wtorek, 2 czerwca 2020

Cheetham & Wilkinson! Dunning & Webster! Windisch! López & Bass! Orins! Dalibert! Frey! Jacob & Thorn! A Melting Pot Of A New Creation in Music!


Koniec pandemicznego maja i początek równie dotkliwego czerwca, to z pewnością dobry moment na zbiorówkę recenzji płyt, które w ostatnich tygodniach przeturlały się przez odtwarzacze redakcji.

Jaki dziś klucz wyboru? Absolutna różnorodność, niczym w dziecięcym kalejdoskopie! Zaczniemy w piekle free jazzu, przejdziemy przez czyściec eksperymentów, open jazzu, latynoskiego free improv, solowych ekspozycji pianistycznych, tudzież komponowane … instalacje dźwiękowe, by zakończyć naszą szaloną podróż w niebie post-kameralnego … avant popu!

Wystartujemy w Zjednoczonym Królestwie Najlepszej Muzyki, w gronie samych znajomych, potem czeka nas jednak garść nowych nazwisk - wątki niemieckie, argentyńskie, francuskie, szwajcarskie i kanadyjskie. Pod względem stylistycznym będziemy skakać z kwiatka na kwiatek, zgodnie z zamierzchłą maksymą – dla każdego coś miłego!




Andrew Cheetham & Alan Wilkinson  The Vortex Of Past Time (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Wbrew tytułowi płyty, naszej podróży nie zaczynamy w londyńskim Vortexie, ale w Manchesterze, w miejscu zwanym Queen's Ark Audio. Jest koniec kwietnia 2017 roku, są z nami: Andrew Cheetham – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Alan Wilkinson – saksofon barytonowy, altowy, klarnet basowy i … głos.  Cztery improwizacje, 54 minuty.

Wybuchowy, ognisty koncert paternalistycznego free jazzu składa się w dwóch zasadniczych części i tyluż znacznie krótszych dogrywek. Międzypokoleniowy duet brytyjski, z którym śmiało można konie kraść, jest tu w stanie zadowolić nas w każdym momencie. Pilny (świetnie słucha), dokładny (zawsze zna ilość krawędzi swojego zestawu), niezwykle dynamiczny i bardzo kreatywny dramaturgicznie drummer (doskonale odnajduje momenty, by przyspieszyć narrację) oraz wyśmienity saksofonista, być może najciekawszy barytonista sceny brytyjskiej, świetnie sprawdzający się zarówno w dynamicznych, jak i tych bardziej melodyjnych momentach (imponuje masywnością dźwięku, ale także pewną zwiewnością, lekkością narracji, także wtedy, gdy w dłoniach dzierży klarnet basowy). Innymi słowy – sam miód, nie tylko dla wielbicieli surowego mięsa!

Początek pierwszego seta, to otwarcie pełną gębą – od startu rosnące tempo zdrowego drummingu i zalotny, masywny, ale jakże śpiewny saksofon barytonowy, który rytmicznym parskaniem buduje melodykę free jazzu. Już po dwóch, trzech minutach muzycy idą w tango i nie biorą jeńców. Gdy po siedmiu minutach stopują, po wykreowaniu kilku dronów w rezonansie, bez zbędnej zwłoki budują nową opowieść, równie smakowitą. Obaj świetnie panują nad emocjami i tempem narracji, przez co improwizacji nie brakuje dramaturgicznych niuansów. Równie wyrazisty jest drugi set, w którym Wilkinson sięga po klarnet basowy. Znów wielki instrument w rękach tego muzyka potrafi skakać do samego nieba, śpiewać i miłośnie (tu, także semicko) zawodzić.  Czasami wpada w taniec prawdziwie nieujarzmionego zwierza, pomrukuje jak niedźwiedź, ale muzyk w każdej sekundzie kontroluje jego zachowania. Szczególnie ekspresyjna jest końcówka seta. Duet nabiera dynamiki niesiony niemal post-rockową repetycją. Ogień narracji bucha pełnym blaskiem, flow niczym dzikie kuropatwy w locie wznoszącym.

Tak zwane dogrywki pokazują nieco bardzo wytłumiony pokaz soczystego free jazzu. W trzeciej części Wilkinson stawia na saksofon altowy i ekspresyjne gardłotoki. Cheetham świetnie korzysta z talerzy, preparuje dźwięki, buduje perkusyjne drony. Równie stabilny emocjonalnie jest ostatni fragment koncertu. Powraca klarnet basowy, opowieść toczy się dostojnie, ale entuzjazm improwizatorów nie gaśnie nawet na moment. Na finał oba instrumenty pną się ku górze - mantra błyszczących talerzy i zdrowa histeria klarnetu. Piękny finisz!




Graham Dunning & Colin Webster  Terrain (Raw Tonk, LP 2020)

Chcieliśmy do Londynu? Here it is! Graham Dunning – perkusyjny werbel i obiekty oraz Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Okoliczności studyjne Sound Savers, lipiec roku 2018, czas trwania – 38 minut bez piętnastu sekund.

Terrain, to dziewięć improwizowanych pomysłów na to, jak z pozornie akustycznych instrumentów wydobywać tajemnicze dźwięki, które w wielu momentach sprawiać będą wrażenie, jakby w drodze do naszych uszu przepuszczane były przez bliżej nieokreślone moce amplifikujące. Metodą wszakże podstawową działań muzyków będzie preparowanie (zniekształcanie) dźwięków za pomocą różnych technik i … przedmiotów. Ponieważ wykonawców mamy w tym wypadku znakomitych, efekt ich pracy nie może nas nie zadowolić, choć w wielu momentach, dla mniej obytych słuchaczy, muzyka zawarta na płycie może stanowić pewnego rodzaju challange.

Opowieść zaczyna rozkołysany werbel, który brzmi bardzo szorstko, mechanicznie, jakby z odrobiną prądu zaplątanego pomiędzy strunami naciągu. Obok saksofon barytonowy, który skwierczy i miarowo prycha. Narracja szyta jest gęstym ściegiem, chwilami dynamiczna, niepozbawiona agresywnych dźwięków. Działania obu artystów świetnie skomunikowane, nie unikające wzajemnych imitacji – tak tu, w pierwszej opowieści, tak i w kolejnych ośmiu. W drugiej odsłonie muzycy serwują nam drony wilgotnego powietrza, przesycone elektroakustyczną poświatą. Colin sięga po saksofon altowy, być może dmie w werbel, zaś Graham zdaje się mieć w zasięgu wzroku smyczek (ale to wiadomość niepotwierdzona). Produkcja dźwięków nadakustycznych trwa w najlepsze. Trzecia część stawia na kolektywny drumming, realizowany zarówno przy udziale werbla, jak i dysz saksofonu. W kolejnej odsłonie posmak post-industrialu - muzycy pracują jak dwie maszyny parowe (Colin dekonstruuje dźwięki, w sposób, jaki znamy z jego solowej płyty Hiss), a w jeszcze kolejnej – ugniatanie tajemniczych przedmiotów na powierzchniach płaskich i prychy, które po czasie osiągają stan masywnych dronów.

Szósta odsłona, i znów mechanika stosowana - wiertarki, świdry i młoty pneumatyczne. Przy okazji saksofon zdaje się po raz pierwszy zahaczać o drobiny dźwięków bardziej typowych dla instrumentu dętego drewnianego. W następnej części chwila odpoczynku – muzycy i ich przedmioty oddychają, szumią, a potem skwierczą i przypominają drummerskie szczoteczki. W ostatnich dwóch improwizacjach powracają akcenty perkusyjne, wspomagane saksofonowymi zaśpiewami. Colin cudownie charczy, Graham drży na granicy hałasu. Najpierw muzycy stawiają na intensywność przekazu, potem delikatnie zdejmują nogę z pedału gazu i popadają w finałową mantrę.




Julius Windisch Quartet  Chaos (Hout Records, CD 2020)

Kilka milowych kroków na wschód i jesteśmy w Berlinie, na studyjnym spotkaniu z kwiatem międzynarodowej, jazzowej młodzieży! Julius Windisch – fortepian, autor wszystkich dziewięciu kompozycji, Sölvi Kolbeinsson – saksofon altowy, Felix Henkelhausen – kontrabas oraz Max Santner - perkusja. Ponieważ ilość traków już znamy, dodajmy jedynie, iż całość trwa niepełne 42 minuty.

Chaos, to dobrze zaprogramowany, bardzo kolektywny, spójny open jazz, którego słucha się bardzo dobrze, który w kilku momentach potrafi naprawdę przykuć uwagę, dobrze przy tym korzystając z doświadczeń gatunkowych. Być może świetny tytuł płyty obiecuje trochę zbyt wiele, ale czas spędzony w Chaosie zdecydowanie należy zaliczyć do czasu nieutraconego. Po stronie ewidentnych atutów nagrania należy postawić, przewijające się niemal przez całą płytę, niezmiernie pokomplikowane, intrygujące metrum. Linia rytmu, kierunek narracji pełen jest niebanalnych zakamarków, dramaturgicznych kantów, czasami tańczy jak pijany we mgle i nie akceptuje jakichkolwiek dróg na skróty. Szczególnie dobrze Quartett realizuje się w bardziej dynamicznych nagraniach, gdy posmak całości, w tym zaśpiew saksofonu altowego, przynosi jakże miłe skojarzenia z estetyką na poły sterowanej improwizacji spod pióra Tima Berne’a.

Wszystkie atuty płyty zdają się konsumować przede wszystkim dwa utwory – pierwszy, tytułowy i ostatni, gdy muzycy tuż przed fajrantem, puszczają wodze fantazji i kreacji, prezentując przynajmniej dwie, trzy swobodne ekspozycje solowe (kontrabas i alt w pierwszym szeregu), wprowadzając wreszcie do kwartetowej opowieści odrobinę konstruktywnego Chaosu. Nawet w utworach bliższych jazzowej balladzie (choćby drugi i szósty), nie przestaje intrygować owe nieparzyste, powykręcane metrum. Ciekawie dzieje się w kompozycji czwartej (wstęp w estetyce tanecznej polirytmii), a także w kompozycji siódmej, gdy muzycy zaczynają nieśmiało preparować dźwięki swoich instrumentów, a perkusjonalia rozbłyskują lekkością i zmysłowością. Chaos zawiera wiele dobrych znaków na przyszłość dla tej grupy muzyków. Póki co, życzymy im więcej performatywnej swobody, mniej programowania własnych zachowań i spoglądania w kierunku zapisów na pięciolinii. Do dzieła!




Chanco a Rayas  Chanco a Rayas (TVL Records, DL 2019)

Porzucamy Europę i lądujemy w argentyńskim Rosario! Luty 2018 roku, miejsce zwane Centro Cultural Parque de España. Jedenaście odcinków swobodnej improwizacji proponują nam: Rocío Giménez López na fortepianie i Luciana Bass na gitarze elektrycznej. Muzyka pozostanie z nami przez niemal 43 minuty.

Już opis pierwszej improwizacji Chanco & Rayas powie nam niemal wszystko o niezwykle intrygującej zawartości całej płyty. Acid guitar z odpowiednią dawką prądu i przestrzennego pogłosu, zdolna do każdego szaleństwa, choć lekka i wyluzowana, obok czysto brzmiące piano sprawdzające glazurę czarnych i białych klawiszy, czasami wyrachowane, ale tylko pozornie uporządkowane. Gitara rozmarzona w post-rocku, piano zatopione w open jazzie, niepozbawione kameralistycznego posmaku. Muzycy świetnie się słyszą, dobrze na siebie reagują, choć stoją na wyimaginowanej scenie w dużym od siebie oddaleniu. Jest rytm, jest dynamika, są spowolnienia i chwile emocjonalnej zadumy. Dobra dramaturgia całości jest sprzymierzeńcem muzyków i dźwięków, jakie wydają. Osią opowieści wydaje się być swoisty dysonans w zakresie brzmienia obu instrumentów, które przybywając z separatywnych galaktyk, znajdują wspólny język w ułamku sekundy.

Szukając najlepszych momentów płyty, znajdujemy je równie szybko! W trzeciej części nieparzyste metrum piana sieje ferment, gitara dla niepoznaki skomle zaś małe nutki w błękitnym ambiencie. W czwartej natrafiamy na minimalizm i filigranowe fonie, które sączą się cienką strużką krwi, z odrobiną jazzu pomiędzy strunami. W piątej części muzycy nie kryją swej fascynacji dla konstruktywnego preparowania dźwięków. W tle sączy się mała elektronika, z cylindra czarnoksiężnika wyłaniają się tajemnicze sample, a gitara znów szuka dobrego kwasu. W siódmej części repetycja zdaje się być pretekstem do niemal tanecznej narracji. Dźwięki pętlą się i tarmoszą wzajemnie bystrym post-jazzem. W kolejnej - mała zabawa w call & responce! W dziewiątej części, najdłuższej – dużo wydarzeń! Deep minimal piano, plamy gitarowej amplifikacji, gołe struny i ćwierćtony, sample i cisza, która grzmi wokół. Gitara pnie się dronem ku górze, piano płodzi małe frazy, skąpane w zachodzącym słońcu. Jeszcze tylko parędziesiąt sekund tanecznego, solowego fortepianu i finałowa ballada, którą Argentynki żegnają się z nami, z mocnym postanowieniem szybkiego powrotu. Bo warto!




Stefan Orins  Summer’s Hope (Circum-Disk, CD 2020)

Czas pogłębić wątek pianistyczny w dzisiejszej zbiorówce i na dłuższą chwilę pozostać w towarzystwie fortepianu solo. Najpierw wątek pełen emocji, potem wątek pozornie z niej wyzuty, choć być może równie wartościowy. Zaczynamy od francuskiego pianisty Stefana Orinsa (świetnie na tych łamach znamy jego brata Petera, perkusistę!). Efekt trzech pracowitych, jeszcze przedpandemicznych dni Stefana Orinsa w domowym zaciszu (marzec roku ubiegłego), to dwanaście kompozycji (szkiców dla improwizacji?), których odsłuch zajmie nam mniej więcej godzinę zegarową, a których tytuł zdaje się być nade wszystko pobożnym życzeniem w czasach współczesnej nam zarazy.

Letnia Nadzieja, to pełna uroku, dramaturgicznego napięcia i chwilami sporego rozmachu, post-jazzowa, czasami post-kameralna, opowieść na jednoosobowy fortepian. Muzyk w jej trakcie definitywnie preferuje eksplorację klawiatury ponad próby preparowania dźwięków w głębinach pudła rezonansowego największego z akustycznym instrumentów. W trakcie godziny nagrania tak wiele czyni z mistrzowską klasą, dramaturgiczną precyzją, niebywale kreatywnie improwizuje, stawia celne pytania i znajduje prawidłowe odpowiedzi, iż bez problemu wybaczamy mu kilka neoklasycznych wycieczek do krainy nudy, które serwuje nam w niektórych momentach drugiej części płyty.

Zlustrujmy zatem niezbywalne atuty tego nagrania. Początek płyty stawia na jazz, dynamiczny, swobodny, z taylorowskim sznytem emocji, niepozbawiony wszakże kameralnej zadumy. Stefan korzysta z całej klawiatury, żadna kombinacja dźwięków nie stanowi dla niego niespodzianki. Sięga od czasu do czasu po preparacje, czyni to wszakże jedynie w momentach uzasadnionych dramaturgicznie (choćby w introdukcji drugiego utworu). Świetnie radzi sobie w dynamicznych momentach, równie skuteczny jest w subtelnych, filigranowych pasażach. W trzeciej części decyduje się na zabawę z ciszą, a dźwięki zaczynają przypominać źdźbła trawy unoszone szelestem porannego wiatru. W czwartej części – dla odmiany – zaprasza nas na post-barokowy taniec po klawiaturze ze stępionym ostrzem, gdy lewa ręka daje muzyce rytm, a prawa tonie w pełnych niepokoju wątpliwościach. W szóstej części deep piano po czarnych klawiszach pobudza do życia białych odpowiedników, zaś w dziewiątej, jakże filigranowej części, jakby na przekór tezie z poprzedniego akapitu, zaczyna się samo dobro – czarny klawisz wybrzmiewa, biały rwie frazy jak ceratę. W kolejnej części oba kolory klawiatury zdają się prowadzić ze sobą dialog godny Dawida i Goliata, a dramaturgia rośnie w ułamku sekundy. Na finał płyty najpierw wzrost emocji i dynamiki, kilka nerwowych, zmysłowych ruchów, a potem bardziej klasycyzujący, bezceremonialny przegląd czystości wszystkich elementów klawiatury.




Melaine Dalibert  Anastassis Philippakopoulos: piano works (Elsewhere, CD 2020)

Jesteśmy we Francji (Saint Maugan, Bretania, lipiec 2019), szeroko nadstawiamy uszu, przed nami bowiem spektakl skomponowanych, drastycznie minimalistycznych utworów fortepianowych. Wykonawcą jest pianista Melaine Dalibert (znamy się!), autorem zaś kompozycji Anastassis Philippakopoulos. Tych ostatnich na płycie jest dwanaście, a całość odsłuchu zajmie nam niespełna 35 minut.

Drobne dźwięki z pojedynczych klawiszy, które rezonują matowo brzmiącym echem. Czasami łączą się w smukłe konstelacje dwóch, trzech, maksymalnie czterech dźwięków. Gdy słuchasz ich uważnie, a nic nie rozprasza twojego pierwotnego postanowienia, zaczynasz oddychać inaczej - wolniej, głębiej, być może z perspektywy tafli morskiej, którą bez trudu odnajdujesz na okładce płyty. Równoprawnym uczestnikiem nagrania jest, co oczywiste, cisza, która wypełnia kilometry przestrzeni pomiędzy dźwiękami lub sekwencjami dźwięków. Ona brzmi, ona gra, ona oddycha, ale nastrój daleki jest od romantycznych schematów. To bezkres ciszy egzystencjalnej, istniejącej razem z dźwiękami, których tworzenie zdaje się być niezwykle kreatywnym mozołem. Repetycja formy, mantra nieskończonej/ niekończącej się opowieści.

Po siedmiu częściach opowieści Piano Piece, muzyk i kompozytor proponują nam pięcioczęściową historię Five Piano Pieces. Narracja zdaje się nabierać tu nieco życia – czarny klawisz konstruuje dialog z wysoko zawieszonym białym klawiszem, a urywany dźwięk wydaje się wyjątkowo hałaśliwy dla odbiorcy zatopionego w letargu pierwszych siedmiu części płyty. Kolejne odcinki proponują nam sekwencję nawet czterech dźwięków, a opowieść zaczyna przypominać subdynamiczny spacer gołymi stopami po porannej rosie, a zatem znamiona podjęcia czynności ruchu zostają tym samym wyczerpane. W utworze finałowym gęsta repetycja dwu-, a nawet trójdźwięków doprowadza nas na skraj finałowej ciszy. Bierzemy głęboki oddech i definitywnie zasypiamy.




Jürg Frey  Echo. Trio. Fragile. Eyot (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Jeśli stan letargu, pewnego rodzaju medytacji, jaki udało nam się osiągnąć podczas odsłuchu poprzedniej płyty, pragniemy utrwalić po wsze czasy, dobrym sposobem będzie blisko 75-minutowa podróż dźwiękowa, która metody twórcze Philippakopoulosa skutecznie udoskonala. Tu autorem zjawiska będzie szwajcarski kompozytor Jürg Frey. Cztery kompozycje/ nagrania/ dźwiękowe instalacje z lat 1997-2014, wykonane przez różnych muzyków w różnych momentach dziejów tego świata (2009-2019).

Dzieło otwarcia Paysage d’échos (2009) wykonuje sam kompozytor, generujący minimalistyczne fonie na trzech instrumentach, którymi są harmonika, melodica i fortepian. Choć dźwięków tu jak na lekarstwo - wszechobecna cisza rządzi i dzieli – to w wielu momentach docierają do nas jednocześnie dźwięki z trzech źródeł, stąd wniosek, iż muzyka nie jest wykonywana w pełni na żywo, a raczej ma formę dźwiękowych instalacji (co zresztą potwierdza opis płyty). Ów minimal & spiritual dead sounds trwa niemal pełne 20 minut, dobrze buduje nastrój, ale pozbawia nas dramaturgicznej puenty, czyniąc całe przedsięwzięcie pewnego rodzaju sztuką dla sztuki. Ta skromna uwaga dotyczy po prawdzie wszystkich kompozycji na omawianej płycie.

Druga kompozycja Streichtrio (1997) wykonywana jest przez trio smyczkowe: Angharad Davies - skrzypce, Johnny Chang – altówka oraz Stefan Thut – violoncelle. Znów koncepcja polega na wydawaniu krótkich dźwięków zatopionych w ocenie ciszy. Trzy strunowce, delikatnie preparowane, splecione w jednolity dron, brzmią doskonale, powodując, iż właśnie ten fragment płyty jest godzien naszej szczególnej uwagi, jednakże przy setnym powtórzeniu sekwencji dźwięków niekoniecznie łechta ono nasze endorfiny. W trzeciej części Equilibre fragile (2014) powraca Jürg Frey, który korzysta z bird pipes, których dźwięki znów docierają do nas przy zastosowaniu formuły instalacji. Efektem ponad 18-minutowa sekwencja ptasich nawoływań w obliczy cokolwiek martwej przyrody, tradycyjnie z ciszą w roli głównej. Na finał krążka Eyot (2004), a podmiotem wykonawczym Antonio Correa na fortepianie. Narrację buduje pojedynczy dźwięk czarnego klawisza, masywny i groźny, skonfrontowany z wysokim, delikatnym dźwiękiem klawisza białego. Mistrzem ceremonii pozostaje wszakże cisza.  




The Giving Shapes  Earth Leaps Up (Elsewhere, CD 2020)

Na finał dzisiejszych stylistycznych wolt, duet wokalno-instrumentalny, który moglibyśmy przewrotnie określić mianem post-chamber avant pop! Robyn Jacob śpiewa i gra na fortepianie, Elisa Thorn śpiewa i gra na harfie. Muzyka w formie piosenek z tekstem (do lektury na okładce płyty). Dziewięć kompozycji, 48 i pół minuty.

Niezaprzeczalnym i kardynalnym atutem albumu z piosenkami są oba wokale. Nie dość, że głosy są powabne, muzycy pięknie toczą najróżniejsze linie melodyczne, to jeszcze doskonale ze sobą współpracują w żmudnym procesie wokalnym. A już zdecydowanie najciekawiej jest wtedy, gdy miast śpiewać, zmysłowo wokalizują i fantastycznie nakładają na siebie warstwy fonii, które wzajemnie generują. Tak dzieje choćby w introdukcji utworu pierwszego, a także w ostatniej piosence na płycie.

Całość opowieści duetu pełna jest dramaturgicznej elegancji (z dala od schematu zwrotka i refren), szyku i pewnego scenariuszowego suspensu. W pewnych momentach recenzent czuł się, jakby słuchał ścieżki dźwiękowej do doskonałego filmu Petera Weira Piknik Pod Wiszącą Skalą!  Ów stylowy songwritting nie stroni od naleciałości etno, czasami sięga po bluesowe figury rytmiczne, a nade wszystko pozostaje błyskotliwie bezceremonialny i nie mający pretensji do reprezentowania jakichkolwiek ram stylistycznych. Z warstwy instrumentalnej bardzo podobać się może brzmienie harfy, która w kilku momentach sprawia wrażenie, jakby byłą akustyczną gitarą. Pełne ciepła, ale i zagadkowości jest piano. Niemal same atuty! Gdyby jeszcze pomiędzy struny i post-egzystencjalne tyrady werbalne wrzucić nieco więcej ognia i emocji, tudzież szczyptę improwizacji, byłby już prawdziwy majstersztyk. Zatem muzyka ku radości wszystkich, a skierowana szczególnie do tych, którzy w percepcji muzyki nazbyt silnie kierują się gatunkowymi uprzedzeniami.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz