Wciąż debatujecie nad nowymi, jak zawsze epokowymi
nagraniami Matsa Gustafssona czy Kena Vandermarka? Zastanawiacie się, ile
doskonałych płyt z blondynką nagra jeszcze Peter Brotzmann? A może rozpływacie
się nad histo(te)rycznym powrotem do free jazzu Dave’a Hollanda? Nie macie
poczucia straty czasu?
Trybuna Muzyki
Spontanicznej przygotowała dla Was prawdziwą odtrutkę! Trzy płyty młodych,
zapewne zupełnie nieznanych muzyków z dalekich krajów! Poczytajcie, potem
kupcie płyty (Bandcamp!) i posłuchajcie! Jakość podróży w poszukowaniu
utraconego czasu gwarantowana!
RyokoSam Gold-cut Square Voice (Raw Tonk Records, CD 2018)
Szalony duet złożony z japońskiej saksofonistki Ryoko Ono i
brytyjskiego freaka Sama Underwooda,
który będzie grał na instrumentach stworzonych … przez siebie (bliższych
szczegółów brak!). Sami muzycy określają swoje dzieło dźwiękowe jako all noises produced by (bez komentarza!).
10 traków, 36 minut z sekundami. Brak danych, co do miejsca i czasu powstania
nagrania.
W pierwszym odcinku spotyka nas buńczuczny saksofon altowy,
silnie free jazzowy, z nutką zaśpiewu Ornette’a Colemana na samym brzegu tuby.
Obok silny podmuch jednotonowej tuby.
Akustyczny dron, który zrywa podłogę, a na koniec wpada w charkot i kompulsywne
drżenie. W drugim zdaje się, iż mamy do czynienia z instrumentem dętym, który
po dłuższej chwili odsłuchu sprawia jednak wrażenie instrumentu perkusyjnego,
którego krawędź jest drastycznie pocierana. Szumy i dzikość serca saksofonistki. Duch oświeconego industrialu. Gęste po
sam sufit. W trzecim wkraczamy w rozległy obszar elektroakustyki, oczywiście
tworzony przez nieokreślone źródła dźwięku. Rodzaj bębna, który jest silnie
amplifikowany i wydaje dość jednostajny rytm. Może to być także efekt korelacji
rąk artysty i strun kontrabasu. Maszyna pracuje, a saksofon zgłębia dokonania
współczesnej sonorystyki. Czwarty odcinek istotnie gwałci nasze narządy
percepcji. Ostry saksofon i urywane dźwięki elektroniczne, generowane w wysokim
rejestrze. Jakby pracowało dla nas jakieś zepsute urządzenie zasilane prądem.
Ryoko szybuje i kreśli pętle. Ma lekko upalone
brzmienie, czym przypomina epokowe For
Alto Anthony’ego Braxtona (sposobem gry także!). No i piąty fragment – coś
na kształt instrumentu perkusyjnego. Obok saksofon, który płynie tym razem
długimi pasażami. Odrobinę monotonne, rzecz można kolokwialnie – repetytywne.
Pętla za pętlą, w pełni akustycznie. Szósty – w rękach Sama ląduje gumowa
zabawka dziecięca. Szczypta elektroakustyki na backgroundzie. Ale kto tu wydaje dany dźwięk? Który z nich pochodzi
z dęciakia, który z duszonej zabawki dmuchanej? Ryoko chyba
mocno preparuje, może gra na samym ustniku… Harsh
electronic in sonore environment! Siódmy odcinek rozpoczyna ostry, znów
jakże braxtonowski alt. Obok pulsują mikrodrony, niczym z zepsutego odbiornika
radiowego. Hałas komentowany niemal balladowym
free jazzem. Popisowa ekspozycja Ryoko, chyba najlepszy moment płyty. Kolejna
(ósma) opowieść startuje niezwykle wysokim altem. Pod nim grzmiący smyk dużej
mocy. Może to gitara zakotwiczona we wzmacniaczu, w każdym razie jakieś struny pod
napięciem. W dziewiątym alt płynie jeszcze wyżej. W tle amplifikator, który
pluje elektroakustycznym sosem. Eskalacja, pulsacja, wegetacja. Milknie i
ponownie eksploduje. Ryoko zdaje się kolejny raz szczytować. Noise for ever, prawie 5 minut,
najdłuższy fragment. Na finał powrót rwanej, szarpanej mieszanki żywego i
syntetycznego dźwięku. Alt spokojniejszy, już chyba widzi tablicę z napisem koniec. Muzycy mają się ku sobie,
zgrabnie imitują dźwięki współpartnera (wszakże w estetyce stosunku przerywanego).
Rodzaj upiornej meta ballady na
ostatniej prostej.
Dylan Fujioka/
Patrick Shiroishi/ Paco Casanova Kage
Cometa (FMR Records, CD 2018)
Czyżby moment na odrobinę sztuki wysokiej? W każdym razie udajemy się ... do Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles (marzec 2017). W
jednej z sal napotykamy na trójkę lokalnych**) muzyków - Patricka Shiroishi,
który zagra na saksofonie altowym i sopranowym, Dylana Fujiokę, który zagra na
perkusji oraz Paco Casanovę, który obsługiwać będzie bliżej nieokreślone
instrumenty klawiszowe. Jedna opowieść, niemal 39 minut.
Od startu towarzyszy nam szum sali, pomruki oczekiwania,
niczym w filharmonii. Improwizacja rodzi się na powierzchni instrumentu
klawiszowego. Dość szybko nabiera odpowiedniej gęstości, szorstkości i
płynności. Warstwa na warstwie, dźwięk obok dźwięku. Do gry sposobi się drummer, opukując werble i tomy,
sprawdzając glazurę talerzy. Tymczasem saksofon już od kilku chwil wtóruje na
stronie. Narracja płynie szerokimi pasażami, smakuje soczystym dark ambientem. Bogata faktura całości.
W 7-8 minucie wyłania się z tego całkiem jazzowa ekspozycja, oparta na
brzmieniu elektrycznego piana. Klimat wyrafinowanego fussion i zapach dobrej trawy, który unosi się w muzealnej salce.
Casanova permanentnie sięga po nowe rozwiązania. Nie znamy dokładnie jego
instrumentarium, ale zdaje się być dość różnorodne. Saksofon Shiroishiego, póki
co, zabiera głos dość nieśmiało i raczej dba o estetyczny background. Co innego Fujioka – szybko wchodzi w interakcje, jest
wyjątkowo aktywny i w każdej sytuacji ma dobry pomysł na ciąg dalszy. Po 10
minucie poziom komunikacji w trio osiąga już optymalny poziom. Świetne reakcje,
niebanalne koincydencje. Saksofon i keyboard
coraz częściej śpiewają jednym
głosem i niosą narrację kolorowym wzgórzem. Perkusja zaś zdaje się tu być kołem
zamachowym, dynamizującym improwizację i stymulującym do działania. Tuż przed
20 minutą narracja ponownie rozlewa się szerokim strumieniem i istotnie
zwalnia. Fussion ambient? Casanova
robi dobry krok w kierunku onirycznej psychodelii, aż palce lizać! Rusza nowa
narracja, budowana na krwistym dronie niskiej
elektroniki. Repetycja w tej sytuacji zdaje się być najwłaściwszym środkiem wyrazu. W międzyczasie
swobodna ekspozycja drummera, trochę
na zasadzie kontrapunktu. Na scenie kipi od emocji i zwrotów dramaturgicznych.
W 25 minucie pojawia się spora dawka melodyjnych, quasi balladowych mikroekspozycji. Dużo przyjaźni na linii saksofon – klawisze. Tuż potem improwizacja
dostaje kolejne życie – aktywny saksofon, pełny zdrowego free jazzu, a w tle
coś na kształt fortepianowego pasażu, ze spora dawką rytmu tuż pod palcami muzyka.
Obok czujny, bojowy perkusista. Muzycy ochoczo brną w eskalację. Czynią to
brawurowo, nie podejmując złych decyzji. 35 minuta przynosi kolejny moment
wytchnienia. Znów psychodelia zdaje się być skutecznym orężem Casanovy. Sopran
tańczy tuż obok, wije się wokół własnej osi. Na sam finał porcja smacznej
melodyki, aylerowskiego zaśpiewu, hipnotycznej narracji, która błyskotliwie
wybrzmiewa. Oklaski!
Miguel A. García/ Fernando Ulzion/ Matías Riquelme La
Rastres (Discordian Records, DL 2018)
Na finał naszego dzisiejszego ognistego trójpaku, porcja improwizowanej elektroakustyki z Bilbao! Luty
bieżącego roku, Larraskito Studio, a
w nim trójka muzyków: Miguel A.García – elektronika, Fernando Ulzion – saksofon
altowy i sopranowy oraz Matias Riquelme – wiolonczela. Sześć fragmentów z
tytułami, niewiele ponad 25 minut.
Od pierwszych dźwięków czujemy swąd urządzeń elektrycznych, szumy i
szmery charakterystyczne dla zwoju kabli, pulpitu i dygoczących z zimna,
żywych instrumentów, które też przecież mogą być zaplątane w historie z prądem,
czy różnego rodzaju wzmacniaczami. Mikrozdarzenia w tubie altu, ślady
sonorystyki zatopione w brutalnych okolicznościach elektroakustycznych. Zdaje
się, że jedynie wiolonczela ma odwagę from
time to time dobywać się z siebie czyste, akustyczne dźwięki. Obok
skwierczy bowiem biały szum, który dopiero na koniec dopuszcza do głosu
saksofon i drobinki smyka na gryfie. W kolejnym fragmencie elektronika w
permanentnym natarciu. Żywi jednak
nie dają na wygraną, stosując hałas i kilka niebanalnych rozwiązań fonicznych,
doprowadzają do elektroakustycznej równowagi. Udane pasaże cello i drony saksofonu. Na finał elektroniczna burza z piorunami.
Trzeci budzi nas modulowanym skwierczeniem, syczeniem na kablach i czymś, co
fonicznie kojarzyć moglibyśmy z samplami. Saksofon i wiolonczela starają się
grać głośno, gdyż po prawdzie nie mają innego wyjścia. Gdy tylko udaje im się
wyjść na powierzchnię, jakość improwizacja rośnie w postępie geometrycznym. Na
finał znów giniemy w elektronice (basowy dron). Czas na odcinek czwarty –
wiolonczela pętli się na gryfie, repetuje i łapie prąd każdą struną. Ciekawa
interakcja z syntetyką. Strunowiec
dominuje dramaturgicznie, ale nie jest w stanie zawłaszczyć całej przestrzeni.
Na finał nieco więcej dynamiki, jakby elektronika wpadała w delikatną psychodelię.
Piąty fragment wyrasta hałaśliwie spod strun wiolonczeli. Gęsta, murowana narracja. Sporo emocji w tubie
saksofonu, ale wszystko dzieje się jakby za zasłoną elektroniki. Bez wątpienia
płyta budowana jest z perspektywy tego, co czyni ze swą elektroniką Garcia. Nie
brakuje interesującej akustyki, ale filtrowana jest ona, a nawet dekonstruowana
na kablach, także z odrobiną plądrofonii. Finałowy track ma numer sześć – ciąg dalszy gęstej, intensywnej
improwizacji. Grzmoty elektroniki i jęki akustyki. Sopran gotuje się z nadmiaru
pomysłów, które nie zawsze znajdują uznanie przy pulpicie sterowniczym. Tu dron
z prądem porządkuje scenę i wyznacza kierunek finałowej rozgrywki. Ostatnie
dźwięki topią się w białym hałasie.
*) ang. Podróż w poszukiwaniu utraconego czasu.
**) nie ma pełnego przekonania co do tego faktu - dane
personalne muzyków zdecydowanie z obszaru multikulti - nie mniej saksofonista był już gościem na tych łamach i co do niego, mamy
pewność, iż jest kalifornijskim rezydentem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz