatrze Dunois. Na scenie Daunik
Lazro, dobywający dźwięk z saksofonu altowego (to jego ulubiona maszyna
onegdaj!), Joëlle Leandre z kontrabasem (i głosem!), a także George Lewis,
zasadniczo na puzonie, odpowiedzialny także za inne zabawki dźwiękowe. Całość improwizacji podana nam zostaje w
dziesięciu odcinkach i potrwa blisko godzinę. Wydawnictwo Fou Records zwie się Enfances 8 janv. 1984, a jest z nami w tej formie edytorskiej od roku
ubiegłego. Istotne zastrzeżenie – blisko 21 minutowy wyciąg z tego koncertu
wydany był już wiele lat temu na podwójnym winylu Sweet Zee (hat
ART, 1985), firmowanym jedynie nazwiskiem saksofonisty (poddany krytycznej i
entuzjastycznej egzegezie na Trybunie,
bodaj w czerwcu 2016).
Na owe dziesięć utworów składa się siedem improwizowanych
miniatur (niektóre nieznacznie przekraczają 1 minutę) i trzy dłuższe epizody, z
których jeden – blisko 20 minutowy – stanowi kluczowy fragment płyty nie tylko
w wymiarze czasowym, ale przede wszystkim artystycznym.
Odcinki krótkie zaliczyć można do muzyki improwizowanej w
edycji… kabaretowej. Humor, groteska, delikatnie francuski posmak i feeling, trochę zabawy w dźwięki z łazienki (patrz: instrumentarium Lewisa).
O ile Lazro trzyma tu fason i dmąc w alt zdecydowanie bliski jest konkretu, o
tyle Leandre i Lewis świetnie się bawią (publiczność chyba też), a wokalne
popisy kontrabasistki mają wręcz wodewilowy wymiar - rozmowy, dialogi, przekomarzania, żarty i podszczypywanie.
Narracja jest rwana, cząsteczkowa i nie w każdym fragmencie łechta ego wymagającego recenzenta. Prawdziwie
krwisty kawałek free improv trafia do
nas dopiero w trakcie dwóch najdłuższych części koncertu (które przy okazji
stanowią jego środkową część). W trakcie wielominutowych improwizacji muzyka
tego tria ewidentnie zyskuje na wartości. Doskonale odnajduje się wtedy Lazro,
pięknie i jakże precyzyjnie improwizuje Lewis (przypominają się jego
ekscytujące improwizacje w kwartecie Anthony’ego Braxtona z drugiej połowy lat
70.), Leandre rzeźbi swoje najlepiej
jak umie (a umie wszystko!), jej zadęcie
operowe ma dramaturgiczny sens i jest po prawdzie ekstremalnie piękne w każdym
wymiarze (niczym na LP Paris Quartet,
także z udziałem Lazro, płycie z tego samego okresu).
Koncert jako całość, to jednak trochę przysłowiowy groch z kapustą. Momenty ekscytujące,
przeplatane są chwilami zawieszenia narracji, oczekiwania na mannę z nieba, która jednak nie opada.
Gra i zachowanie Leandre jest wręcz brawurowe. Jej pewność siebie na scenie
budzi szacunek, ale nie stanowi chyba dobrej przywary w tym gatunku i nie podnosi
artystycznej wartość nagrania. Lewis, otoczony zabawkami dźwiękowymi,
przypomina Misia Yogi na parkowej wycieczce. Na tym tle absolutną gwiazdą koncertu
jawi się Lazro – zachwyca techniką gry, wyobraźnią improwizatorską, wspaniałym,
szorstkim i matowym brzmieniem instrumentu.
Wieńcząc odsłuch płyty stosowną refleksją, nie sposób nie
usłyszeć, iż zaprezentowany, blisko godzinny koncert jest oczywiście wspaniałym
dokumentem z epoki, ale jeśli mielibyśmy zachwycić się nim od pierwszej do
ostatniej minuty, winien zostać poddany krytycznej selekcji (nożyczki!). Wydaje
się, że w rozmiarze winylowym byłaby to doskonała płyta.
28 Rue Dunois Jullet 1982
Cofnijmy się o kolejne kilkanaście miesięcy. Jest lato 1982
roku, ponownie (?) gościmy na deskach paryskiego Teatru Dunois. Znów Joëlle Leandre (kontrabas, głos) i George Lewis (tylko puzon!), do których
dokooptowano na kilka koncertów creme de
la creme europejskiego free improv,
czyli Dereka Baileya (gitara) i Evana Parkera (saksofon tenorowy i sopranowy).
Od dwóch lat jest z nami dokumentacja tych muzycznych incydentów, w postaci
dysku 28 Rue Dunois Jullet 1982 (Fou
Records, 2014), firmowanego nazwiskami muzyków, ułożonymi w kolejności
alfabetycznej. Do naszych uszu docierają dwa rozbudowane sety (pierwszy,
trzyczęściowy – 36 min, drugi, dwuczęściowy – 42 minuty).
Wszelkie atrybuty piękna improwizacji, jakie zwykliśmy
przypisywać tej czwórce muzyków na przestrzeni dziesięcioleci, tu, w trakcie
tych prawie 80 minut muzykowania, odnajdują swoją rację bytu. Bailey
improwizuje zarówno akustycznie, jak i elektrycznie (nawet częściej), Leandre
kreuje niskie częstotliwości z gracją skowronka (udziela się także wokalnie –
klasa światowa!), Lewis dmie w wielki puzon z precyzją znaną z kwartetu
Braxtona (znów!), zaś Parker częściej sięga po sopran i używa go na sposób,
który szybko kieruje nasz zmysł kojarzenia na najlepsze nagrania Spontaneous
Music Ensemble Johna Stevensa, z jego właśnie udziałem.
O ile set pierwszy toczy się na ogół w żwawym tempie i raczy
nas co chwilę perełkami kooperacji, czynionymi na wysokim poziomie wzajemnej
empatii, o tyle set kolejny zaczyna się… niezwykle spokojnie, niemal na pograniczu
ciszy, a marszrutę improwizacji drążą jedynie instrumenty Baileya i Parkera. W
pamięci od razu wyświetlają się nam obrazy wszystkich ich duetowych spotkań,
które mimo bardzo szorstkiego charakteru ich wzajemnych relacji, eksplodowały
na ogół genialną muzyką. Przy okazji warto zauważyć, iż większość interakcji w
tej akurat zabawie w niezwykle swobodną improwizację toczy się wokół
gitarzysty, on skupia uwagę pozostałych muzyków, niczym mentor i ten ze
starszyzny (metrykalnie uzasadnione). W zasadzie każdy fragment rozpoczyna
Bailey skromną i zdyscyplinowaną introdukcją, pod którą podłączają się
nieśpiesznie pozostali muzycy. Przy czym Parker robi to z kocią zwinnością, zaś
Leandre i Lewis raczej w pozycji uzurpatorów. Wszakże jako całość kwartet czyni
dźwięki niezwykle zmysłowo i dalece kompatybilnie. Piękna muzyka! Dobrze, że w
końcu do nas trafiła. Radości nie pomniejsza w jakimkolwiek stopniu,
subdoskonała jakość dźwięku na całej płycie.
****
Fou Records, to francuski, stosunkowo młody label, założony przez
… weterana francuskiej muzyki improwizowanej Jean-Marc Foussata, muzyka,
kompozytora, producenta, prawdziwie szarej
eminencji francuskiej awangardy kilku ostatnich dekad. Katalog wytwórni
obejmuje głównie muzykę, tworzoną przez francuskich improwizatorów, a póki co,
zawiera około 20 pozycji. Warty jest wszakże uważnego śledzenia, co w tym
miejscu Trybuna śmiało deklaruje.
Na sam koniec dzisiejszej opowieści, wracając jeszcze do
Daunika Lazro, trzeba koniecznie odnotować fakt ukazania się jego koncertu w
trio z Evanem Parkerem i Joe McPhee Seven
Pieces (Live At Willisau 1995) (Clean Feed Records). Dysk ten stanowi
wspaniałe uzupełnienie innego koncertu tego tria, który jest z nami już od
dwóch dekad – wydany przez label Vand’oeuvre bez tytułu, jedynie z nazwiskami
muzyków (1996). To koncert z… tej samej trasy koncertowej, poczynionej przez
trzech gigantów saksofonu w maju 1995.
Natomiast w maju roku 2016 Daunik Lazro koncertował w
Słowenii wraz z Joe McPhee. Dokumentacja fonograficzna dostępna jest po tytułem
The Cerkno Concert (Klopotec, 2016).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz