Agusti Fernandez zdaje się być kolejnym wybitnym muzykiem
improwizującym, który prawie już w Polsce zamieszkał.
Trzy lata temu w Warszawie, w trakcie kolejnej edycji
Festiwalu Ad Libitum, hucznie
obchodził swoje 60.urodziny. Niemal każdorazowo towarzyszy, w trakcie koncertów
w naszym kraju, kolejnym składom i orkiestrom Barry’ego Guya, który bodaj jako
pierwszy muzyczny nierezydent zamieszkał
u nas w wymiarze artystycznym. Nie będę już tu listował innych obecności gościa
z Barcelony, albowiem nie to jest celem naszej dzisiejszej opowieści
Agusti zatem niezwykle często wizytuje krajowe incydenty
muzyki improwizowanej, zaś najnowsze zdarzenia fonograficzne popełnia już
prawie wyłącznie za pośrednictwem polskich wydawców. Tylko w ostatnich pięciu
latach w ramach krakowskiego Not Two Records ukazało się … pięć jego płyt, a
pod szyldem Fundacji Słuchaj! doliczyłem się już trzech, przy czym ta pierwsza
miała wymiar czteropłytowy i była dokumentacją wspomnianych wyżej urodzin (River Tiger Fire; dla przypomnienia, patrz: tu ). Dla pełnego obrazu należy dodać, iż w roku ubiegłym reedytowana
została w Polsce debiutancka, solowa płyta pianisty (Ardent, Freeform Association).
Jeśli zatem światło dzienne ujrzała właśnie nowa płyta
Fernandeza, będąca przy okazji kolejną dokumentacją obchodów rocznicowych
muzyka z Barcelony, to bez pudła możemy wskazać, iż została wydana w kraju na
Wisłą! I jakąkolwiek przeszkodą nie był tu fakt, iż nagranie zostało poczynione
w Barcelonie.
Ad rem – z ogromną
przyjemnością przystępuję do omówienia płyty Zespołu Celebracyjnego pod światłym kierownictwem Agusti Fernandeza. Bogactwo
tej muzyki, jej wielowątkowa struktura, niemal ponadgatunkowa różnorodność,
sprawiają, iż przywołuje mi ona w pamięci szkatułkowe
opowieści …. Jana Potockiego, w jego wyjątkowym dziele Rękopis Znaleziony w Saragossie, który stał się inspiracją dla
wybitnego filmu Jerzego W. Haasa. Zupełnie przy okazji, bez cienia wątpliwości
rację przyznaję Maciejowi Lewensteinowi, który w liner notes określił muzykę zawartą na krążku Celebration mianem post-awangardy XXI wieku, która perfekcyjnie
konsumuje w sobie zarówno muzykę barokową, czy dziewiętnastowieczny modernizm,
jak i klasykę wieku dwudziestego, symfoniczną i kameralną, awangardę
elektroakustyczną, wreszcie free jazz i muzykę swobodnie improwizowaną.
Czas i miejsce
zdarzenia: 20 lipca 2015 roku, Sala Ovidi
Montllor, Mercat de les Flors, Barcelona.
Ludzie i przedmioty:
Agustí Fernández – fortepian (także preparowany), Núria Andorrà –
perkusjonalia, Frances-Marie Uitti – wiolonczela (z drobnymi amplifikacjami,
jak na ucho recenzenta), Mats Gustafsson – saksofon barytonowy, Nate Wooley –
trąbka, Pablo Ledesma – saksofon altowy, Ingar Zach – perkusjonalia, Joe Morris
– gitara elektryczna. Muzycy wymieni w kolejności, w jakiej najprawdopodobniej
ustawieni byli na scenie, patrząc od lewej strony. Na finałowe fragmenty
koncertu do Oktetu dołączyła tancerka Sonia Sánchez.
Co gramy: cytując
Fernandeza - Spontaneous Collective
Improvisation - delikatnie sterowaną przez lidera (nie znamy szczegółów
technicznych procesu). Zgodnie z komentarzem zamieszczonym na okładce płyty,
muzyka ze względów formalnych została przypisana pianiście w aspekcie autorskim.
Efekt finalny:
koncert, będący nieprzerwanym ciągiem dźwięków, trwa prawie 74 minuty.
Podzielony został na dziesięć części (parts)
jedynie dla wygody słuchaczy, jakkolwiek początek każdego kolejnego fragmentu oznacza
tu zmianę sposobu narracji i kierunku improwizacji, zatem sam podział zdaje się
być dramaturgicznie uzasadniony. Na finał otrzymujemy także kilkuminutowy bis (encore). Od kilku tygodni dostępny jest
zapis fonograficzny tego koncertu, wydany na CD jako Agusti Fernandez Celebration Ensemble (Fundacja Słuchaj!, 2017).
Dodajmy, że podzielony na dziesięć części koncert zwie się … Celebration.
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Start! Głębokie inside
piano dla rozszerzenia naszych naczyń krwionośnych, dla pobudzenia
skupienia i wyobraźni. Pojedyncze, akustyczne interakcje, westchnienia,
przedechy, mikrotonalne palcówki po
gryfach, wilgotnych strunach i niedotartych dyszach. Post-awangarda w
rozkwicie, niczym pawi pióropusz. Ośmioro muzyków, trzy dęciaki, piano i rozbudowana sekcja – struktura nastawiona w tym
akurat momencie na polerowanie powierzchni płaskich i smukłe przytulanki w ramach spokojnej, leniwej
wręcz narracji. Wyczekiwanie na to, co spreparuje jubilat Agusti. Szczypta
elektroakustyki opada na muzyków, choć grają bez prądu. Tłumione dudnienie
stopy przywołuje złe duchy z przeszłości. W oczach muzyków nie widać jednak
strachu. Gustafsson brnie w typowe dla siebie przedechy, Wooley preparuje
mikroincydenty tuż obok niego, strunowce
oliwią się, szukając pretekstu do skromnej choćby eskalacji. Narracja
systematycznie zagęszcza się, rośnie ilość dźwięków na metr sześcienny
przestrzeni sali koncertowej. Agusti, prawdziwy mistrz ceremonii, działa jakby
dwutorowo. Raz jest stymulatorem, innym razem destymulatorem procesu
dynamizacji improwizacji. W ramach wciąż jeszcze wstępnej gry, natrafiamy na soczysty
dialog fortepianu i gitary, z dwóch przeciwległych krańców sceny (pod koniec
naprawdę na ostro!). W ten skromny tygiel emocji wciska się baryton i inny
nieokreślony dźwięk dęty. Czas na drobne wyciszenie (zmiana cyfry na
odtwarzaczu). Kolektywne, ale i separatywne robótki ręczne – zdaje się,
że wiolonczelistka delikatnie amplifikuje swój dźwięk. Cały Ensemble drży złowieszczo, niczym zakrzywiona estetycznie filharmonia.
Nuria i Ingar – perkusjonalni kuglarze - skromnie znaczą teren, prawie w ogóle
nie używają bębnów. Trębacz uroczo kwili na przednówku, z wiolonczelą i
dzwoneczkami w tle. Znów cisza, zaniechanie, wyczekiwanie, mikrotonalność –
takie fragmenty zdają się być najpiękniejsze w trakcie koncertu. Przypominają
piękną kobietę, intrygująco odzianą i kryjącą w sobie setki tajemnic, których
wcale nie chcemy teraz odkrywać. Atakuje nas nerwowy tembr od samego dołu
(piano i wiolonczela), spanizująca
gitara i marsz dęciaków w szyku unisono,
mocno ku górze. Eskapicznie narastająca, niebanalna eskalacja toczy się cudnie,
a ilość dźwiękowych fajerwerków budzi respekt recenzenta. Mats ciekawie
podczepia się pod sufitem i krzyczy mając prawie zamknięte usta! Tygiel
post-gatunkowy w stanie krytycznego wrzenia!
Kolejne wyciszenie jest jeszcze bardziej dobitne niż
poprzednie. Wooley puentuje je czułym, ale nieco północnym tonem. Na moment mamy drobny podkoncert z wyłącznym udziałem trójki dęciaków. Pięknie krzyczą na
siebie! Tryumfalnie powraca Fernandez i dynamiczną palcówką po klawiaturze diametralnie zmienia obraz rzeczywistości.
Dobosze idą po swoje i startują do
tygrysiego lotu! Baa, cały ansambl ma tak niecne zamiary! Ledesma jedzie na
ostro, a może to Gustafsson, a może… obaj – what
ever you want! Wiolonczelistka jest rozgrzana, jak wysoko energetyczny piekarnik! Piękne dialogi w formule call
& response! Fortepian flirtuje z perkusjonaliami, a wiolonczela
płynie w niskim rejestrze (wonderful!).
Morris zwinnie zaplątuje się w struny gitary, a wszystko wokół wiruje i tryska
płynami ustrojowymi - prawdziwie zbiorowy orgazm! Mnóstwo wydarzeń dzieje się na obu
flankach, któremu towarzyszy wiele chwil ciszy na samym środku sceny. Wtem
wraca Wooley i zabiera Fernandeza wraz z Morrisem na trzyosobową eskalację na
niebotycznym poziomie (przypomina się doskonała płyta w takim zestawie
personalnym). Cisza po tej rejteradzie smakuje, jak niezasłużona kara! Ale brak
czasu na chwilę refleksji…, albowiem startuje kolejna ognista marszruta.
Jubilat Fernandez pozostaje w stanie orgazmu permanentnego, mocno
wspierają go w tej trudnej chwili
Nuria i Ingar, brnący w ciekawą sonorystykę Frances i Pablo, a także kipiący z
emocji Joe. Dzieję się tu tak wiele, że kajet recenzenta aż pęka w szwach z nadmiaru
notatek. Stemple Matsa w samych
środku tego pożaru nie do końca
trzymają poziom (uwaga złośliwego komentatora). Pianista nie przestaje grać
choćby na moment! Znów wyłania się tłuste
trio – fortepian, baryton i gitara. Pieprznie i na mokro! Pablo podłącza się
bez pytania, także Nuria i Ingar (eskalacja!). Zupełnie niespodziewanie na
moment prawie wszyscy milkną, dając trzy nanosekundowe chwile na indywidualny
popis gitarzyście, który wpada w degresywną… progresję. Nowa narracja jest bardzo płynna, znów odrobinę elektroakustyczna.
To chyba sprawka wiolonczelistki – dręczy gryf swojego instrumentu smykiem, naładowanym plusami i minusami. Baryton prycha, Nuria prowadzi z nim bardzo
konkretną grę wstępną. Cisza na ułamek sekundy, gwałcona spokojnymi akordami
piana. Z kajetu recenzenta: narracja, dramaturgia, zamysł całości delikatnie
przeładowane treścią.
Ów moment wyciszenia, refleksji trafia się nam w wyjątkowo
udanym momencie. Muzycy łapią oddech na finał. Słuchający dostają nową
perspektywę percepcji całości koncertu. Wyładowania atmosferyczne! Ewidentnie
brak winnego! Wrzący tygiel! Tuż potem piękny pasus pianisty - nostalgia, intelektualny chłód. Dzwonki na prawej
flance. Wszystko ma się ku definitywnej dynamizacji. Trupie unisono dęciaków. Potężne brzmienie ośmiu ciał muzycznych i
nóg jednej tancerki, która niepostrzeżenie wkleja się w bieg wydarzeń. Święto Wiosny epoki post-post-modernizmu.
Ensemble krwawi obficie, nawet pot ma
kolor czerwony. Ekscytujący moment! Magia chaosu, który akurat w tej sytuacji
daje się chytrze okiełznać. Wybrzmienie… Agusti, Frances, Joe… Cisza... Koniec…
Oczekiwanie na burzę oklasków trwa więcej niż kilkanaście sekund! Standing
ovation, cyklon z piorunami. Widownia też daje z siebie wszystko! Czas na
drobny encore… który w mgnieniu oka
przeradza się w drapieżny, soczysty i krwawy lot ku zatraceniu. Recenzent nie
napisze już, czym tryska po ścianach, bo nie wypada. Prawdziwy pożar! Bataliony proszą o ogień! Zapach
spalonej sierści! Niczym Globe Unity Orchestra w młodych, pionierskich latach!
Uff! Siedemdziesiąta czwarta minuta wybiła na zegarze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz