Nie dalej jak w połowie lipca prezentowaliśmy na łamach Trybuny kolekcję solowych nagrań muzyki swobodnie improwizowanej, silnie zakorzenionych w rzeczywistości pandemicznej (innymi słowy, powstałych już głównie po jej ogłoszeniu). Dziś kontynuujemy ów wątek, jednak wszystkie zaprezentowane poniżej nagrania powstały jeszcze w czasach wirusowej wolności, a z wrednym COVID-19 łączy je jedynie moment upublicznienia.
Zaczniemy od naszego ulubionego, niemieckiego puzonisty
Matthiasa Müllera, w wersji koncertowej, potem płyta, która powstała również za
naszą zachodnią granicą, jakkolwiek w wykonaniu czysto portugalskim, a po tych
dwóch krwistych petardach czeka nas jeszcze odsłuch/odczyt dwóch solowych płyt
z dalekiej Kanady.
Matthias
Müller Acud/Bunker (self-bandcamp,
DL 2020)
Zapraszamy na dwa sety koncertowe na puzon solo! Pierwszy z Berlina (Acud, Solo Impro Festival, lato 2018),
drugi z Essen (Goethebunker, Free
Essen Festival, jesień 2016). Łączny czas trwania 51 minut i 42 sekundy.
Na starcie pierwszego z koncertów mamy wrażenie, iż
znaleźliśmy się w tunelu wysyconym dźwiękami konającej post-elektroniki.
Dociera do nas dron czerstwego powietrza, która raz wydaje się być wyjątkowo
mroźne, innym razem nad wyraz ciepłe. Jakbyśmy oglądali coś wyjątkowo urokliwego
przez szybę, która matowieje. Po paru minutach dron zaczyna się jednak do nas
zbliżać, a także zacinać i rozwarstwiać. Po 5 minucie flow narracji przybiera już postać szumów i szelestów, pełnych
mroku i tajemnicy. Tuż przed upływem 7 minuty wreszcie słyszymy czysty dźwięk
puzonu - goła skóra, bez dodatków i preparacji. Muzyk wciąż wszakże preferuje dłuższe
frazy. W okolicach 10 minuty pojawiają się akcenty pulsującego powietrza, które
nabierają wymiaru para-perkusjonalnego. Tą metodą muzyk schodzi niemal do
poziomu ciszy. Syczy i szumi - oto puzon, który oddycha. Matthias nie goni donikąd,
pieści fazy, cedzi pojedyncze dźwięki. Jego opowieść pełna jest detali, szczegółów,
także preparowanych dźwięków. Kolejna faza koncertu to pomrukujące, nieco
taneczne frazy, które stanowią introdukcję do kolejnej epopei dronowej. Ten wątek
bazuje na czystym brzmieniu blaszaka.
Dron zaczyna żyć, podrygiwać, wypuszczać powietrze niepozbawione pokrętnej
melodyki i zapętlonej rytmiki. Artysta gasi opowieść z mistrzowską precyzją.
Drugi koncert proponuje nam na wejściu puzon o czystszym
brzmieniu, stawiający kroki na nieco wyższym pułapie brzmieniowym. Dźwięki
szybko wszakże lepią w coś na kształt dronu, który także smakuje tańcem, ale tym
razem, to taniec na … linie. Muzyk
zwinnie przechodzi do fazy pół preparacji, dekonstrukcji szumu i zabijania
dźwięku. Równie szybko kończy ten wątek i otrzymuje garść oklasków. Bez zbędnej
zwłoki przystępuje do budowania nowej opowieści. Na początku serwuje nam odrobinę
technicznych popisów, ale najlepszy fachura
w tej branży może sobie na to pozwolić! Muzyk gada sam ze sobą, przedrzeźnia
się, syczy, prycha i biadoli. Po czym zagęszcza i pętli narrację, ekspresyjnie
szumi, preparuje dźwięk aż do osiągnięcia trudnego dla naszych uszu, ale jakże
efektownego pisku. W połowie seta – dla wytchnienia – proponuje nam kilka
pasaży czystej, puzonowej pracy suwaka i blaszanych rurek. Śpiewa, burczy,
nadstawia karku. W 18 minucie czeka nas krótki, perkusyjny taniec samej blachy,
jakże efektowny, komentowany dętymi salwami! Jeden z najpiękniejszych momentów
całej płyty! Brawo! Tuż po nim kilka rytmicznych prychów i zawadiackie tremola
– trombone in its best! Szumy,
oddechy, także dynamiczne frazy! Po wybiciu 24 minuty muzyk i jego rozgrzany
puzon zaczynają się sukcesywnie uspokajać. W ramach procesu - bystry, wielowymiarowy
dron szumiąco-tłocząco-dźwięczący! Sama hydraulika dużego blaszaka. Dźwięki
gasną, jak niedźwiedź, który układa się do snu zimowego. Brawo raz jeszcze!
Guilherme Rodrigues Cascata
(Creative Sources, CD 2020)
Portugalski wiolonczelista zamknął się w berlińskim Tonus Arcus Studio na dwie godziny i zagrał
nieprzerwany potok swobodnych improwizacji. Z przygotowanego materiału wykroił
… 23 fragmenty, których odsłuch zajmie nam niewiele ponad 37 minut. Wszystkie
one wypełnione są frapującymi, czasami niezwykle pięknymi dźwiękami, podanymi jednak
w wielu wypadkach w odcinkach czasowych krótszych niż minuta. Po wysłuchaniu
całej płyty recenzent zastanawia się, czy nie wolałby posłuchać całości
rejestrowanych w marcu 2019 roku dźwięków, bez cięć edytorskich.
Zostawiamy jednak ową drobną ambiwalencję na boku i zaglądamy
do rozbudowanego zbioru improwizowanych mikro etiud. Pierwsza, to zmysłowe
jęczenie smyczka, pracującego na dużej przestrzeni, z równie czystym, jak i
zabrudzonym brzmieniem. Druga, to ciche szorowanie strun, które nabierają
dźwięczności (tu stawiamy pierwszy stempel jakości!). Trzecia, to szarpanie
strun i uderzanie w pudło rezonansowe instrumentu, czynione jednak w
pogrzebowym tempie. Czwarta, to piękny, czysty, zmysłowy barok. Kolejne
epizody, to taniec smyczka na strunach, potem już jego bieg ze śpiewem na
ustach, a także powiew zefirka od oceanu, skontrapunktowanego ostrym zgrzytem
na gryfie. Na tym ostatnim, bolesnym i groźnym odcinku stawiamy kolejny stempel
jakości! Dziewiąta etiuda gładzi nam skronie minimalistycznym pizzicato i pięknie podprowadza pod
część dziesiątą (trwającą ponad 4 minuty!), która łączy w sobie szorowanie
strun i ambientowe wybrzmiewanie, z akcentami prepare (kolejny stempel jakości!). Jedenasty, to minimalistyczna,
barokowa powieść, która frazuje … na rockowo. Dwunasta, to nerwowe ruchy na gryfie
i małe przepychanki. Trzynasta z kolei, to garść smykowych akordów, z posmakiem
baroku i tanecznymi zadziorami. Czternasta etiuda trwa kilkanaście sekund -
jeden posuwisty ruch smyczka po strunach.
Piętnastą opowieść konstruują małe podskoki i ciche
piłowanie strun, szesnastą zaś - pojedyncze frazy arco vs. pizzicato, z których rodzi się siedemnasta etiuda – truely arco dancing! Osiemnasta - barok
na niskich strunach - nie może się tu obyć bez … stempla jakości! Kolej na
kilka zwinnych podskoków, powiewów wiatru i garść głębokiego baroku czynionego
na niezłej dynamice. I już jesteśmy w etiudzie dwudziestej pierwszej –
uderzanie po gryfie, kilka zgrzytów i drobiazgowe przeciąganie liny (podwójny
stempel jakości!). Przedostatnia część, to powrót estetyki minimal – kilka ruchów smyczkiem i repetujące pizzicato. Wreszcie finał –
deep, very deep baroque! Po chwili krok ku górze, śpiew i płacz, a zaraz
potem finałowe wybrzmiewanie, która daje recenzentowi czas na postawienie ostatniego
już dziś stempla jakości.
Yves
Charuest Le Territoire de l'anche (Small
Scale Music, CD 2020)
Montreal, dwa marcowe dni 2019 roku. Jedenaście swobodnych
improwizacji na saksofon altowy, a w roli głównej Kanadyjczyk Yves Charuest.
Całość trwa 58 minut i 6 sekund.
Solowy spektakl na najzwinniejszy z saksofonów zaczyna się
długimi, rezonującymi frazami. Dźwięki zdają się topić w szeleście dysz,
oddechu tuby, eksplodować salwami krótkich emocji, ale i lepić się do plastrów
ciszy. Skrzecząca fabuła jest odrobinę repetytywna, ma swój wewnętrzny nerw i
nie broczy na skróty. Muzyk z kocią zwinnością wpada w oddech okrężny, schodzi
w dół i szuka końcowej ciszy. W drugiej części garść bardziej dynamicznych,
rwanych fraz, które także wpadają w drżący rezonans - jedna nakłada się na drugą,
a wszystkie śpiewają kastracyjnym falsetem. Świetna robota, bystra technika
użytkowa! W kolejnej części muzyk znów powraca do dłuższych fraz, ale cały topi
się w nerwowych podrygach, wiele dźwięków wydaje na jednym oddechu, z
imponującą intensywnością, wgryza się w tubę, zasklepia w jej środku. Zaraz
potem rusza ostro ku górze, jakby grał na samym ustniku. Tańczy wokół własnej
osi, znów szyje opowieść dynamicznie i gęstym ściegiem. Piąta odsłona, jakby w
ramach komentarza – cichy, syczący dron, znów z wykorzystaniem oddechu
okrężnego. Tuż potem kolejny fragment z mocno stonowaną dynamiką – syki, pół
stuki, szmery, suche, wiotkie preparacje.
Siódma improwizacja, najdłuższa na płycie, zaczyna się głębokimi, spokojnymi oddechami. Tuba podśpiewuje, łyka wilgotne powietrze, chlapie półdźwiękami na prawo i lewo. Po niedługim czasie flow nabiera jednak dynamiki, a szybkie, rwane akcje szukają okazji do wyładowania wewnętrznych emocji. Muzyk urozmaica opowieść, śle długie frazy, które potem rwie na strzępy i wrzuca do paleniska. Na sam finał ponad 10-minutowej epopei taniec na suchych dyszach. Good job! Ósma część, to jakby preparowana coda poprzedniej improwizacji. Pętla suchego powietrza, która wpada do spoconej tuby. Skrzeczy, śpiewa i zawodzi. Dziewiąta improwizacja, to kolejna perełka w zestawie – mechanika dysz, rytm miarowych oddechów. Dźwięk wyślimacza się ze swej skorupy i kąsa urodą! Czujemy obecność każdego fragmentu instrumentu, a powietrze wokół śpiewa i gwiżdże. Potem zwinna konstelacja prychów, strzałów z dysz, pół dźwięków, ćwierć nutek i potoku płynów ustrojowych, która stanowi niebanalne podprowadzenie pod ostatnią improwizację. Ta, początkowo zdaje się być wyjątkowa cicha, brzęczy jak mucha na parapecie. Nabiera jednak mocy i pięknie przepoczwarza się w meta barokowy taniec na zgliszczach jazzu. Brawo!
Yannick Chayer Gebilde (Small Scale Music, CD 2020)
Kolejna samotna, kanadyjska przygoda, to improwizujący Yannick
Chayer, który do swych niecnych czynów wykorzystuje saksofon (na ogół
sopranowy), syntezator (także sample), instrumenty perkusyjne i tzw. efekty. Całość składa się z dziesięciu
epizodów, które trwają 41 minut i 19 sekund (brak danych dotyczących miejsca i
czasu powstania nagrania).
Opowieść zaczyna się szelestem i drżeniem instrumentów perkusyjnych,
które płyną przez opary dźwięków elektroakustycznych. Otwarcie płyty nie trwa
nawet minutę, wiele obiecuje, choć po prawdzie, w dalszej części, spełnione zostaną
tylko niektóre nasze oczekiwania. Dalsza opowieść koncentruje się na dialogu saksofonu
sopranowego, którego dźwięk podlega częstym dekonstrukcjom (choć wyraźnych
znamion live proccesing trudno się tu
doszukać) i syntezatora, którego wspierają from
time to time samplowane plamy. Ów dialog bywa konstruktywny i intrygujący,
bywa też – niestety dość często – zdominowany przez dźwięki syntetyczne, które
miewają momenty dramaturgicznie trudne. W trzeciej części sopran stawia na
emocje free jazzu, pnie się ku górze, a rola syntezatora kończy na drobnej
podpórce stylistycznej. Jeśli dodamy do tego pogłos perkusjonalii, fragment ten
zda się być jednym z lepszych na płycie. Ciekawie brzmi także początek czwartej
części, który tli się szelestem zdartej płyty winylowej, a w jego tle budzi się
szemrzący saksofon. W kolejnych epizodach dęciak
często staje na placach i efektownie skrzeczy, zdaje się jednak tonąć w syntetycznym
morzu dźwięków, pełnym nieukierunkowanego chaosu, połamanych struktur rytmicznych
i dziwnie skrojonych emocji.
Dominacja syntezatora nad żywymi oddechami dęciaka ma już miejsce niemal do końca
płyty. W siódmej części elementem, który zdaje się udanie żenić owe kłótnie żywego i martwego, są wstręty szumiącej post-elektroniki. Początek
dziewiątej części brzmi, jakby dźwięki wydobywane były przez dziecięcy
instrument klawiszowy. Tu jednak saksofon nie daje za wygraną i zdaje się być
ostatecznym triumfatorem odcinka – intensywnie skrzeczy na tle dogasającej
repety syntezatora. Na sam już finał syntetyka grzmi, dudni i idzie po swoje złote runo. Na końcu czeka ją jednak wyłącznie
cisza. Solowa płyta, która brzmi jak duet (czy wszystko graliśmy tu 100% live?), dobiega końca i nie pozostawia
po sobie zbyt wielu wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz