wtorek, 9 lutego 2021

Albert Cirera! Al començament de la cinquena dècada de vida!


Stały bywalec tych łamów, kataloński saksofonista Albert Cirera latem ubiegłego roku skończył 40 lat. Niestety hucznych obchodów nie było, a zaplanowana trasa koncertowa składająca się z … czterdziestu solowych występów (w tym w Dragonie) z oczywistych względów nie doszła do skutku. Jakby zupełnie przy okazji, w trakcie owego fatalnego roku 2020 nowe płyty Alberta omijały odtwarzacze redakcji. Na szczęście tuż u progu nowego roku, wydawnictwa te ostatecznie do nas dotarły.

Dziś zatem mała prezentacja - cztery nowości, czyli skromne podsumowanie dokonań edytorskich Cirery w roku ubiegłym (dla ścisłości, jedna z płyt ukazała się na samym końcu roku poprzedniego). Najpierw zupełnie świeże trio na nazwie The Moms, które jest pokłosiem przebywania od niemal dwóch lat muzyka z Igualady w stolicy Danii, Kopenhadze, gdzie skrzętnie pobiera lekcje muzyki (jakby ich potrzebował). Potem fantastyczne wspomnienie z pobytu muzyka w Polsce, w czerwcu 2018 roku i duet z angielsko-szwajcarskim perkusistą Nicolasem Fieldem, stanowiący niejako uzupełnienie doskonałej płyty tychże muzyków nagranej w trio (z Rafałem Mazurem, Five Spontaneous Ones, Not Two Records). Wreszcie na zakończenie dwa nagrania Alberta (pierwsze koncertowe, drugie studyjne), które powstały w trakcie jego … wakacji w Argentynie, w listopadzie 2019 roku.

Zapraszamy do wzmożonego odczytu i odsłuchu! Panie i Panowie, Albert Cirera na progu piątej dekady życia! Feliç aniversari!

 


The Moms  Kalipedia (Thomsen Bandcamp, CD 2020)

Słowo się rzekło, naszą interkontynentalną podróż zaczynamy w Kopenhadze. W roku 2019, zapewne w okolicznościach studyjnych, powstało nagrania tria w składzie: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (plus obiekty), Asger Thomsen – kontrabas (plus obiekty) oraz Taus Bregnhøj-Olesen – gitara elektryczna (plus circuit bent effect pedals). Muzycy bardzo swobodnie (i niezwykle intensywnie) improwizowali przez niemal pełne 40 minut, a efekty swojej pracy zaprezentowali nam w jednym strumieniu dźwiękowym.

Od pierwszej nanosekundy nagrania muzycy włączają pełną moc swoich akustycznych instrumentów, tajemniczych obiektów, amplifikatorów i niczym nieograniczonej wyobraźni. Zapraszają nas na szczególny spektakl fake sounds, na obcowanie z dźwiękami, które czasami przypominają żywe fonie, ale po pewnym czasie przestajemy już w takie cuda wierzyć! Saksofon śle drony, coś boleśnie jęczy pod smyczkiem na strunach kontrabasu. Post-gitarowa elektroakustyka przetworników buduje gęstą ciecz, która stygnie jak ołów, a czasami rozlewa się, jak wielkie wiadro pomyj. Niektóre dźwięki zdolne są tu wchodzić na poziom jakże błyskotliwego hałasu, albowiem post-acoustic noise jest tu jednym z ważniejszych drogowskazów dla płynącej czerstwym strumieniem improwizacji. Suwnice przemysłowe, uszkodzone taśmociągi, dźwigi wysokościowe w trakcie tracenia równowagi, smugi jakże mrocznego post-industrialu. Deadly poison stream of clever impro!

Siódma minuta nagrania zdaje się być pierwszą bramą, po przekroczeniu której prawo do generowania żywych dźwięków zostaje radykalnie ograniczone. Dron masy krytycznej kontrabasu wyznacza tu ramy wszystkiego. W połowie 15 minuty kilka nanosekund oddechu, poluzowania rygorów dronowych, nawet przez chwilę słychać dźwięki prawdziwej gitary, a poszczególne warstwy narracji zdają się być podawane w odrobinę bardziej selektywny sposób. W 20 minucie słyszymy krzyk generowany nadmiarem prądy zmiennego, a także wyjątkowo intensywne rwanie strun kontrabasu. Short-cuts nerwowego strunowca czynią opowieść jeszcze bardziej upiorną. Bruzdy w ziemi i na nieboskłonie, choć te drugie już z woli saksofonu. W połowie 24 minuty krótkie, ale very hard expo kontrabasu, stanowiące mały punkt zwrotny. Koledzy wracają bardzo szybko, ale cała narracja zdaje się delikatnie tłumić swoją masywną ekspresję. To faza bardziej selektywnych akcji i dobrych interakcji. Preparacje, smykowe smugi cienia i mikrofrazy z gitarowych przetworników. Zaczynają liczyć się drobiazgi, klimat i uroda pojedynczych niespodzianek dźwiękowych. Nastrój grozy i multi-intesywności powraca jednak ze zdwojoną siłą. Wszystko zdaje się tu oddychać tembrem wyjątkowo nisko posadowionego, preparowanego kontrabasu. Jakby dla przeciwwagi słyszymy dźwięki, za które odpowiadać może saksofon sopranowy. Narracja nabiera cech transu, jeszcze efektowniej kalecząc nasze narządy słuchu. Ktoś krzyczy, ale może to być już efekt działania naszej fake imagination! Głębokie bruzdy w ziemi wiodą narrację na koniec 37 minuty, kiedy to muzycy postanawiają rozpocząć proces gaszenia płomienia improwizacji. Piszczą, szeleszczą, prychają i piłują struny. Ostatnie westchnienia, gasnące światła, smyczek na gryfie kontrabasu, który ostatecznie umiera.

 


Nicolas Field & Albert Cirera  Live At Dragon (FMR Records, CD 2019)

Z radością lądujemy w poznańskim Dragonie, dokładnie w połowie czerwca 2018 roku. Na scenie obok Cirery, wyposażonego tradycyjnie w dwa saksofony, Nicolas Field na perkusji. Muzycy znów swobodnie improwizują, ich występ trwa 43 minuty, ale tym razem, choć to nieprzerwany ciąg dźwięków, na dysku podzielony zostaje on na cztery części.

Artyści postanawiają nie bawić się w jakieś narracyjne przymiarki i od razu idą w bystre tango! Trzymają tempo i ekspresję pod kontrolą, ale dobrze dbają o poziom naszych emocji. Field dyktuje warunki w zakresie dynamiki, Cirera w zakresie eskalowania improwizacji. Gdy trzeba obaj znajdują chwilę na oddech i zaczerpnięcie dodatkowych inspiracji, które to momenty saksofonista okrasza drobnymi, incydentalnymi preparacjami. Ich działania noszą znamiona doskonale skomunikowanych i realizowanych przez pełnej zgodzie, co do obrazu dramaturgii całości. Wzajemnie się stymulują. Nicolas jest cały czas w gazie, drumminguje, szeleści i dudni glazurą werbla i tonów, Albert sięga od czasu do czasu po dłuższe, dronowe frazy, czym zdaje się jeszcze napędzać tempo improwizacji. W każdej z czterech wyodrębnionych części koncertu jest czas na spowolnienie i szukanie mrocznych, ale spokojniejszych fraz. W tej pierwszej, po chwili wytchnienia, muzycy serwują nam wyjątkowo ognisty odcinek. Gdy saksofon milknie, każdorazowo flow trzyma perkusja, a na dysku zmieniają się numery traków. Druga odsłona rodzi się wysokim, rozśpiewanym tembrem saksofonu sopranowego. Muzycy znów idą na tango – dancing in the big rain, dopieszczane niemal coltrane’owskim zaśpiewem saksofonu. Faza preparacji i studzenia drummingu ma tu miejsce po wybiciu piątej minuty. W tej części koncertu narracja zdaje się nabierać dużego luzu, a przestrzeni dla bardzo swobodnych improwizacji przybywa.

W trzecią część znów wchodzimy na samotnych barkach drummera. Tempo delikatnie spada, a saksofon z zamkniętą tubą zaczyna łkać, skomleć, niemal lewitować. Field nie pozwala jednak narracji stracić istotnych parametrów dynamiki. Ciągnie Cirerę za uszy i zaprasza na kolejną intensywną przebieżkę po zboczach stylowego free jazzu. Samouspokojenie następuje po 6 minucie i przenosi obu artystów w otchłań preparacji i rezonansu. Improwizacja głęboko oddycha i bez udziału saksofonu przechodzi do fazy finałowej. Najpierw dostajemy się w mrok intensywnego brudu, płynącego wprost z tuby, jakby dęciak brnął po kolana w błotnistym szlamie. Na bazie wciąż aktywnego drummingu Albert czyści jednak swoje brzmienie i zaczyna kolejny, sopranowy taniec. Początkowo brzmi jak Lacy, potem topi się już w post-Coltrane'ie. Gdy narracja osiągnie już w pełni ogniste parametry, muzycy jak za dotknięciem czarodziejskiej batuty rozpoczynają stopniowy, zrównoważony odwrót. Gasną równie efektownie, jak przed momentem płonęli.

 


Albert Cirera/ Omar Grandoso/ Pablo Díaz  Fortuït (Nendo Dango Records, DL 2020)

Skok przez Wielką Wodę i jesteśmy w Argentynie! Koncert na żywo w Estudio Libres (Buenos Aires?), połowa listopada 2019 roku. Naszemu saksofoniście towarzyszą: Pablo Díaz na perkusji oraz Omar Grandoso na puzonie. Jedna swobodna improwizacja, która trwa niespełna 34 minuty.

Bez zbędnych wstępów zagłębiamy się w potok intrygujących dźwięków. Saksofon i puzon rozpoczynają koncert ekspozycjami dronowymi. Przy okazji coś jest ugniatane na suchym werblu i piszczy z kocim temperamentem. Po niedługiej chwili dęciaki zaczynają bawić się w dwa ognie, a perkusja budować szkic narracji. Jeszcze przed upływem czwartej minuty trio brnie do przodu z całkiem przyzwoitą dynamiką. Po kolejnych dwóch minutach muzycy stopują, niespodziewanie biorą w ręce dziecięce zabawki i zaczyna się efektowny, delikatnie kakofoniczny, lunaparkowy show, który wieńczy parada szumów i pomruków. Po kolejnych kilku minutach powraca perkusja i inicjuje rozpoczęcie budowy nowego wątku improwizacji. Diaz rysuje półrytmiczne pętle, a Cirera i Grandoso imitują się i płyną wspólnym strumieniem. Muzycy potrzebują ledwie kilku bardziej zadziornych fraz, by zwinnie przejść w fazę na poły ognistego free jazzu, stymulowanego świetnym drummingiem. Także zejście w okolice cisy i rozpoczęcie fazy preparacji, tudzież dętych pomruków artyści zdecydowanie mogą zapisać po stronie osiągnięć tego wieczoru.

Muzycy przez dłuższą chwilę postanawiają pozostać w sferze cichych, mrocznych fraz. Rezonują talerze, syczą głuche tuby, prychają puste dysze i leniwe wentyle. Puzon i saksofon od czasu do czasu ślą bardziej zadziorne dźwięki, ale sjesta zdaje się trwać dalej. Niespodziewanie narracja przybiera szaty, na poły melodyjnej, molowej ekspozycji czystych, akustycznych fraz. Tym, który ostatecznie wyrywa muzyków ze stanu melancholii okazuje się zadziorny puzon. Najpierw cedzi świetną ekspozycję duetową z perkusją, a potem podrywa do lotu saksofon sopranowy, który właśnie pojawił się na scenie. Trio znów z gracją i dramaturgiczną precyzją przechodzi najpierw w fazę open jazzu, a potem free jazzu, po raz kolejny pokazując, iż świetnie potrafi ważyć proporcje otwartej, dynamicznej narracji i smukłych, wyciszonych faz preparowania dźwięków. Nim wybije ostatni dźwięk artyści serwują nam jeszcze duet sopranu i perkusji, a potem wejście w niezwykle efektowną i uroczo brzmieniową fazę finalizacji. Najpierw zwinne, perkusjonalne błyskotki, potem short-cuts z puzonu i zmysłowe, ambientowe drony z tuby saksofonu. Muzycy kończą koncert schodząc do pojedynczych dźwięków, które nie mogą nie zderzyć się z ciszą, a potem z oklaskami.

 


             

Alexis Perepelycia & Albert Cirera  La Melodía del Idioma (Nendo Dango Records, DL 2020)

Osiem dni później Albert Cirera spotyka się w La Rana Estudio (Rosario) z perkusistą Alexisem Perepelycią. Grają trzy epizody, które trwają łącznie 25 minut.

Muzycy proponują otwarcie, które skutecznie kieruje ich w estetykę swobodnego, realizowanego na dużym luzie free jazzu. Albert najpierw śle kilka rozpoznawczych dronów na saksofonie tenorowym, potem zmienia instrument na sopranowy. Alexis od początku stawia na dużą aktywność i chwilami bystrą dynamikę. Wszakże, jako duet raczej mają skłonności do tłumienia ekspresji niż jej eskalowania. W drugiej improwizacji coś pojawia się w tubie saksofonu i dęciak zaczyna intrygująco rzęzić. Na werblu tańczą jakieś drobne przedmioty, a ich dźwięk dobrze koreluje z preparacjami saksofonisty. Muzycy najpierw medytują, potem w kontrolowany sposób wybuchają. Drony saksofonu szybują po niebie, talerze perkusyjne zdają się szukać podobnego kierunku. Na koniec, po uprzednim, krótkim expose perkusji, obaj muzycy toną w ekskluzywnej ciszy i rezonują małymi dźwiękami.

Ostatnia część nagrania zaczyna się w ciszy, jaką artyści spotkali już pod koniec poprzedniej improwizacji. Oniryczna aura, leniwa powolność w oczekiwaniu na pomysł dramaturgiczny. Tygryski budzą się jednak z letargu i zaczynają budować posuwistymi meta dronami najlepszą narrację tego spotkania. Najpierw brną w skromne, ale urocze imitacje, potem kręcą pętle i eskalują poszczególne ich elementy składowe. Saksofon dość szybko wpada w efektowną kipiel, perkusja najpierw lśni w rezonansie, a potem nabiera wiatru w żagle. Muzycy dyktują dobre tempo, ich post-free-jazz płynie szerokim korytem. Na samo zakończenie Alexis ciągnie flow na samych talerzach, a Albert wyje do księżyca, niczym ranny kojot.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz