poniedziałek, 22 czerwca 2020

Discordian Community Ensemble and The Dream Of Cthulhu!


140-a edycja cyklu koncertowego Nocturna Discordia, odbywającego się w każdą środę w barcelońskim klubie Soda Acùstic, miała miejsce dokładnie pierwszego dnia listopada roku 2017. Na malutkiej scenie, i z pewnością na równie skromnej przestrzeni pomiędzy sceną, a pierwszymi rzędami krzesełek dla publiczności, pomieściło się wówczas aż ośmiu muzyków.

Oto oni: flecista Fernando Brox, klarnecista (basowy) Luiz Rocha, saksofonista (basowy) Ferran Besalduch, trębacz Iván González, skrzypaczka Sarah Claman, gitarzysta (elektryczny) Diego Caicedo, perkusjonalista Vasco Trilla, tym ósmym zaś kompozytor i dyrygent El Pricto. Sama formacja nie mogła nie nazywać się … Discordian Community Ensemble! Opowieść The Dream Of Cthulhu (Discordian Bootlegs, DL 2020) podzielona została na sześć części z tytułami, a trwała łącznie 50 minut i 18 sekund.




Shhh... Careful, We Don't Wanna Wake Cthulhu Up. Zgodnie z logiką tytułu utworu, muzycy na początku nagrania zachowują się niezwykle cicho, a ich narracja szepta i stąpa na palcach. Filigranowa gra wstępna – małe frazy suchej akustyki ze strun i jeszcze chłodnych tub instrumentów dętych, zgrabne, szeleszczące percussion. Wszyscy na scenie zdają się czaić do lotu, gotowi na każde wyzwanie, jakie podyktuje im dyrygent. Pierwsze wzniesienie trwa ledwie 90 sekund, po czym, po chwili oddechu, budowanie opowieści zaczynamy się jakby od nowa. Wymiana krótkich zdań i jeszcze krótszych odpowiedzi, zdobiona post-jazzowymi pląsami gitary. Free chamber z zębem dramaturgicznej intrygi, dobrze zaplanowane i jeszcze lepiej kontrowane – cisza niepokoju, spokój kreatywnego chaosu. Po szóstej minucie nowe spirale zdają się nakręcać głównie instrumenty dęte, pojawia się także (wbrew zapisom credits) głos ludzki. Punkt przegięcia następuje dość szybko i muzycy przechodzą do fazy swobodnych pląsów przy akompaniamencie repetującej gitary. Brawo!

Doodles (An Exercise In Automatic Writing). Otwarcie kompozycji, to małe wichry wojny - dęciaki smagają przestrzeń salwami ciepłego powietrza. Talerze drżą i połyskują w ciemności. Frazy zadekretowane na pięciolinii muzycy powtarzają z mozołem, ale i lekkością leśnych ptaków o poranku. Pętle zdają się być coraz gęstsze, coraz bogatsze w fonie, a towarzyszy im piękna, skromna etiuda na talerzach, a także post-rockowe inkrustacje gitary. Małe expo prezentuje klarnet basowy, które komentowane jest ciszej lub głośniej przez resztę zespołu. Meta drumming na zakończenie dobrze podsumowuje kolejny etap podróży. 

Post-Euclidean Madness. Spokojne wejście w temat - ciche struny drżą same z siebie, dęta wataha stęka, gitara podaje coś na kształt rytmu, a talerze szeleszczą. Opowieść nabiera pewnej ilustracyjności, nie goni za niczym, dba o komfort akustyczny słuchaczy. Po upływie dwóch minut zaczyna się gra w małe akcje i reakcje - pojedyncze dźwięki i komentarze podawane unisono. Nastrój robi się chwilami wręcz liryczny. Dopiero na finał historia nabiera rumieńców, dynamika rośnie, a małe salwy ekspresji spowijają scenę i przedscenę.

Dinner With Shub-Niggurath. Rezonans talerzy, oddychająca publiczność, mikro dźwięki z gryfu gitary, szum niecierpliwych dęciaków – narrację budują drobne wydarzenia, których wraz z upływem czasu przybywa. Gitara gra skromnego, repetytywnego rocka, trąbka prycha, klarnet i saksofon burczą. Po chwili znów szybkie expo po samych talerzach i słodkie skrzypce zatopione pomiędzy krętymi ścieżkami narracji. Kalejdoskop perkusjonalnych błyskotek zdaje się stawać w opozycji do mroku skupionego post-chamber pozostałych instrumentów. Wreszcie cała orkiestra idzie szeroką ławą po swoje, a rytm marszu wyznacza saksofon basowy.

Of Portals And Smoke. Szelest ciszy, ów bezdźwięczny dark ambient zwiastuje nadejście czegoś nieoczekiwanego. Moc skupienia, poszukiwanie punktów, pod które podczepić można strzępy opowieści. Molekularna, drobiazgowa narracja tworzy się niemal samoczynnie. Tuby szumią, oddychają czerstwym powietrzem, struny kręcą się wokół własnej osi. Dźwięki pęcznieją, dmuchają na siebie, skowyczą i seplenią. Banda łobuzów jest już gotowa na wszystko! Drumming po krawędziach werbla i tomów generuje nowe pokłady emocji i salwy ekspresji, które po czasie gasną pośród swędu dopalających się świec. Nim nadejdzie ostateczny koniec śpiewno-brudne skrzypce zdążą jeszcze postawić piękne stemple dźwięków.

Yog-Sothoth's Boogie. Niespełna czterominutowy finał tego niebywałego koncertu wcale nie ma zadania studzić emocji po jakiejkolwiek stronie sceny. Saksofon repetuje głośną frazę, perkusja aktywna i pełna woli czynienia samego dobra dba o dynamikę, gitara skwierczy rockiem, a dęciaki śpiewają i tańczą – prawdziwy marsz po złote runo! W drugiej części utworu następuje drobne spowolnienie, które jest jedynie okazją do oddechu przed niespodziewaną, acz krótką, erupcją free jazzu! Na ostatniej prostej muzycy plączą się w emocjach i bystrze docierają do fazy oklasków, które słyszeli jednak tylko ci z nas, którzy byli obecni w Soda niemal trzy lata temu.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz