Niemiecka muzyka improwizowana zawsze stała silnym puzonem!
To fakt bezsporny i niewymagający na tych łamach szerszego uzasadnienia.
Po śmierci bodaj najbardziej w ostatnich latach
spektakularnego niemieckiego puzonisty, Johannesa Bauera, sytuacja ta w
wymiarze artystycznym nie uległa jednak zmianie. Być może muzykiem, który w
sposób najbardziej wartościowy niesie pręgierz odpowiedzialności za jakość
puzonowych improwizacji po drugiej strony Odry, jest obecnie… Matthias Müller!
Temu doskonałemu, 46-letniemu muzykowi poświęciliśmy już
trochę czasu na Trybunie. Dla
zapominalskich drobne przypomnienie. Całkiem niedawno na listę
najlepszych płyt roku 2017 delegowaliśmy jego debiutancką płytę solową o dość
oczywistym tytule Solo Trombone.
W dzisiejszej opowieści zawiesimy ucho nad najnowszą płytą
Matthiasa, poczynioną przez trio, funkcjonujące pod nazwą własną Bistre. Tuż
potem posłuchamy nagrania nieco starszego, które jednak w ciekawy sposób
koreluje z tym pierwszym, a na sam koniec sięgniemy po koncert trzech puzonów,
które oddają hołd… Johannesowi Bauerowi, co piękne zepnie tę puzonową epistołę.
Jak czytamy dalej….
Ta historia miała miejsce w berlińskim Studiobörne 45, dokładnie 25 lipca ubiegłego roku. Matthiasowi Müllerowi
na puzonie, towarzyszą - Guilherme Rodrigues na wiolonczeli i Eric Wong na
gitarze. Pięć swobodnych improwizacji z tytułami, 42 minuty. CD wydany przez
Creative Sources nazywa się As We Read
Along..., firmuje go zaś formacja Bistre, której nazwę na okładce
uzupełniają imiona i nazwiska muzyków.
One. Wiolonczela i
gitara na flankach, polerują i rozgrzewają struny, puzon zaś prycha i szeleści
w samym środku przestrzeni fonicznej spektaklu. Trzy strumienie dźwięków płyną
nieśmiało i delikatnie ze sobą konweniują. Gitara brzmi czysto, jakby była
niemal pozbawiona amplifikacji. Narracja step
by step narasta, gęstnieje, ale sam proces jest zdecydowanie powolny. Sprytne,
molekularne, szczegółowe
improwizacje. Każda z nich posuwa się do przodu stosunkowo odrębnym korytarzem.
Po 7 minucie, muzycy pięknie szukają ciszy w podmuchach letniego wiatru,
wchodząc w intrygujące relacje, zmysłowe przytulanki,
kontrapunkty, mrugnięcia okiem. Two. Oniryczna
wiolonczela, obok mikroprychania puzonu, półdrony gitary. Rezonans, tłoczenie spokojnego
nerwu zaszytego w rdzeniu tej narracji. Już teraz muzycy sugerują, iż skupiony
odsłuch ich poczynań może być dla nas gwarantem orgazmu fonicznego. Błyskotliwie doskonały pasus! More than Sustained Piece in Three Streams!
– krzyczy w obcym sobie języku recenzent, gdyż właśnie przypomniał sobie
koncepcję trwających dźwięków Johna
Stevensa. Odrobina prądu na
wybrzmieniu soczystej gitary Erica. Three.
Subtelne przekomarzania, słodkie interakcje,
precyzja, mnogość małych dźwięków, jak
stąpanie po kruchym lodzie. W 3 minucie rodzaj mikroeskalacji, czynionych w
ramach dialogów uprawianych półgębkiem,
niedaleko od ciszy. Tuż potem temperatura improwizacji wzrasta – świetny wybór
dramaturgiczny. Od szczegółu do ogółu – efektem płynna, zazębiająca się
narracja, która w intrygujący sposób wytraca impet i stawia znaki zapytania.
Wybitna sonorystyka puzonu podkreśla efekt całości! Wiolonczela brnie w imitację! Jakże soczysta
preparacja! Brawo! Gitara majstruje na boku, ale ma ręce na kołderce. Tajemniczy finał najdłuższego
utworu. Four. Muzycy znów
stoją na skraju ciszy, aż strach wziąć głębszy oddech. Szum wiolonczeli,
westchnienia puzonu, gitarowe, suche molekuły. Krok ku eskalacji uroczy,
głęboki i celny. Puzon buduje drony, pozostałe instrumenty snują się po
strunach. Szybki powrót do mikrodźwięków, bogaty w pomysły i przemyślenia
dramaturgiczne. Puzon w ekstazie? Tak, to już norma w drugiej części nagrania. Five. Pieśń
pożegnalna trwa niespełna cztery minuty. Pełna jest jednak akustycznych
fajerwerków. Szorowanie powierzchni płaskich i owalnych, wydmuchiwanie dużych
porcji powietrza, raczej dynamicznie, niż w oparach sonore. Zmysłowe pętle, powtórzenia, które skręcają się w jednodźwiękowy zwój. Beautifully!
Oh, te emocje!
Na osi czasu cofamy się o sześć, a nawet siedem lat! Matthias
i jego puzon spotykają na swojej drodze – podobnie jak akapit wyżej – dwa
instrumenty strunowe. Pierwszym jest tym razem bas (opis płyty nie precyzuje
dokładnie, jakiego rodzaju jest to instrument, wszakże, jak się przekonamy za
moment, to raczej gitara basowa; może to też być silnie
amplifikowany kontrabas). Za wydawanie tu dźwięków odpowiedzialnym będzie Axel Haller.
Drugim strunowcem ponownie jest gitara
elektryczna, tym razem jednak z dużą dawką prądu! A muzyk, który będzie ją miał w dłoniach, w paszporcie
kanadyjskim ma napisane - Dave Bennett. Panowie przyjęli nazwę Attacca (celny
wybór!), płyta zaś nazwali O' The
Emotions! (kolejny dobry wybór!). Dziesięć odcinków muzycznych potrwa równo
trzy kwadranse. Wydawcą jest Schraum Records, a nagrania powstały w Berlinie,
we wrześniu 2010r. i lutym roku kolejnego.
1. Starsza siostra Bistre
jest bardziej szorstka w dotyku, lepi się do rąk i ma silnie elektryczny,
rockowy posmak. Epitet noise ma w jej
przypadku rację bytu. Puzon ponownie króluje na środku (ale nie w każdym
fragmencie; płyta składa się z dwóch sesji), ma brudny, omszały
tembr, siarczyście skowycze od samego startu. Sama narracja podszyta jest
rytmicznym, konwulsyjnym nerwem. 2. Ten epizod jest bardziej cielesny, zwarty,
wręcz hałaśliwy. Puzon atakuje lewą flanką. Głośna, zadziorna zabawa w
improwizację. Tuba blaszaka zdaje się
być wypełniona gorącym, ciekłym helem (a może nawet … piekłem!). Bas pędzi środkiem i rwie posadzkę studia nagraniowego. Dudni jak walec i razem z puzonem
błyskotliwie eksploduje! Ponownie rytm trzyma muzyków w ryzach. 3.
Elektroakustyczne drony z gitary, a może raczej z puzonu (recenzent przeciera
uszy ze zdumienia!). Pląsy gitary pachną oniryzmem na kilometr i dochodzą
jednak z innego fragmentu czasoprzestrzeni. Rodzaj tańca na wodzie, przy
burknięciach basu. Psychodelia ulatnia się spod podłogi. 4. Puzon drąży skałę.
Brzmi niczym harsh noise electronic!
Bas sprzęga się z gitarą, tworząc gorące pole elektromagnetyczne. Ta druga
gryzie własny ogon. Brudna
elektroakustyka generuje nerwowe drony, a recenzent zatraca poczucie źródeł
dźwięków. 5. Puzon powraca na lewą flankę i spokojnym krokiem bada możliwości
sonorystyczne swej tuby. Także ta pieśń oblepiona jest kawałkami oniryzmu i
psychodelii. Wytrawna, precyzyjna, ale werbalnie niedająca się określić. Cuda na puzonie, stały punkt programu.
6. Hałas powraca! I to ze wszystkich trzech ośrodków fonicznych. Rytm, walec,
elektrowstrząsy! Baa, gitara, to już wielki pożar! 7. Amplifikatory dyszą
oparte o struny basu. Gitara powraca z mroku, jak zły szeląg. Narracja stoi i krwawi obficie. Trupi odór roznosi się
wokół (ależ smakowite!). Puzon rwie włosy z głowy, boleśnie pojękując zamkniętą
tubą. Ciężka elektroakustyka o uroku
Moniki Bellucci. Dużo dźwięków niewiadomego pochodzenia! Intrygujące! 8. Puzon
gotuje się w sobie, gitara, jakby budowała swój świat, bas zaś galopuje
środkiem. Repetycja, konwulsja, strach w oczach. Matthias znów zdaje się być
jednak królem polowania. W każdym utworze brzmi nieco inaczej, ma kilka tysięcy
pomysłów na to, jak mogłaby przebiegać ta improwizacja i jaką rolę ma w niej
do odegrania jego niebywały instrument. Tu, na wybrzmieniu, jest generatorem
szumów wysokiej mocy. 9. Kolejny oniryczny przystanek. Perła elektroakustyczna,
która płynie z rezonującego basu. Repetycja, która dopada każdego z muzyków.
10. Dron basu spływa nam na głowę, a potem zaciska pętlę. Puzon brzmi w taki
sposób, że recenzent nie ma już pomysłu, jak go opisać. Jakby ustnik i tuba tego blaszaka były niezależne od siebie.
Gitara płynie pod prąd, jest niesforna. Puzon osiąga kolejny orgazm. Jak on to
znosi?! W 5 minucie finału trzy drony już płoną! Cóż za zjawisko! Melodia puzonu przepływa z prawej do
lewej, leje się jak olej, w upiornym tańcu na zakończenie świata. Finałowe
dźwięki rozpływają się jak diabelska mgła. Dobrze, że koniec płyty oznacza tu
jedynie ciszę.
Koncert dla Henka!
Koncert zaplanowany był – z wielomiesięcznym wyprzedzeniem -
na 6 maja 2016 roku i przewidywał uczestnictwo w nim czterech puzonów.
Artystyczne połączenie duetu MM (Matthias Müller, Matthias Muche) z puzonami
Jeba Bishopa i Johannesa Bauera. Taki był plan wydarzenia w Stadtgarten, Köln.
Niestety dokładnie wtedy, po dość długiej i ciężkiej chorobie, zmarł Johannes.
Pozostałym muzykom nie pozostało nic innego, jak wyjść na scenę i zagrać Konzert Für Hannes na trzy puzony. Dokument fonograficzny tego
spotkania dostarcza Not Two Records. Sześć fragmentów bez tytułów, trzy
kwadranse.
Pierwszy. Pomruki,
perkusyjne ekspozycje, trzy duże rury na wybiegu. Szczypta sonorystyki,
ostrzenie pazurków. Po prawej drobiny dętych dźwięków (recenzent nie zna
ustawienia muzyków na scenie, może jedynie posiłkować się zdjęciem na okładce
płyty, a zatem – być może - od lewej Bishop, Muche i Müller), po środku okruchy
melodii, podskórny rytm. Już w 3 minucie stosunkowo wyważone pyskówki, pierwsze
skale melodyczne. Czysta, miła dla
ucha, żywa akustyka. Narracja na ogół
odbywa się w trybie: jeden prowadzi osobisty flow, dwaj pozostali go komentują. Czasami sytuacja dramaturgiczna
ulega odwróceniu. Bywa, że wszyscy grają ten sam kąsek improwizacji. Drugi.
Jednorodna stylistyka, bez nagłych zwrotów akcji i przepięć energetycznych.
Kołyszący spokój, chwilami wręcz balladowy krok. Muzycy grają trochę bez
ryzyka, jakby nie byli do końca pewni wzajemnych reakcji. Minimalizm, z
dbałością wszakże o niuanse brzmieniowe. Na koniec jednak mała eskalacja. Trzy. Mutowane tuby gotują ziółka dla
poprawy nastroju. Drżenie i bulgotanie na samym środku sceny (Muche?). Po
bokach melodyzujące opowieści. 5 minuta przynosi bardzo udane zejście w strefę
ciszy, szczególnie po prawej stronie (Müller?). Póki co, najpiękniejszy
moment koncertu. Sycząco-szumiąca symfonia na flankach. Muzycy błyskotliwie
wybudzają się ze snu zimowego – idą pod górę i tańczą! Cztery. Lekkie, jak podmuch wiatru, sonorystyczne zaloty trójki
słoni. Napięcie erotyczne rośnie. Wszyscy budują melodię i są dotkliwie
doskonali w tym, co robią. Na wybrzmieniu grube plastry zadumy w każdej tubie. Piąty. Solo na lewej flance (Bishop?),
czystym jak łza tembrem. Nieco aylerowskim
w smaku. Chropowaty komentarz Muche i szczypta swingu ze strony Müllera.
Najbardziej taneczny fragment płyty staje się naszym udziałem. Na koniec
wszystko mutuje się i zakleszcza do wewnątrz. Improve like kind of
expansion! –
krzyczy recenzent w języku Szekspira! Szósty. Molowe klimaty, drony i zawieszone narracyjnie pasaże dobrych dźwięków. Prawdziwie szczery memorial! Po kilku modulacjach, Müller
zostaje sam i wypluwa z siebie wyjątkowo uroczą ekspozycję. Brawo! Bishop
powraca z rytmem na ustach, Muche znów ma kluchy w nosie, a całość nabiera
zasadnej dynamiki. Przykład świetnej kooperacji wieńczy dzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz