Uprawianie muzyki improwizowanej jest dość skomplikowanym
przedsięwzięciem. Przynajmniej z artystycznego punktu widzenia. Słuchanie – w
sumie także, zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę reakcję nieprzystosowanego akustycznie otoczenia w postaci rodziny, kota
lub sąsiadów (to jest w ogóle muzyka????).
Jeszcze bardziej karkołomnym przedsięwzięciem zdaje się zaś
wydawanie tej muzyki, jej upublicznianie, wprowadzanie do powszechnego obiegu
na różnorakich nośnikach dźwięku. Jak niejednokrotnie i istotnie ironicznie na tych łamach
wspominaliśmy, każdy koncert, czy rejestracja studyjna z muzyką improwizowaną
jest już powodem, by wydać nową płytę. Równie homeryckie problemy pojawiają się
na etapie edycji samego nagrania. Czy zarejestrowany zestaw dźwięków z muzyką
improwizowaną należy traktować jako samoistne dzieło sztuki wypuszczone z rąk
świadomego artysty i ze wszelkimi niedoskonałościami, tak akustycznymi, jak i
dramaturgicznymi, wydawać tylko i wyłącznie w całości? Czy też mamy moralne
prawo, by je ciąć, sklejać i wydawać tylko te fragmenty, które z dowolnego
punktu widzenia uznamy za najbardziej wartościowe?
I ostatni już dziś poruszany problem. Czy istnieje w muzyce
improwizowanej nadpodaż muzyki? Czy przesyt i nadmiar są takim samym udziałem
muzyków, wydawców i słuchaczy, jak niedosyt i niedobór?
Bodaj dekadę temu, na zacnym i nieodżałowanym portalu
jazzowym Diapazon.pl, miałem czelność popełnić tekst istotnie krytykujący
zarówno pewnego muzyka, jak i jego wydawców, którzy zalewają skromny rynek
muzyki improwizowanej kolejnymi nowymi wydawnictwami z jego personaliami. Rzecz
dotyczyła wtedy Kena Vandermarka. Być może część z Was zgodzi się ze mną, iż
historia pokazała, że miałem dużo racji. Rynek jest przesycony jego muzyką, a
on sam w pewnym stopniu wypalił się artystycznie.
Dziś zderzam się emocjonalnie ze wszystkimi wyżej
wymienionymi dylematami, gdy przed oczyma stawiam sobie ośmiopłytowe
wydawnictwo Joëlle Léandre …A Woman’s
Work, wydane przez krakowskie Not Two Records na okoliczność 40-lecia pracy
artystycznej tej wybitnej francuskiej kontrabasistki.
Uspokoję potencjalnych nabywców tego dość drogiego
wydawnictwa. Muzyka zawarta na ośmiu dyskach jest wyśmienita i godna
prezentacji w każdych warunkach. Pytanie jest jednak jedno i to zasadnicze –
czy należało wydać je wszystkie razem, w tym samym momencie dramatycznej historii
ludzkości, wypełniając przy okazji wszystkie sprawne odtwarzacze CD w tej
części galaktyki płytami z muzyką Joëlle?
Zapewne idea powstania tego wydawnictwa związana jest z
kilkudniową rezydencją Leandre w Krakowie, w trakcie Jesieni Jazzowej roku
2015. Wtedy to zarejestrowano intrygujące koncerty w kwartecie i w kilku
duetach, które dziś odnajdziemy na dyskach 7 i 8 wielopaku. Być może w
zderzeniu z rocznicą, o której już wspomniałem, do tychże koncertów doczepiono…
sześć kolejnych, nie zawsze już tak nowych, jakkolwiek zawsze premierowych.
Powstał duży box, z którym teraz przyjdzie się nam zmierzyć. Omówmy wszystkie nagrania,
płyta po płycie.
Pierwszy dysk: Les
Diaboliques (Moskwa, 2015r., sześć fragmentów, 54 minuty).
Feminizm w kontrkulturowej walce z patriarchalnym oglądem
rzeczywistości, czyli trzy starsze Panie *) w kolektywnej, moralnie wyuzdanej,
szalonej i pełnokrwistej improwizacji na fortepian (Irene Schweizer), głos
(Maggie Nicols – czasami piszemy Nichols, bo rzeczona dama jest Szkotką, co
generuje rozliczne niuanse w zakresie pisowni jej nazwiska) i kontrabas, także
głos ludzki (Joëlle Leandre). Wydawnictwa płytowe Diabełków, to zamierzchła epoka (jeszcze przed rokiem 2000), zatem
ten moskiewski koncert śmiało możemy zapisać na plus boxu, jak i asumpt do
rozbudowy dorobku artystycznego starszych Pań. Brawura, autoironia i eklektyzm
wpisane są w strukturę tego emancypacyjnego free
improv. Joëlle – niewątpliwie mistrzyni ceremonii - gra pięknie i
zdecydowanie lubieżnie. Irene jest wstrzemięźliwa, oszczędna, non-barokowa i
lubi cytaty z popularnych melodii, które my także ubóstwiamy. Maggie
precyzyjnie mierzy siły na zamiary, albowiem wie, że w pewnym wieku człowiekowi dane są
ograniczenia w zakresie artykułowania dźwięków. Szczędzi nam zatem atrakcji
fonicznych w wysokich rejestrach. Fragmenty solowe i chwile genialnej, improwizacyjnej
koegzystencji we trójkę. Te drugie swoje apogeum osiągają we fragmencie
czwartym, gdy w zwarciu, jakkolwiek nieśpiesznie, starsze Panie prowadzą nas
onirycznym trójgłosem nad uroczą przepaść, która bynajmniej nie stanowi kresu
ich artystycznych możliwości. Potem wszyscy … robimy ogromny krok do przodu!
Doskonały koncert!
Drugi Dysk: Duet z
Matem Manerim (Paryż, 2011, sześć fragmentów, 41 minut).
Konstruktywnie, kolektywnie, wręcz… kognitywnie. Czułe i
intelektualnie dotkliwe zwarcie dwóch nastroszonych złotymi piórkami strunowców (kontrabas vs. skrzypce). Bitwa akustyczna toczona jest na
warunkach dyktowanych przez większy z instrumentów. Jednolita, zwarta narracja
bez specjalnych zwrotów dramaturgicznych. Udanie udrożnia nasze narządy słuchu,
intensywnie masując wystawione na hałas membrany uszne, czystym i
bezpretensjonalnym brzmieniem. Wokalne mruczando
Leandre w piątym fragmencie dodaje smaczku temu, już i tak dość pikantnemu
nagraniu.
Trzeci Dysk: Duet z
Lauren Newton (Besancon, 2016, osiem fragmentów, 47 minut).
Wzajemne przekomarzania się dwóch artystek w oparach
gęstniejącej groteski. Dialogi, monologi, głosy separatywne i zaśpiewy.
Swobodna improwizacja na głos ludzki, poruszający się w wielu stylistykach,
łagodny i drapieżny jednocześnie, pozostający w silnie konfrontacyjnym zwarciu
z miękkim i melodyjnym kontrabasem, traktowanym, rzecz jasna, smykiem nie mającym
końca, ani początku. Nastrój odrobinę kameralistyczny, szczególnie w momentach,
gdy Lauren szuka biletu na koncert operowy. Narracja jest nieprzegadana,
chwilami tłusta i brawurowa (zwłaszcza, gdy Leandre jest przy głosie!). Na finał anegdota by english, nie do końca uzasadniona dramaturgiczne (wypełniacz?).
Ich duet wydany przez Not Two kilka lat temu (Conversations), zdał mi się bardziej pasjonujący.
Czwarty dysk: Duet z
Jean-Luc Cappozzo (Besancon, 2015, siedem fragmentów, 44 minuty).
Niezwykle skupiona i wyważona narracja na trąbkę i
kontrabas. Surowe, mroczne (noir?) klimaty,
oszczędna ornamentyka. Permanentne rozrywanie
strun kontrabasu, tym upiornym smykiem, który niczym wygłodniały samiec, czeka
u progu nocy na swoją kolejną ofiarę. Cappozzo zwinny jak kot, nie ustaje w
zalotach i szuka zwady. Jest cierpliwy, dzięki czemu na sam finał dana mu
będzie nagroda. Jego minimalistyczna i czujna sonorystycznie melodyka, pięknie
puentuje szorstkość i nieobliczalność tego duetowego spotkania.
Piąty Dysk: Duet z Fredem
Frithem (Montreuil, 2016, trzy fragmenty, 40 minut).
Dysonans non-akustyczny, czyli starcie kontrabasu z gitarą
elektryczną. Wbrew oczekiwaniom, to akustyczny instrument robi tu więcej hałasu
i co rusz ma sprawkę do interlokutora. Frith jest spokojny, czuły i nie szuka problemów. Jego sprzężenia, zgrzyty i szarpanki
generowane są z dużą rozwagą, dbałością o brzmienie całości i na ogół skutecznie
odnajdują kontekst dramaturgiczny. Leandre nie byłaby sobą, gdyby głosem nie
wspierała swoich akustycznych pyskówek. Okazuje się, że i ona potrafi grać na
gitarze elektrycznej, mimo, iż w dłoniach … ciągle dzierży jurny kontrabas i
ostry, jak brzytwa smyczek. Z oczywistych względów na tym koncercie dominują
niskie częstotliwości. Stanowi to poważny atut nagrania.
Szósty Dysk: Solo
(Paryż, 2005, pięć fragmentów, 46 minut).
Szamańskie zaśpiewy, stosunkowo zdyscyplinowany kontrabas (choć bez
ustanku zmieniają się techniki artykulacyjne Joëlle), przekomarzania i
szyderstwa z języka francuskiego (podobnie, jak na jej warszawskim koncercie ostatniej
jesieni). Jest szczypta agresji, jest melodia i delikatnie smętne, kameralistyczne
zadęcie (bywa piękne na całkiem barokowy sposób). Ferria brzmień, stylistyk,
min i wokalnych anegdot. Cała Joëlle!
Siódmy Dysk: Kwartet
z Agusti Fernendezem, Evanem Parkerem i Zlatko Kauciciem (Kraków, 2015,
trzy fragmenty, 46 minut).
Ósmy Dysk: Duety z
w/w muzykami z Kwartetu (Kraków, 2015, cztery fragmenty, 49 minut)
Docieramy, upoceni i umorusani dźwiękami, do kluczowych w
tym gigantycznym zestawie dysków nr 7 i 8 – czyli dokumentacji rezydencyjnych koncertów Leandre, jakie
miały miejsce jesienią 2015r. w Krakowie. Na początek dwa obszerne fragmenty w
kwartecie - Evan Parker (saksofon
tenorowy), Agusti Fernandez (fortepian), Zlatko Kaucić (perkusja i
perkusjonalia) i Joëlle Leandre (kontrabas, głos – tym razem, stosunkowo rzadko
w użyciu). Przez ponad 32 minuty muzycy grają urocze i jakże kompetentne free improv o istotnie jazzowych
konotacjach, jakkolwiek absolutnie niczym nas nie zaskakują (zwłaszcza tenor
Parkera). Pierwszy fragment jest w sumie zwartą galopadą i nieustającą
eskalacją emocji, przez co – choć dramaturgicznie smakowity – nie może nie
zostać skwitowany drobną ambiwalencją. Kaucić – ewidentnie wybitny improwizator
- nie koniecznie dobrze się odnajduje w
nagraniach wysoce dynamicznych, co jest raczej skutkiem jego skromnego drum kitu, któremu trudno generować
niskie dźwięki (zwykliśmy przy innych okazjach zwać jego instrumentarium jako ground-drums) niż problemów natury
artystycznej. Jak pięknie potrafi wieść tenże sam kwartet w spokojniej
narracji, gdy dbałość o akustyczny szczegół jest ważna, pokazuje drugi z
fragmentów. Leandre i Fernandez fechtują tu tak dobrze, że efekty ich działań nie
wymagają specjalnego komentarza. Co ciekawe – trzeci fragment na płycie
kwartetowej jest … duetem Leandre i Parkera (miód, malina!).
Dysk ostatni wypełniają już wyłącznie duety. Dwa (pierwszy i
trzeci) są spotkaniem kontrabasistki z Kauciciem (ferria barw, ulotnych mikroarcydzieł akustycznych – tak a
propos wyobraźni improwizatorskiej tego drugiego). Równie konkretny i
artystycznie dobitny jest duet z Fernandezem (co ciekawe, fortepianowe
preparacje Hiszpana są tak silnie osadzone w estetyce perkusyjnej, że momentami
trudno odróżnić je od tych, które generuje Kaucić – występujący tuż przed tym
duetem i tuż po nim). Finał dysku, jak i całego wielopaku, jest udziałem
Leandre i Parkera. Ostatnie siedem minut mija spokojnie, w pięknych akustycznie
okolicznościach krakowskiej Alchemii i udanie puentuje kilkudniową rezydencję
Jubilatki.
Coming Through! –
by zacytować tytuł jednego z najlepszych dzieł literackich D.H. Lawrence’a. Tak,
zdecydowanie przetrwaliśmy!!!
Pakujemy grzecznie osiem zielonych kopert do zmyślnego
pudełka (w międzyczasie czytając rozbudowany dwugłos hymnów pochwalnych na
temat Jubilatki), odkładamy owo pudełko na półkę i kwitujemy całą dzisiejszą
opowieść dalece retorycznym pytaniem: kiedy – po tej ponad sześciogodzinnej dawce
nagrań Joëlle Leandre – znów sięgnę po
ten box lub jakiekolwiek inne nagranie kontrabasistki?
*) nieprawdą jest, że Kobiety nie lubią, jak wypomina im się
ich wiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz