Amerykański label Relative Pitch Records doskonale wpisuje się w idiom pandemicznej nadprodukcji dźwięków w obszarze naszej ukochanej muzyki improwizowanej. Nowych wydawnictw przybywa z każdym miesiącem, a w nieskończonych zasobach pamięci zewnętrznej redakcji właśnie wylądowało osiem premier wrześniowych. Przed nam wszakże do omówienia nowości … sierpniowe! To szczęśliwie tylko trzy tytuły i zaraz z nieukrywaną radością (bo to dobre płyty są!) pochylimy nam nimi nasze uszy i nasze recenzenckie pióro.
W dzisiejszym zestawie dwa albumy solowe i jedno trio, choć
na okładce płyty podpisane ledwie jednym nazwiskiem. Wśród podmiotów
wykonawczych jedna Katalonka i czworo przedstawicieli amerykańskiej socjety
improwizatorów. A na samych dyskach trzy zestawy zaskakujących i intrygujących
fonii, niekiedy trudnych w odbiorze, na ogół podanych w swobodnych, choć
czasami ustrukturyzowanych improwizacjach. Jedni z walki z materią dźwięku wychodzą
definitywnie obronną ręką, inni miewają chwile słabości, ale decydując się na
redakcyjne resume, możemy już teraz wszystkie
trzy albumy z całą stanowczością zarekomendować!
Amidea Clotet Trasluz
Amidea Clotet – gitara elektryczna i obiekty; od września do
października 2021, La Sexta Baja,
Barcelona. Siedem improwizacji, niespełna 42 minuty.
Z ekspresyjną gitarzystką z Barcelony zetknęliśmy się po raz
pierwszy kilka miesięcy temu, przy okazji efektownego albumu Spontaneous Combustions, nagranego
wspólnie z Agusti Fernandezem. Wiemy zatem, że młoda Amidea traktuje struny
gitary elektrycznej silnie zatemperowanym smyczkiem, a dodatkowo zniekształca
generowane przez siebie dźwięki bardzo wytrwale pracując na gitarowych
przetwornikach. Efekt jej pracy bywa doprawdy piorunujący. Na swoim
debiutanckim albumie solowym Katalonka pokazuje także, iż zmysł dramaturgiczny
i umiejętność utrzymywania uwagi słuchacza w potoku trudnych, niekiedy
agresywnych dźwięków jest jej definitywnie mocną stroną.
Improwizacja otwarcia przypomina tu martwy post-barok, który
dekonstruowany jest gitarowymi przetwornikami i mechanicznymi dewastacjami
strun. Całość udanie szuka rezonansu, a w swej końcowej fazie przypomina
pomruki basu, któremu ktoś odciął zasilanie elektryczne. Druga opowieść także
przypomina płynną strugę zagęszczonych, gitarowych wymiotów, jakby struny rozciągane
tu były ponad miarę swoich fizycznych możliwości. W trzeciej narracji artystka
stawia na pewną dynamikę, nie tylko piłuje struny smyczkiem, ale także dodaje
dźwięki szarpane. Całość, choć równie dosadna, jak poprzedniczki, wydaje się jednak
lżejsza, bardziej wyczulona na dźwięki zbliżone do tego, czym winna nas
obdarzać gitara. Na zakończenie improwizacji słyszymy niemal pojedyncze frazy,
które szukają ciszy. Kolejne dwa odcinki, najdłuższe na albumie, to crème de la crème tego zbioru jakże szalonych
fonii. Początek czwartej opowieści, to szemrzące, gitarowe pick-upy, rodzaj elektroakustycznej medytacji. Całość nabiera gęstości,
ale jednocześnie artystka selekcjonuje nam więcej żywych, niemal akustycznie brzmiących
fraz. Wraz ze wzrostem ekspresji, mamy wrażenie, że grają dla nas przynajmniej
trzy gitary. Finał tej zmysłowej opowieści przypomina wytłumioną, elektroniczną
plądrofonię. W piątej odsłonie gitarzystka jeszcze bardziej skupia się na
szczegółach, ale nie gubi przy tym agresji. Pracując blisko ciszy, incydentalnie
zbliża się do strefy hałasu. Dewastuje struny, ale jednocześnie do nich przemawia,
jakby tuliła je do snu. Buduje rezonujący potok gitarowych post-riffów. W przedostatniej
części struny wydają się być zdzierane do gołej skóry, a stukanie po pudle
rezonansowym gitary buduje dubowy klimat. Pod koniec instrument Clotet brzmi tu
niczym zdewastowana bałałajka. Końcowa improwizacja, to gęste, siarczyste drony.
Mroczne podsumowanie doskonałej płyty, w trakcie którego struny gitary
ostatecznie konają pod naporem smyczka.
Michael Foster The
Industrious Tongue
Michael Foster – saksofon tenorowy i sopranowy, sample i
oscylatory; czas powstania nieznany, Nowy Jork, GSI Studios. Dziewięć improwizacji, 45 minut.
Kolejny solowy album w naszej mikro kolekcji nowości zza
Wielkiej Wody i znów porcja niebywałych zdarzeń fonicznych. Czy istnieje
granica tzw. rozszerzonych technik wydobywania dźwięków z saksofonu?
Amerykański muzyk pokazuje, iż only sky
is the limit! Na Pracowitym Języku
proponuje nam plejadę rozwiązań brzmieniowych, które z jednej strony
permanentnie zaskakują skalą swojej innowacyjności, z drugiej mogą być też sporym
wyzwaniem dla mniej wprawionego słuchacza. Zwłaszcza te fragmenty improwizacji
(zapewne nieco ustrukturyzowanej), w trakcie których artysta doposaża
akustyczne frazy gęstymi strugami dodatkowych, niemal syntetycznych dźwięków.
Album składa się z ośmiu stosunkowo krótkich improwizacji, pokazujących wysoki
poziom kreatywności i wyśmienity warsztat instrumentalny muzyka oraz finałowego,
ponad 13-minutowego utworu, pełnego zniekształconych, niemal plądrofonicznych fonii,
w trakcie odsłuchu których pojęcie hałas
zaczyna nabierać nowego, naprawdę groźnego wymiaru.
W trakcie wspomnianych, pierwszych ośmiu zdyscyplinowanych
czasowo utworów muzyk raz za razem podsyła nam dźwięki, których pochodzenia
możemy się jedynie domyślać. Wiele jednak wskazuje na to, iż artysta jedynie
preparuje dźwięki akustycznego instrumentu. Mamy zatem mechanikę dysz i
klasterów, a także hydraulikę tuby, która prawdopodobnie w trakcie improwizacji
wypełniana jest różnymi tajemniczymi przedmiotami (silniczki elektryczne?).
Słyszymy ruchy zmasowanego powietrza, w strugach których from time to time pojawiają się ochłapy bardziej dźwięcznych fonii,
formujących się w rezonujące chmury. Owe gęste powietrze chwilami brzmi, jakby
w ciepłej tubie skraplało się, a na studyjną podłogę kapała woda. Z kolei w ósmym
epizodzie wszystko brzmi elektroakustycznie, czasami przebierając formę białego
szumu. W trzecim i piątym utworze muzyk frazuje zdecydowanie z dźwiękiem i
fragmentami zagubionych melodii. Najpierw, na tenorze pokazuje free jazzowy
pazur, potem (już na sopranie) frazuje w estetyce wczesnego Trevora Wattsa,
jakby przypadkiem trafił na sesję nagraniową Spontaneous Music Ensemble! Finałowa,
długa narracja, to już prawdziwy challange!
To odgłosy zakładu szlifierskiego, który ktoś podłączył do prądu wysokiej mocy.
Część fraz zdaje się mieć żywe korzenie (jakby pies ślinił się na potęgę!),
inne przyjmują powłokę syntetyczną i kąsają głośnymi frazami, niekiedy na granicy
tolerancji naszych uszu. Pod koniec opowieści muzyk gubi intensywność przekazu
i przechodzi do finałowej fazy wielowarstwowych szumów.
Forbes Graham Another
Day, Another Vector
Forbes Graham – trąbka, maszyna perkusyjna, elektronika,
Brandon Lopez – kontrabas oraz Cecilia Lopez – syntezatory; sierpień 2021, Firehouse 12, New Hampshire. Pięć
części, 54 minuty.
Trzecia z nowości, sygnowana nazwiskiem mniej nam znanego
muzyka z Bostonu, ale stworzona we trójkę, m.in. z udziałem doskonałego
kontrabasisty Brandona Lopeza, to kolejna dawka intrygujących dźwięków,
przyobleczona jednak w bardzo dużą, chwilami inwazyjną dawkę elektroniki,
płynącą zarówno od strony trębacza, jak i szerokiej palety brzmień syntezatorowych
Cecili. Jak to często bywa w takich sytuacjach, w momentach równowagi
elektroakustycznej, tudzież lekkiej przewagi żywych dźwięków, nagranie świetnie
się broni. Gdy ów balans zostaje zachwiany, a przestrzeń nagrania skrzy się od
syntetycznych strumieni dźwiękowych, jakość improwizacji (tu zapewne nieco
skomponowanych) zdecydowanie spada. Muzycy, czy też wydawca określają tę muzykę,
jako science fiction impro, my – w
kontekście brzmienia warstwy elektronicznej – skojarzenia kierowalibyśmy także
ku warstwie dźwiękowej gier komputerowych, tych tworzonych w dawnych, w sumie
dość analogowych czasach.
Na starcie nagrania muzycy sprawiają wrażenie, jakby chcieli
zaprezentować pełne spektrum swojego instrumentalnego oprzyrządowania. Pierwsze
skojarzania ze starymi grami komputerowymi, dźwięki godne lądującego
helikoptera, ale także garść smakowitych fraz akustycznych, w trakcie których kontrabas
brzmi jak harfa. Po kilku minutach elektroniczny kalejdoskop milknie, a sceną
rządzić zaczyna trąbka na pogłosie i żywe, masywne frazy dużego strunowca. Całość nabiera rytmiki o
posmaku fussion jazzowym. Druga
narracja zaczyna się w klimatach wręcz onirycznych. Muzycy lepią rozbudowane
frazy, nie bez posmaku industrialnego, ale szefem trakcji zdaje się tu być przede
wszystkim kontrabasista. Sporo dobrego można też powiedzieć o trzeciej
ekspozycji, znów konstruowanej z dużą dbałością o brzmienia akustyczne. Sam jednak
finał utworu, podrasowany elektroniką, przypomina klasyczne drum’n’bass! W czwartej narracji warstwa syntetyczna przejmuje sprawy
w swoje ręce i nie bardzo jest nad czym zawiesić ucho. Zdecydowanie najciekawiej
dzieje się w części ostatniej. Początek smakuje post-jazzem wtłoczonym w kłęby
subtelnej elektroniki, a przypomina berlińskie peregrynacje Jana Jelinka sprzed
dwóch dekad. Dużo dobrego płynie ze strony kontrabasu i delikatnie zdekonstruowanego
frazowania trąbki. Potem syntetyka zaczyna walczyć o swoje, ale atrybuty
akustyczne pozostają w nocy. Zakończenie jest dynamiczne, dość hałaśliwe, z
którego kilka chwil możnaby śmiało usunąć bez straty dla percepcji całości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz