czwartek, 4 lutego 2021

The Lovely Truth! Jun Trun Gor! Fages! Cristovam & Sales! No Nation Trio! Almeida & Bastien! Duerinckx & Mobin! Salis! Perelman & Marzan! Wallace & McDonald! The February’ Holy Round-up!


Styczeń umykał nam na tyle szybko, iż nie starczyło w jego trakcie czasu na comiesięczną zbiorówkę recenzji świeżych płyt. Powracamy z tą zacną ideą edytorską na samym początku kolejnego miejsca. Przed nami dziesięć nowych płyt - niektóre już z datą 2021, inne wydane pod sam koniec roku poprzedniego (z jednym wyjątkiem!). Bez gatunkowej myśli przewodniej, choć z istotnym ukierunkowaniem geograficznym.

Czas lutowej zbiorówki w dużej mierze spędzimy na Półwyspie Iberyjskim, albo przynajmniej w obecności muzyków zrodzonych z tamtejszej ziemi. Na początek trzy absolutne świeżynki z Barcelony, potem odrobina Brazylii i spora porcja Portugalii, w dalszej kolejności Francja, Belgia i Włochy, a sam finał amerykański, po części związany jednak ze Starym Kontynentem.

Zapraszamy do odczytu słownych potoków Pana Redaktora, a potem na zakupy. Wspierajcie muzyków i małych wydawców w czasach wiecznej dżumy!

 


The Lovely Truth  Future Flop (Discordian Records, DL 2021)

Naszą opowieść zaczynamy od jednej z grudniowych (’19) edycji cyklu koncertowego Nocturna Discordia, jaki odbywa się w barcelońskim Soda Acoustic. Na scenie: El Pricto na saksofonie altowym, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej i …nie, nie Trilla, ale Adrià Bofarull wraz z oprzyrządowaniem elektronicznym. Trzy bystre improwizacje zajmą muzykom niespełna 41 minut.

Pricto i Caicedo zagrali już wspólnie miliony dźwięków, ale wersji z dodatkową, czystą elektroniką jeszcze sobie nie przypominamy. A to próba bardziej niż udana, zwłaszcza, iż śmiało możemy ją zapisać do kategorii muzyki, która dobrze używa elektroniki w formule dalece swobodnej improwizacji. Saksofon i gitara prowadzą tu nieustanny dialog, a nienachalna, świeża elektronika świetnie ów dyskurs komentuje, tworzy pełne tajemnicy tło i nie ma zamiaru wychodzić przed szereg.

Pierwsza, najdłuższa część koncertu zdaje się być pomysłem na skupioną, drobiazgową improwizację, która czasami woli postawić na zaniechanie niż wybuch niczym nieskrępowanej ekspresji. Alt plecie małe frazy, gitara skrzętnie liczy struny tlące się metaliczną poświatą, a elektronika snuje pajęczynę niewidocznych połączeń obu żywych narracji. Ta ostatnia szczególnie udanie wgryza się w gitarowe frazy, zwłaszcza te, w trakcie których Caicedo koncentruje się na preparowaniu dźwięków. Pod koniec tej części, przez moment, elektronika zdaje się przejmować inicjatywę, budując drobny, syntetyczny rytm. W drugiej opowieści muzycy płyną bardziej wartkim i zwartym strumieniem. Od dronowych pasaży po dość ekspresyjną narrację, w której nie brakuje akcentów post-industrialnych. Elektronika dodaje do tego niebanalne echo, jakby syntetyczny oddech akustyki saksofonu i prądu z gryfu gitary. Na starcie trzeciej części Bofarull czyni już rytuał mistrza introdukcji. Ciekawie pulsująca, syntetyczna mgławica fonii wprowadza do gry saksofon i gitarę. Opowieść intrygująco się zazębia - gitara nie stroni od post-jazzowych fraz, a saksofon łapie odrobinę ognia pod dysze. Elektronika - znów w tle! - czyni wyłącznie udane zdobienia.

 


Jun Trun Gor  Jun Trun Gor (Discordian Records, DL 2021)

Pozostajemy w klimatach gitarowych, tu dodatkowo wspartych elektrycznym basem. Trio pod nazwą własną w składzie: A.L. Guillén – gitara elektryczna, Vasil Hajigrudev – bas elektryczny oraz Javier Carmona – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie z września roku 2016 (Villanueva del Rosario, Málaga) składa się z ośmiu improwizacji, trwających łącznie prawie 58 minut.

Trójka bystrzaków wymieniona z imienia i nazwiska w preambule tej recenzji zaprasza nas na ekscytujący spektakl swobodnej improwizacji, zwinnie osadzonej w estetyce rockowej, post-jazzowej, tudzież ponadgatunkowej psychodelii, pełnej posmaku tajemnicy, mrocznego oniryzmu i … bluesa. Szczególny podziw recenzenta budzi swoboda, z jaką muzycy kreują narrację. Czy zioną ogniem rockowego potwora, czyli produkują mikro frazy w okolicach ciszy, ich przekaz jest niebywale bezpośredni i nieskomplikowany. Po wysłuchaniu tej prawie godzinnej płyty ma się wrażenie, że granie swobodnie improwizowanego meta rocka jest rzeczą najprostszą na świecie.

Płyta ma otwarcie godne mistrzów najlepszego impro rocka – masywna sekcja rytmu, która kłębi się w sobie, świetnie reaguje w każdej sytuacji i strzelista, ostra gitara, od pierwszego dźwięku pełna dzikiej swobody. Akcenty psychodelii, zwinne tempa i lamparcia precyzja w budowaniu napięcia. Druga część proponuje intrygująco powyginany rytm, który kreują wszystkie instrumenty, grające tu wyjątkowo delikatnie, wysoko podwieszone, z dala od dna. Kolejna opowieść po raz pierwszy przenosi nas do krainy preparowanych dźwięków. I w tej roli świetnie realizuje się gitarzysta. Czwarta opowieść trwa ponad 10 minut i zdaje się być prawdziwym majstersztykiem. Mroczna, oniryczna historia budowana z drobiazgów, małych dźwięków i wyjątkowo bystrych interakcji. Kolejną opowieść prowadzi szklista gitara, a całe trio pichci smakowitego bluesa na stojaka. Szósta improwizacja znów trwa więcej niż 10 minut. Tym razem, w przeważającej części, narracja ma niezłą dynamikę, dyktowaną przez perkusję. Niesamowite rzeczy dzieją się zaś na flankach. Gitara brzmi jak bas, bas jak gitara - w pięknym świetle wywarzonej, wcale nieśpiesznej improwizacji – what a game! Przedostatnia część płyty tryska humorem. Wszyscy muzycy i wszystkie instrumenty zdają się śpiewać i wzajemnie rozweselać. Meta rockabilly na kwasie! A na koniec, i tak giną w ogniu rockowego piekła! Wreszcie finałowa rozbiegówka – bystra narracja pełna rocka, jazzu, a nawet fussion grana na niezobowiązującym rauszu. Brawo!

 


Entre Cérvols Llauradors  Trist desert en mans de febre (Entre cérvols llauradors Bandcamp, DL 2021)

Pod tą tajemniczą nazwą i jakże długim tytułem albumu ukrywa się nasz dobry znajomy, kataloński gitarzysta (tu elektryczny) Ferran Fages. Tym razem muzyk eksploruje rozdroża muzyki gitarowej, która szuka post-rockowych odniesień, ślęczy nad minimalistycznymi koncepcjami, czasami zaś brzmi mrocznie i całkiem ambientowo. Fages proponuje nam sześć odcinków (nagranie studyjne z maja 2020), które był łaskaw skomponować, a które trwają około 20 minut.

Powolna, leniwa narracja charakteryzuje każdy z epizodów na płycie. Muzyk lubi wydać z gitary dźwięk, czasami akord, innym razem frazę nieco bardziej rozbudowaną i czekać, jak efektownie ona wybrzmi. Czasami taki styl pracy zdaje się być odrobinę minimalistyczny, ale w większości przypadków użycie tego określenia nie jest adekwatne do sytuacji muzycznej.

W drugiej i szóstej części gitara Ferrana brzmi niemal syntetycznie, a produkowane przez nią smugi ambientu dobrze znoszą skojarzenia z niektórymi projektami Dirka Serriesa. Dźwięki gitary przypominają niekiedy nisko zestrojone organy. W trzeciej części muzyk produkuje pasmo ambientu i zdobi je efektownie wybrzmiewającym akordem. Oba komponenty najpierw pięknie się uzupełniają, a potem łączą w jedną strugę narracji. W niektórych momentach Fages buduje masywne frazy, ale w większości przypadków stawia na delikatne, lekkie, zwiewne półakordy (jakby grał za progiem gitarowym), co świetnie pokazują utwory czwarty i piąty. Sam finał skrzy się post-ambientem i całą plejadą drobnych dźwięków, które efektownie rezonują.

 


Thelmo Cristovam and Cassio Sales  Flutuando Suspenso (OEM Records, Dl 2020)

Czas na krótki skok za wielką wodę, do Brazylii. Intrygujący, free jazzowy duet tworzą tu: Thelmo Cristovam na saksofonie oraz Cássio Sales na perkusji. Domowa improwizacja (czas powstania nieznany) dzieli się na cztery części, a trwa łącznie niespełna 25 minut.

Uwielbiamy na Trybunie taką sytuację – zupełnie nowe nazwiska i grad świetnych dźwięków, które budzą duże emocje! Muzycy najpierw proponują nam trzy krótkie epizody, godne najlepszych wzorców free jazzu. Zaczynają w ciszy, czynią małe preparacje, po czym ruszają w ogniste galopady. Dużo w ich muzyce przestrzeni, swobody, luzu i całkowitej bezpretensjonalności. Saksofonista sprawia wrażenie, że jest w stanie zagrać tu każdy dźwięk, drummer lubi szczegóły i drobne, perkusjonalne frazy, ale i trzymanie groove’owej, rozbudowanej narracji, to dla niego pestka. Pod koniec trzeciej opowieści muzycy efektownie wchodzą w mikro frazy, świetnie na siebie reagują i zapowiadają to, co wydarzy się w części głównej płyty.

Ostatnia improwizacja trwa niemal kwadrans i niesie ze sobą już same wspaniałości. Saksofonista najpierw charczy, jakby grał na grzebieniu, potem zaś zaczyna niebywałą preparację dźwięków, w trakcie której dużo korzysta ze ust i gardła. Żywe ciało spotyka się tu z równie żywym saksofonem. Tuż obok same cuda zdaje się produkować perkusista. Szeleści, drży, rezonuje, ale cały czas trzyma rękę na pulsie narracji. Muzycy wiodą mantryczną eskapadę w głąb dźwięków. Tempo umiarkowane, duża dbałość o detale. Improwizują na tyle cicho, że przez okno zaczynają wdzierać się w ich narrację dźwięki otoczenia. Bzyczące muchy, syczące węże i chroboczące skorupiaki (wybaczcie tę garść metafor). W drugiej części nagrania saksofon zaczyna efektownie kwilić, drummer pnie się ku górze lotem czmiela, a w potoku dźwiękowym zaczynają być słyszalne … cykady. Muzycy są bardzo czujni, bo ostatnie pół minuty nagrania, to wyłącznie dźwięki tych małych owadów. Brawo!

 


No Nation Trio  Habitation (Phonogram Unit, CD 2020)

Powracamy na Półwysep Iberyjski i lądujemy w świetnie nam znanym studiu nagraniowym Namouche, mieszczącym się w Lizbonie. Na początku stycznia ub.r. spotykamy tam nową formację No Nation Trio. W jej składzie sami nasi dobrzy znajomi: Jorge Nuno - gitara akustyczna, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho - perkusja, instrumenty perkusyjne. Cztery swobodne improwizacje, niespełna 33 minuty.

Habitation, to powolna, chwilami majestatyczna improwizacja, która skupia się na budowaniu napięcia, stanu dramaturgicznego suspensu, tudzież budzeniu prawdziwie niepokojących emocji, czasami całkiem mrocznych. Instrumentem, który stanowi tu o dawkowaniu poszczególnych elementów spektaklu jest masywny kontrabas. Drży, pulsuje, snuje pętle artystycznych wątpliwości. Gdy muzyk sięga po smyczek, narracja zaczyna płynąć bardziej wartkim strumieniem, ale nie jest to taneczna parada, a raczej oczekiwanie na powolną śmierć, tu w jakże pięknym wymiarze brzmieniowym. Swoją opowieść snuje też akustyczna gitara, która mnoży wątki, kłębi się w ciasnym kokonie akustyki, prosi o chwilę uwagi. Pozbawiona wszelkich jazzowych grepsów dodaje całości ponadgatunkowej abstrakcyjności. Wreszcie smakowite perkusjonalia. Są pełne drobiazgowych rozwiązań, małych fraz i zaskakujących ripost. Czasami schowane za potężnym oddechem kontrabasu, czynią niemal same wspaniałości, dodając całej improwizacji sto tysięcy nowych wymiarów i stempli jakości.

Początek płyty zdaje się być delikatnie niemrawy, ale to nade wszystko efekt przyjętej koncepcji dramaturgicznej. Druga improwizacja stawia na szczegóły, ale jeszcze bardziej dosadnie kreuje mroczny klimat. W tej części po raz pierwszy pojawia się smyczek i zaczyna stanowić trwały punkt odniesienia dla gitary i perkusjonalii. Najciekawiej dzieje się w najdłuższej, trzeciej improwizacji - to już prawdziwy dark acoustic resonance! Smyczek schodzi na samo dno, jego dźwięk leje się jak czarna lawa z kompletnie zastygłego wulkanu. Perkusja dobija na kolejny szczyt swoich kompetencji, a gitara stawia na abstrakcję akustycznego post-rocka. Wreszcie finał, który trzyma nas w szponach suspensu przez długie minuty. Powrót smyczka buduje jakość godną poprzedniej części. Na końcu nagrania flow kontrabasu zamienia się w mięsisty dron, który wiedzie improwizację do jej prawdziwego końca, znakowanego niekończącymi się pętlami gitary.

 


Gonçalo Almeida & Pierre Bastien  Room Sessions (Cylinder Recordings, DL 2020)

Pozostajemy w towarzystwie muzyka portugalskiego. Tym razem, to kontrabasista Gonçalo Almeida, który do domowych improwizacji (miejsce i czas, brak danych) zaprosił francuskiego, awangardowego muzyka z dużym bagażem artystycznych doświadczeń, Pierre’a Bastiena, który zagrał na trąbce oraz użył pewnych tajemniczych mechanizmów. Całość nagrania, to siedem dość precyzyjnie ustrukturyzowanych improwizacji, których odsłuch zajmuje około 48 minut.

Pokojowe Sesje, to dość nietypowa dla Almeidy płyta. Muzyk stosuje tu różne techniki gry (stupalczasty magik nie ma z tym problemu!), wszystko czyni pięknie i na tysiące sposobów, ale koncentruje się głównie na budowaniu warstwy rytmicznej, stabilnej bazy dla improwizacji, tudzież bardziej zaplanowanych narracji trębacza i jego mechanizmów. Czy ów dyktat rytmu, tudzież często stosowana repetycja, to zabieg świadczący o obawie przed pójściem na całkowicie swobodną improwizację, nie nam oceniać, zwłaszcza, że płyta w przeważającej części broni się artystycznie bez recenzenckich podpórek.

Nagranie rodzi się w klimatach post-ambientu, który produkuje smyczek kontrabasu. W tle szumi elektroakustyczna mgławica, pracuje … metronom, a frazy trąbki zdają się nieustannie szukać nowych wymiarów dla brzmienia prostego instrumentu blaszanego. Dużo ciekawego dzieje się w części drugiej, która składa się z trzech, a nawet czterech wątków, w tym repetującego gwizdu (z trąbki?), który kontrapunktuje rytm i improwizacje od początku do końca utworu. Czwarta część zdaje się być szczególnie mroczna. Powtarzane frazy kontrabasu sieją niepokój, a aura wokół wyjątkowo dźwięcznie oddycha. Z kolei w piątej części najpierw muzycy świetnie na siebie reagują, niemal w estetyce call & responce, potem zaś trąbka zaczyna pobrzmiewać nieco slapstickowo, biorąc całą narrację w nawias nieoczywistości. W szóstej części muzycy stawiają na akcenty perkusjonalne, ale przekornie nie koncentrują się na rytmie i repetycji – coś tańczy na werblu, struny kontrabasu drżą, a w tle zdaje się, że słyszymy flet. Rytm podparty metronomem powraca w ostatniej części. Bastien bystrze preparuje na trąbce, a garść tajemniczych dźwięków z mechanizmów artysty po raz kolejny stawia duży znak zapytania o źródło pochodzenia dźwięku. 

 


Jean-Jacques Duerinckx & Anton Mobin  Bloem (Middle Eight Recordings, DL 2020)

Wątek belgijsko-francuski w naszej dzisiejszej zbiorówce konsumuje smakowity duet: Jean-Jacques Duerinckx na saksofonie barytonowym i sopranowym oraz Anton Mobin, który wedle skąpych opisów wielu płyt z jego muzyką uprawia coś, co on sam nazywa preparowaną kameralistyką (chambre préparée). Nieznany jest zestaw instrumentów i przedmiotów (w tym elektrycznych i elektronicznych przetworników), jakie Anton używa do generowania dźwięków - na ogół tajemniczych, nieustannie zadających pytanie o źródło swego pochodzenia i z pewnością godnych zaliczenia do kategorii fake sounds. Panowie swoją swobodną improwizację w pięciu częściach zarejestrowali w lutym ubiegłego roku w Belgii (miejscu zwanym Braine L'Alleud). Ich intrygujące dzieło trwa łącznie około 38 minut.

Bloem, to doprawdy wyjątkowa podróż po świecie tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków. Z jednej strony żywy saksofon, który w niebywale zwinnych rękach, tudzież ustach muzyka zmienia kolory niczym kameleon (sopran i baryton naprzemiennie w trakcie jednej improwizacji!), z drugiej bezmiar preparowanej kameralistyki – muzyk niemal symultanicznie jest w stanie proponować dźwięki elektrycznego basu i zwiewnych perkusjonalii (nie bez dubowej poświaty), w innym momencie klecić drobne frazy, pełne akustycznych niuansów. To improwizacja, która pozostaje w nieustannym ruchu - akcja goni tu akcję, choć większość opowieści toczy się spokojnie i nie okazuje jakichkolwiek znamion eskalowania hałasu.

Początek płyty, to suche wyziewy z tuby saksofonu umoczone w delikatnej, elektroakustycznej poświacie. Sopran JJ-a płynie szerokim strumieniem, godnym najlepszych patentów Evana Parkera. W drugiej części rzuca się na nas nerwowe post-chamber. Baryton rzeźbi bruzdy, a cuda spod rąk Antona świetnie to imitują. Preparacje z obu stron i garść post-jazzu na finał. W trzeciej części Mobin podsuwa nam syntetyczne wątki godne berlińskiego post-techno, a do pary ma sonorystykę pustej tuby. Cokolwiek szalonego muzycy by tu nie zaproponowali, wszystko do siebie pasuje i współgra brzmieniowo. W czwartej części wysoko podwieszony sopran po prostu śpiewa, a w rekontrze dostaje dźwięki gongu, perkusji i dudniącego basu. Wreszcie finał i znów wielki bukiet niespodzianek – baryton w krótkich strzałach, a zaraz potem sopran w skromnych podmuchach natrafiają na elektroakustyczne zasieki.

 


Giacomo Salis  Naghol (Grisaille, Kaseta 2021)

Czas na odrobinę onirycznej medytacji! Włoski perkusjonalista Giacomo Salis eksploruje tzw. technikami rozszerzonym teksturę dźwięków wydawanych przez bliżej nieokreślone przedmioty, pochodzące zapewne z obszaru typowego dla instrumentarium perkusjonalnego. Trzy improwizacje, być może w dużym stopniu skomponowane - niespełna 23 minuty dźwiękowych nieoczywistości.

Intrygującą brzmieniowo podróż nazwaną Naghol, która od startu do mety ma status cierpliwej, ale niełatwej w odbiorze akustycznym medytacji dźwiękowej, nie sposób skwitować typowymi grepsami recenzenckimi, opisać emocje i wskazać gatunkowe punkty odniesienia. Można natomiast zdać się na własną wyobraźnię i opisać obrazy, jakie fonia kreowana przez Salisa wywołuje u odbiorcy.

Początek nagrania przypomina małą hutę szkła. Wszystko zdaje się drżeć, rezonować ze sobą, supłać pętlę za pętlą, rysować szlak podróży, która być może nie ma w ogóle stacji końcowej. Dźwięki, które słyszymy przypominają stary, zepsuty wiatrak, który kołysze się na morskim falach. Metal trze o metal, a rozciągnięte płótno łopoce na silnym wietrze. Niemal mechaniczna repetycja, która zamiera tuż przed końcem piątej minuty. W trakcie drugiej części dźwięki zdają się być już usytuowane ewidentnie na perkusyjnym werblu. Przedmioty na nim umieszczone drżą i rezonują, ale słyszymy też pracę napiętej glazury werbla, która ciężko oddycha i jęczy pod naporem przedmiotów. W trzeciej części pojawiają się dodatkowe elementy. W dalekim tle słyszymy dość intensywny deep drumming. W wirze wciąż ugniatanych na werblu przedmiotów pojawiają się nowe wątki. Ta narracja trwa, zatem odniesienie do doświadczeń legendy free impro AMM może okazać się ciekawym tropem. Definitywnie czekamy na dalszy rozwój wypadków, na kolejne tego typu eksploracje Giacomo Salisa.

 


Ivo Perelman and Pascal Marzan  Dust of Light/ Ears Drawing Sounds (Setola di Maiale, CD 2020)

Pora na kolejne spotkanie saksofonu tenorowego Ivo Perelmana (Brazylia/ USA) z instrumentem strunowym. Po serii Strings oraz nagraniu z Arcado String Trio, powabny duet z Pascalem Marzanem (Francja), który zagra na dziesięciostrunowej, mikrotonalnej gitarze akustycznej. Muzycy spotkali się dokładnie rok temu w jednym z londyńskich studiów nagraniowych i przygotowali dwanaście swobodnych improwizacji, które trwają łącznie prawie 52 minuty. Płyta o podwójnym tytule składa się z dwóch komponentów dramaturgicznych. W pięciu utworach muzycy zapuszczają się w rozbudowane improwizacje, z których każda trwa przynajmniej siedem minut, natomiast w pozostałych proponują nam zgrabne miniatury (okolice dwóch minut, a nawet mniej), rodzaj improwizacyjnych wprawek, które choć w większości podane są jednym ciągiem, udanie uzupełniają treść długich improwizacji.

Najlepszych fragmentów tej bardzo dobrej płyty szukamy oczywiście pośród długich improwizacji. Zwróćmy uwagę przede wszystkim na trzy z nich. Pierwszy utwór na płycie doskonale wprowadza nas w klimat. Magicznie brzmiące struny gitary, wprawione w drżenie, efektownie wybrzmiewają. W wir tych dźwięków wplata się dynamicznie usposobiony tenor, który prowadzi typowy dla Perelmana dialog z instrumentem strunowym. Potrafi szybować bardzo wysoko, czasami brzmieć jak sopran, świetnie imituje strunowe frazy, a jak trzeba, dokłada do ognia i buduje z gitarą efektowną, chwilami ognistą narrację. Równie zmysłowa zdaje się być trzecia improwizacja. Tu Marzan pokazuje, jak zwinne ma palce. Struny tańczą i swawolą za jego przyczyną. Tenor znów skacze ku górze, zaczyna od pasywnej imitacji, kończy zaś na agresywnych frazach, kreując przy tym spore emocje i ciągnąc gitarę na manowce ekspresji. Wreszcie utwór numer dziesięć, prawdziwa perła w koronie. Zaczyna się niemal balladowo, smutną melodyką i dramaturgicznymi niepokojem. Gitara nabiera pogłosu, a saksofon ognia, co buduje świetną improwizację, osadzoną na pewnym dysonansie emocjonalnym. Piękny jest zwłaszcza finał, gdy obaj muzycy wchodzą w mroczne zakamarki swoich improwizacji.

Pośród miniatur warto docenić czwartą improwizację, w trakcie której gitara rozsiewa molowe frazy, ale saksofon zdaje się pozostawać w klimatach bardziej durowych. Szósta część, to ballada, która uroczo nabiera kantów i zadziorów, zaś szczególnie smakowita wydaje się, tkana z samych drobiazgów i mikro fraz, część dziewiąta. Jedenasta improwizacja stara się być wyjątkowo abstrakcyjna. Echo gitary, saksofon na poziomie trzeciego piętra i dynamika, która przychodzi niespodziewanie, stawiając oba instrumenty do pionu.

 


Eli Wallace and Beth McDonald  Solo​/​Duo (Eschatology Records, CD 2020)

Brooklyński label Eschatology odwiedzamy regularnie, i jak dotąd, nigdy się nie zawiedliśmy. Nie inaczej jest w przypadku niniejszej płyty, która zawiera rozbudowaną, solową ekspozycję pianisty Eli Wallace’a, a także jego duet z tubistką Beth McDonald (nagrane na żywo, ale w studiu, Chicago, lipiec 2019 roku; łącznie prawie 56 minut). Z intrygującą pianistyką Wallace’a spotkaliśmy po raz przy okazji doskonałej płyty kwartetu XNN. Tu, w absolutnie samotnej improwizacji, a także skromnym duecie, muzyk po raz kolejny udowadnia, iż jego dane personalne winny być zapisane w kajetach wszystkich ważnych wydawców i recenzentów muzyki improwizowanej.

Eli zaczyna swój popis minimalistycznymi preparacjami. Ślizga się palcami po strunach i sprawia, że jego instrument zaczyna śpiewać i wydawać przeciągle piski. Muzyk dodaje do tego ambarasu kilka półakordów wprost z klawiatury, w ramach stosownych zdobień i pewnego rodzaju słupów dramaturgicznych. Zaczyna budować jakby dwie narracje - jednocześnie bije powykręcany rytm z klawiatury i szoruje struny, sięgając na samo dno wielkiego instrumentu. Dobywa z piana tyle dźwięków, że istnieje podejrzenie, iż ma przynajmniej cztery ręce. Gra zresztą całym ciałem, tupie nogami, trzeszczy krzesełkiem, oddycha i parska. Po chwili spowolnienia rusza w nową podróż, bogatą w wydarzenia, dobrą dynamikę i ekspresję. Dancing percussion with dirty melodies! Jego lewa ręka gra rozkruszony ragtime z akcentami perkusyjnymi, prawa tańczy przedmiotami na gołych strunach. Prawdziwy cyrkowiec! W okolicach 20 minuty obie ręce artysty zdają się powoli osiągać konsensus w zakresie stosowanych technik gry. Flow płynie głównie dźwiękami z klawiatury, raz za razem zdobionymi mikro frazami z pudła rezonansowego. Na zakończenie seta muzyk powraca do minimalizmu i drobnych preparacji. Przeciąga struny, strzela małymi fajerwerkami, ma tysiące pomysłów na sekundę.

Spotkanie duetowe zaczyna się w mroku i ciszy. Struny fortepianu zdają się być oderwane od dźwięku, a tuba pozbawiona dopływu powietrza. Muzycy prowadzą narrację dość nieśmiało. Tuba sprawia wrażenie, jakby bała się swojej mocy, a piano nie do końca wie, na ile może sobie pozwolić w takich okolicznościach przyrody. Choć trzeba przyznać, że pianista czyni wiele, by ogromnego dęciaka zachęcić do lotu. Więcej emocji dostajemy po wybiciu kwadransa. Tuba zaczyna żyć zmysłowymi short-cuts, a piano preparować dźwięki całego, wielkiego fortepianu. Na finał artyści schodzą w okolice ciszy i głęboko oddychają po nerwowej wymianie uprzejmości, czynionej dobrze nam znaną metodą call & responce.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz