140-a edycja cyklu koncertowego Nocturna Discordia, odbywającego się w każdą środę w barcelońskim klubie
Soda Acùstic, miała miejsce dokładnie
pierwszego dnia listopada roku 2017. Na malutkiej scenie, i z pewnością na równie skromnej
przestrzeni pomiędzy sceną, a pierwszymi rzędami krzesełek dla publiczności, pomieściło
się wówczas aż ośmiu muzyków.
Oto oni: flecista Fernando Brox, klarnecista (basowy) Luiz
Rocha, saksofonista (basowy) Ferran Besalduch, trębacz Iván González,
skrzypaczka Sarah Claman, gitarzysta (elektryczny) Diego Caicedo, perkusjonalista
Vasco Trilla, tym ósmym zaś kompozytor i dyrygent El Pricto. Sama formacja nie
mogła nie nazywać się … Discordian Community Ensemble! Opowieść The Dream Of Cthulhu (Discordian
Bootlegs, DL 2020) podzielona została na sześć części z tytułami, a trwała łącznie
50 minut i 18 sekund.
Shhh... Careful, We Don't Wanna Wake Cthulhu Up. Zgodnie z logiką tytułu utworu,
muzycy na początku nagrania zachowują się niezwykle cicho, a ich narracja
szepta i stąpa na palcach. Filigranowa gra wstępna – małe frazy suchej akustyki
ze strun i jeszcze chłodnych tub instrumentów dętych, zgrabne, szeleszczące percussion. Wszyscy na scenie zdają się
czaić do lotu, gotowi na każde wyzwanie, jakie podyktuje im dyrygent. Pierwsze
wzniesienie trwa ledwie 90 sekund, po czym, po chwili oddechu, budowanie
opowieści zaczynamy się jakby od nowa. Wymiana krótkich zdań i jeszcze
krótszych odpowiedzi, zdobiona post-jazzowymi pląsami gitary. Free chamber z zębem dramaturgicznej
intrygi, dobrze zaplanowane i jeszcze lepiej kontrowane – cisza niepokoju,
spokój kreatywnego chaosu. Po szóstej minucie nowe spirale zdają się nakręcać
głównie instrumenty dęte, pojawia się także (wbrew zapisom credits) głos ludzki. Punkt przegięcia
następuje dość szybko i muzycy przechodzą do fazy swobodnych pląsów przy
akompaniamencie repetującej gitary. Brawo!
Doodles (An Exercise
In Automatic Writing). Otwarcie kompozycji, to małe wichry wojny - dęciaki smagają przestrzeń salwami
ciepłego powietrza. Talerze drżą i połyskują w ciemności. Frazy zadekretowane
na pięciolinii muzycy powtarzają z mozołem, ale i lekkością leśnych ptaków o
poranku. Pętle zdają się być coraz gęstsze, coraz bogatsze w fonie, a towarzyszy
im piękna, skromna etiuda na talerzach, a także post-rockowe inkrustacje
gitary. Małe expo prezentuje klarnet
basowy, które komentowane jest ciszej lub głośniej przez resztę zespołu. Meta drumming na zakończenie dobrze
podsumowuje kolejny etap podróży.
Post-Euclidean Madness.
Spokojne wejście w temat - ciche struny drżą same z siebie, dęta wataha stęka,
gitara podaje coś na kształt rytmu, a talerze szeleszczą. Opowieść nabiera
pewnej ilustracyjności, nie goni za niczym, dba o komfort akustyczny słuchaczy.
Po upływie dwóch minut zaczyna się gra w małe akcje i reakcje - pojedyncze
dźwięki i komentarze podawane unisono.
Nastrój robi się chwilami wręcz liryczny. Dopiero na finał historia nabiera
rumieńców, dynamika rośnie, a małe salwy ekspresji spowijają scenę i
przedscenę.
Dinner With
Shub-Niggurath. Rezonans talerzy, oddychająca publiczność, mikro dźwięki z
gryfu gitary, szum niecierpliwych dęciaków
– narrację budują drobne wydarzenia, których wraz z upływem czasu przybywa.
Gitara gra skromnego, repetytywnego rocka, trąbka prycha, klarnet i saksofon
burczą. Po chwili znów szybkie expo
po samych talerzach i słodkie skrzypce zatopione pomiędzy krętymi ścieżkami
narracji. Kalejdoskop perkusjonalnych błyskotek zdaje się stawać w opozycji do
mroku skupionego post-chamber pozostałych
instrumentów. Wreszcie cała orkiestra idzie szeroką ławą po swoje, a rytm
marszu wyznacza saksofon basowy.
Of Portals And Smoke.
Szelest ciszy, ów bezdźwięczny dark
ambient zwiastuje nadejście czegoś nieoczekiwanego. Moc skupienia,
poszukiwanie punktów, pod które podczepić można strzępy opowieści. Molekularna,
drobiazgowa narracja tworzy się niemal samoczynnie. Tuby szumią, oddychają czerstwym
powietrzem, struny kręcą się wokół własnej osi. Dźwięki pęcznieją, dmuchają na
siebie, skowyczą i seplenią. Banda łobuzów jest już gotowa na wszystko! Drumming po krawędziach werbla i tomów
generuje nowe pokłady emocji i salwy ekspresji, które po czasie gasną pośród
swędu dopalających się świec. Nim nadejdzie ostateczny koniec śpiewno-brudne
skrzypce zdążą jeszcze postawić piękne stemple dźwięków.
Yog-Sothoth's Boogie.
Niespełna czterominutowy finał tego niebywałego koncertu wcale nie ma zadania
studzić emocji po jakiejkolwiek stronie sceny. Saksofon repetuje głośną frazę,
perkusja aktywna i pełna woli czynienia samego dobra dba o dynamikę, gitara skwierczy
rockiem, a dęciaki śpiewają i tańczą
– prawdziwy marsz po złote runo! W
drugiej części utworu następuje drobne spowolnienie, które jest jedynie okazją do
oddechu przed niespodziewaną, acz krótką, erupcją free jazzu! Na ostatniej
prostej muzycy plączą się w emocjach i bystrze docierają do fazy oklasków,
które słyszeli jednak tylko ci z nas, którzy byli obecni w Soda niemal trzy
lata temu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz