Instrumenty perkusyjne nie jedno mają imię! A dziś nawet
trzy, by nie powiedzieć – sześć imion! Zapraszamy na spotkanie z trzema
albumami, dla których punktem wyjścia do improwizacji, tudzież szeroko
rozumianej kreacji, będą instrumenty perkusyjne, doposażone w całą armię tajemniczych
przedmiotów, a także - niechybnie celowo - wspomagane elektroniką i
amplifikacją. Przed nami akustyczne i elektroakustyczne cuda, i jak w
prawdziwym cyrku – z pewnością nie zabraknie prestidigitatorów!
Andrea
Centazzo & Vasco Trilla Casa
Murada (Ictus, CD/DL 2020)
Zaczynamy od spotkania dwóch legend improwizowanego percussion – tej, jak najbardziej w ujęciu
historycznym, amerykańskiego Włocha Andrei Centazzo oraz tej, jak najbardziej
współczesnej, pół-Katalończyka, pół-Portugalczyka Vasco Trilli. Muzycy spotkali
się ubiegłej, późnej jesieni, na ziemi katalońskiej (studio nagraniowe Casa Murada, Banyeres del Penedès),
wyposażeni w następujące instrumentarium: Centazzo – instrumenty perkusyjne, mallet kat, sampler, piano preparowane,
Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty.
Efekt ich pracy, to dziesięć improwizacji, które trwają niemal 80 minut.
Misterium dźwięków nie może nie zaczynać się w pełnym
skupieniu – dzwon wyniesienia, talerze drżące i rezonujące z werblem.
Neogotycka opowieść rozpoczyna swoje życie z filozoficzną niemal zadumą. Niskie
dźwięki piana, pojedyncze struny, instrumentalne przeszkadzajki, ornamenty i błyskotki. Każde z nich – uderzane,
pocierane, szeleszczące i dygoczące, prawie całkowicie pozbawione rytmicznej
powłoki. Bizantyjskie bogactwo dźwięków budzi się z wielowiekowego uśpienia.
Druga opowieść kontynuuje zanurzanie się muzyków w dźwiękach – talerze, miski,
dzwonki, coś na kształt wydelikaconego wibrafonu, odrobina post-perkusyjnych
preparacji fortepianu. Ceremonia nadskupienia, posmak elektroakustyki bez
prądu, nie bez udziału deep drummingu
z meta syntetycznym połyskiem. Trzecia opowieść, to kolejne stadium schodzenia
od ogółu do szczegółu – szmery, szumy, szczoteczki perkusyjne w pół drogi do stworzenia
rytmicznej struktury. W tle buczy … syrena alarmowa. Trilla zdaje się, że używa
taśmy magnetycznej, którą przeciąga po glazurze talerzy, głęboko oddycha, a
jego partner buduje skromny, jakże zwiewny pasaż perkusyjnych uderzeń.
Czwarta opowieść stawia ma preparacje, zaczyna definitywnie
przykuwać uwagę słuchacza. Coś trzeszczy, burczy, drży i szeleści. Trilla
uruchamia swoje robaczki i wibratory,
które zaczynają taniec na werblu. Centazzo dodaje basowe pochody, zapewne
wprost z klawiatury piana. Po krótkim wyciszeniu, nowy wątek – dialog gadających
zegarów ściennych, w tle powraca syrena alarmowa. Rytmiczna preparacja strun
fortepianu nadaje opowieści pewnego rodzaju dynamiki. Trilla dokłada swoje
perełki. Piąta część … staje w miejscu – dzwonki, gongi, szemrzące echo,
rezonans małych przedmiotów i moc skupienia. Z samplera płyną bliskowschodnie pieśni
dziękczynne. Narrację buduje post-syntetyczny drumming i rytmiczne szorowanie talerzy. Po czasie obaj muzycy
nabierają masy i turbulencji, lepiąc się w małą, perkusyjną orkiestrę
zagubionych doboszy. Szósta improwizacja, to czas medytacyjnego niemal chill-outu. Puszysta akustyka - talerze,
miski i miseczki. Powolny taniec o bladym świecie.
Kolejne dwa etapy opowieści stawiają na spokój,
ilustracyjność, pewną filmowość zdarzeń fonicznych. Drobiazgi z samplera, rezonujące
w ślimaczym tempie talerze, błyszczące dzwonki. Z perspektywy całości, bardzo
długiej, te dwa epizody mniej cierpliwi słuchacze mogą sobie podarować, bez ryzyka
utraty czegokolwiek, po czym szybko przejść do części ósmej i dziewiątej, które
wiele rekompensują.
Ta ósma początkowo stawia na post-akustyczny ambient i
dopóki muzycy nie zmienią trybu narracji, też delikatnie przynudza. Szczęśliwie
w jej środkowej części pojawiają się drżące robaczki
Trilli, które w zderzeniu z post-wibrafonową rytmiką i innym atrybutami
żywego percussion, zaczynają budować
dalece bardziej intrygującą opowieść. Kolejna improwizacja jeszcze bardziej dba
o poziom naszych endorfin – coś piszczy, coś świszcze, a wszystko razem zdaje
się ze sobą rezonować. Być może to smyczek skacze po krawędziach płaskich
powierzchni i buduje nową wartość brzmieniową. Małe dźwięki z samplera,
zabawki, które drżą, wreszcie budowany przez każdego z muzyków separatywny drumming. Centazzo kreuje rytm, Trilla w
ślad za nim dynamicznie szeleści. Są niskie frazy, są i dęte frazy! Suche
powietrze pustyni bucha niemal żywym ogniem! Ostatnia część trzyma poziom
poprzedniej, choć bardziej zdaje się być wyciszona i nastawiona na niuanse. Talerze
szumią, coś leniwie wibruje na werblu. Sampler podrzuca głosy i pokrzykiwania z
rozległej, otwartej przestrzeni. W oddali finałowa cisza już czeka na muzyków.
Andrea Borghi/ Giacomo Salis/ Paolo Sanna MOT (tsss tapes, Kaseta 2020)
Duet preparujących perkusjonistów – Giacomo Salis i Paolo
Sanna (znamy się dobrze!) - spotyka muzyka, który do pikantnego sosu ich toku
narracyjnego dorzuca nieco elektronicznego posmaku. To Andrea Borghi, który w
pozycji instrumenty ma zapisane
językiem szekspirowskim: prepared
turntables & electronics. Ich dzieło (także nazwa własna formacji) zwie
się MOT, a zawiera dwie krótkie, ale
jakże treściwe improwizacje (łącznie 24 minuty i kilkanaście sekund). Nagranie
powstało na początku bieżącego roku.
Szum wody, odgłosy małych maszyn ssąco-tłoczących, drobne
ślady fonii, które z delikatnym sznytem ethno
nabierają elektroakustycznego wymiaru – oto trójwarstwowy strumień
dźwięków, który bez zbędnych ceregieli wprowadza nas w sam środek procesu
improwizacji. Wyobraźnia odbiorcy zdaje się być nie mniejsza niż artystów, bo
przy odrobinie dobrej woli może on odnieść wrażenie, jakby grała mała orkiestra
zatopionych gamelanów. Strumieniowi płynącej bystrym korytem fonii towarzyszy
szumiąco-brzęcząca warstwa perkusjonalna, którą kojarzyć możemy z metodami
pracy Vasco Trilli (małe, amplifikowane przedmioty tańczą na glazurze werbla).
W okolicach ósmej minuty muzycy na moment stają w miejscu, po czym rozpoczynają
nowy wątek opowieści – mantra rytmicznego uderzania po przedmiocie, którego
brzmienie przypomina wibrafon. Na sam koniec improwizacji powraca szumiąca woda
i całość bardzo udanie dociera do bezmiaru ciszy.
Introdukcja drugiej improwizacji ma niechybnie wymiar …
hydrauliczny, niespodziewanie znaleźliśmy się bowiem w samym środku niezbyt
dużej rury. Filigranowe dźwięki zgrabnie połączonej syntetyki i akustyki budują
ciekawą narrację, w której słyszymy nawet coś na kształt zmutowanych dźwięków
instrumentu dętego. Także chrobot, stukot i warkot nieznanych bliżej
przedmiotów, które ktoś zapodział w pobliżu źródła prądu elektrycznego. W
połowie czwartej minuty istotne spowolnienie – drobne akustyczne fonie, obok
suchy zapach post-elektronicznej poświaty. W drugiej części improwizacji muzycy
zdają się powracać do estetyki, jaką proponowali na początku płyty. Znów mokre
gamelany, a tuż obok nich strzępy zgrzytających i piszczących dźwięków, które
zwinnie repetując, doprowadzają improwizację do szczęśliwego zakończenia.
Arszyn/
Kołacki 13 (bandcamp, DL 2020)
Przenosimy się do łódzkiej Fabryki Sztuki, jest wrzesień ubiegłego roku. Zgodnie z tytułem
płyty czeka nas odsłuch trzynastu utworów (kompozycji/ improwizacji) na miliony
przedmiotów, z których tylko niektóre zaliczyć możemy do bardzo szeroko
rozumianej kategorii instrumentów perkusyjnych. W roli podmiotów wykonawczych -
Rafał Kołacki i Arszyn, w roli przedmiotów wykonawczych - gong, grzechotki,
dzwonki, konga, rożek, obiekty,
drewniany blok (ten pierwszy) oraz perkusja, talerze, patyki, młotki, szczotki,
klucze, krowie dzwonki, bęben, głos, syntezator (ten drugi).
Na spektakl opętanych rytmem muzyków przeznaczyć winniśmy
sporo ponad godzinę zegarową i być może z punktu widzenia jego walorów
artystycznych, stanowi to jedyną jego wadę. Trzynaście dramaturgicznych pomysłów na ogół bardzo ciekawie się rozwija, po prawdzie jednak, muzycy nie
zawsze znajdują odpowiedni moment, by dany wątek sfinalizować. Dyktat rytmu,
owa mantra nieskończoności narracji nadmiernie determinują poczynania muzyków. Rzućmy zatem okiem na zawartość i wskażmy szczególnie udane momenty Trzynastki.
W pierwszym odcinku dominantą narracji zdają się być iberyjskie
kastaniety, choć w zestawie przedmiotów wykorzystanych w nagraniu ich nie
znajdujemy. W drugim napotykamy na feerię talerzy, które zawłaszczają
przestrzeń Fabryki, a w trzecim muzycy
czynią ważny krok w kierunku rozwiązań bardziej typowych dla perkusji i
instrumentów perkusyjnych. Czwarta część, to kolejny etap rosnącej dominacji
rytmu, wspomaganej głosami, które dość szybko topią się w mantrze powtórzeń. W
piątej części pojawia się dźwięk dęty, a wszystko wokół zdaje się skwierczeć
nieinwazyjną elektroniką. Na tle tego, co dotychczas, ciekawie sytuuje się
szósta opowieść – czujemy oddech głuchego kosmosu, słyszymy skromny drumming po krawędziach werbla, a całość
nabiera wręcz ezoterycznego posmaku.
Siódmy odcinek stawia na puls jednostajnego rytmu i
rozbłyskujące talerze, ósmy zdaje się estetycznie haczyć o afrykańskim
polirytmię, a element swobodnej improwizacji staje się na moment udziałem
muzyków. Kolejny etap, to atak congas,
które nie biorą jeńców. Obsesja rytmu, rezonans tła. W dziesiątej - drobny stopping i kalejdoskop niemal wyłącznie
udanych zdarzeń fonicznych – kołatki, błyskotki, coś dmie, coś szeleści małą
elektroniką. Dużo emocji, tyleż kreacji i najwyższa ocena recenzenta. W
jedenastej i dwunastej części coś mechanicznie szeleści, ale poświata
elektroakustyki nie sprzyja łatwym skojarzeniom. Tempo rośnie, talerze
hałasują. Wreszcie finał, który tłumi emocje, stawia na rezonans akustycznych
przedmiotów, podlewanych cienką strużką syntetyki. Cisza po ostatnim dźwięku
pozostawia recenzenta w rozkroku – mnóstwo intrygujących dźwięków nie zawsze
spina się w równie wartościową całość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz