Spotkali się w poniedziałek 19 stycznia, dwa lata temu, w
Ackenbush, Malakoff (piszą, że to we Francji). Nagrali niezbyt długi materiał. Takie
duże pół godziny.
Po roku z okładem – dzięki francuskiemu wydawcy Dark Tree - muzyka ujrzała światło dzienne. Dziś, gdy mija kolejny rok, po raz wtóry chwytam
po ten krążek i mam nieodpartą chęć, by wreszcie podzielić się z Wami
wrażeniami z odsłuchu.
Trzech młodych (lub średnio młodych) francuskich improwizatorów.
Z nazwiskiem Duboc być może nieliczni z Was mieli okazję się zetknąć, albowiem
jego dyskografia śmiało przekroczyła dziesięć pozycji (osobiście cenię go
szczególnie za świetne nagrania z Daunikiem Lazro). Gra na kontrabasie. Ten
pierwszy – Desprez – to gitarzysta, głównie elektryczny, z pewnością muzyk silnie
poszukujący nieoczywistych rozwiązań, które tak bardzo cenimy na tych łamach
(ważny trop dla tych, którzy słuchając muzyki improwizowanej wciąż brną w te same nazwiska
– grał na płycie Fire! Orchestra). Ten trzeci – Loutelier – perkusista, niemal
pusta kartoteka, jeśli chodzi o muzykę improwizowaną. Zagrali świetną płytę w
trio. Zasiali zamęt w mojej głowie. Jeśli chcecie poznać szczegóły, zapraszam
poniżej.
Pour que. Kontrabas
uzbrojony w dobrze naostrzony smyczek, rwie połać podłogi studia nagraniowego.
Wtóruje mu szemrzący zestaw perkusjonalisty i milcząca na pozór gitara, która
dzięki skromnym manipulacjom na kablach, tudzież wymuskanych potencjometrach,
zyskuje prawa do współtworzenia dźwięków otwarcia tego albumu. Instrumenty
zgrabnie łączą się w sunący dość nisko wielodźwięk, który zwyczajowo zwykliśmy określić mianem drona (mimo ciągłego
naużywania tego określenia w ostatnich tygodniach na Trybunie). Smakuje tu elektroniką, której ktoś odciął prąd. Panuje
akustyczny zgiełk, którego mikroelementy pędzą w tym samym, acz zupełnie nieznanym
nam kierunku. Ów wielodźwięk narasta, jest spójny, pełnokrwisty, wręcz noisowy. Choć jesteśmy tu ledwie piątą
minutę, wali się w nasze uszy prawdziwa ściana dźwięku.
La. Akustyka
zestawu perkusyjnego, dobrze nagłośnionego werbla po lewej, szczękościsk muskanych strun gitarowych
po prawej. Ktoś chodzi po pokoju w zbyt dużych butach. Kontrabas grzmi u
podnóża wielkiej góry dźwięków. Potencjometry gitarzysty są mokre od potu,
zimnego potu. Smyk Duboca wie, co zrobić w takim momencie. Ledwie trzyminutowa
miniatura. Trochę jak wstęp do czegoś niezwykłego.
Nuit. Dwa pierwsze
fragmenty muzycy grali na podłodze, teraz grzebią się w rozkopanej ziemi i
schodzą dużo niżej. Smyczkowa symfonia, upiornie nostalgiczny pasaż grany przez
przepitych filharmoników, odrobinę psychodeliczno-deliryczny. Czujemy, którymś z
naszych nosów, zapach upalonych rzęs przekwitłej blondynki z bloku obok.
Cicha narracja, którą gwałcą pojedyncze akordy werbla, kontrabasu i
przegrzanego pieca gitarowego. Demony dość świeżej przeszłości stoją u progu i
nie mają dobrych intencji. Tekstura improwizacji jest gruboziarnista - samonakładające
się warstwy lepkich dźwięków (tak, tak, znów… dron goni dron). Jakby nowy
wymiar akustyki (z czego zbudowane są ściany tego studia?). Krople potu na czołach
całej trójki znów mogłyby schładzać szklaneczkę małej szkockiej. Wybrzmienie trzeciej opowieści ma smak
niezasłużonej ulgi – torsje gitary, buńczuczność kontrabasu, frywolność
perkusji, która niczym tętent koni, prowadzi nas na skraj.
S’ouvre. Gitara
Despreza, szukająca wciąż przekornych rozwiązań, nieustannie tyczy szlak tej
wędrówki. Jej dominacja rośnie z każdą sekundą tej płyty. Tymczasem pojedyncze
akordy kontrabasu Duboca znów zwiastują coś niepokojącego. Preparacje
Louteliera zdają się – mimo wszystko - pieprzne i figlarne. Wpadamy do świata
dalece pokrętnej sonorystyki. Każdy z instrumentów brzmi jakby inaczej, a
jednocześnie każdy z nich wydaje podobne dźwięki. Istotny dysonans poznawczy –
umiejętność wskazania źródła pochodzenia danego zdarzenia akustycznego zostaje
nam odebrana na wieczność. Genialny wprost moment tego nagrania! Jakże
perwersyjna eskalacja! Zmutowany trójdźwięk gitary, kontrabasu i perkusji brnie
ku zatraceniu, rwąc recenzentowi nieliczne włosy na głowie. Endorfiny szczytują! Mnogość fonicznych doznań jest tak
ogromna, że trudno je ogarnąć, mając do dyspozycji jedynie parę uszu.
Finał nie może nie być… dronem. Tylko kontrabas zdaje się być niesforny.
Wybrzmienie części czwartej, wybrzmienie całości tej niezwykłej przygody
muzycznej, ewidentnie smakuje piekłem, na które nikt tu nie zasłużył. A Desprez
i tak, sam jeden, jest tu wielką orkiestrą.
Jeśli ostatnimi czasy słuchałem czegoś równie mrocznego, depresyjnego
i dotkliwie pięknego, to była to debiutancka płyta katalońskiego kwartetu Völga.
Takie skojarzenie winno tu paść bezapelacyjnie.
Zamiast kupować/ściągać/ pożyczyć od przyjaciela kolejną
epokową płytę Joe M., Kena V., Matsa G. czy Petera B. odpalcie Tournesol! Jeśli tylko starczy Wam odwagi,
odkryjecie dla siebie wyjątkowy świat akustycznych przyjemności.
Julien Desprez/ Benjamin Duboc/ Julien Loutelier Tournesol (Dark Tree Records, 2016)
*) tournesol (franc.) - słonecznik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz