Mniej więcej rok temu zastanawialiśmy się w gronie redakcyjnym, co by się stało, gdyby muzycy grupy The Doors po śmierci Jima Morrisona postanowili kontynuować karierę rockowego bandu, który stawia wyłącznie na improwizację. Działo się to przy okazji formułowania materiałów promocyjnych, związanych z piątą edycją Spontaneous Music Festival, w kontekście zaś tego, co ma do zaoferowania, zaproszone na tamten fest francuskie trio Toc. W jego bowiem składzie odnajdujemy Fender Rhodes z klawiaturą basową, gitarę elektryczną i perkusję, czyli zestaw wyjęty na wprost z historii legendarnej grupy rockowej.
Koncert, jaki zagrali w ubiegłym roku w Dragonie po pierwsze
potwierdził nasze stylistyczne skojarzenia, budowane na bazie znajomości
dyskografii Francuzów, po drugie zaś – swą kosmiczną wręcz jakością
improwizacji, ekspresji i dawki zdrowej, jakże kwaśnej psychodelii rzucił nas
po prostu na kolana i kazał ogłosić ów spektakl jednym z najważniejszych wydarzeń
festiwalowych w ujęciu jak najbardziej historycznym.
Dziś ów fantastyczny koncert sprzed roku powraca do nas na płycie kompaktowej! Naszą radość multiplikuje fakt, iż dzieje się to w towarzystwie trzech innych koncertów tria – dwóch poczynionych kilka dni później po Dragonowym evencie i tego trzeciego, stanowiącego reedycję pierwszej płyty Toc, zawierającej koncert z roku 2008. Zupełnie przy okazji dodajmy, iż czteropłytowy album ma charakter rocznicowy, albowiem Jérémie Ternoy, Peter Orins i Ivann Cruz po szyldem Toc kończą właśnie piętnasty rok życia. Z migotaniem przedsionków zaglądamy zatem do boxu, szczegółowo omawiając każdy z wieczorów – poznański, budapeszteński i dwa z francuskiego Lille, terytorialnej bazy grupy, jak i wydawnictwa Circum-disc, któremu kibicujemy od stuleci.
Dragon
Szmery ze sceny zwiastują początek spektaklu, łechtają
narządu słuchu, ale od samego początku budzą niepokój. Perkusjonalne świecidełka,
mrok zawieszonego klawisza fendera i mikro preparacje na gryfie gitary kreują
oniryczny kosmodrom potencjalnych rozwiązań dramaturgicznych. Narracja właściwa
rodzi się nad wyraz leniwie. Drobne, ciepłe frazy piana, dub z gitarowych przetworników
i perkusja, która stopą stara się nadać kierunek tym narracyjnym przedbiegom. Wewnętrzny
rytm budują wszyscy artyści, każdy dokłada cegiełkę, by baza nadchodzącego szaleństwa
miała solidne podstawy. Wiele zależy tu od zmysłu organizacyjnego Orinsa, z
kolei Cruz i Ternoy zdają się mieć carte
blanche na improwizowane wycieczki w nieznane. Mrok zaczyna łapać drive, a emocje przyczajone na podłodze zdają
się unosić w powietrzu, jak dym na rockowym koncercie. W okolicach 8 minuty
improwizacja wydaje się być uformowana w strumień dźwięków, które znają
kierunek dalszej marszruty. Dużo w tej kwestii do powiedzenia ma basowe piano,
które pokręconą strugą mocy wije się pomiędzy dźwiękami pozostałych instrumentów.
Oleista masa rock & impro, psychodancing & crying! Połamany
rytm, smolista struga fendera i gitara, która czerpie inspiracje do
improwizacyjnych szaleństw z każdego źdźbła intrygi, napotykanego na scenie. Altered states of improvisation mają tu tysiące
twarzy, ale kontakt z podłożem zdaje się posiadać jedynie rozdygotany połamanym
rytmem drummer.
Tuż po 20 minucie koncertu muzycy włączają inny tryb
narracji. Najpierw huragan dźwięków zdaje się rozlewać nieco szerszym korytem, pojawiają
się ambientowe plamy i swąd delikatnie przepalonych kabli, potem – po mniej
więcej trzech minutach – narracja rzeczywiście hamuje. Wszystko zaczyna pulsować
w trybie stand by, a każdy z muzyków dokładać
garść preparowanych fraz. Post-rockowa śmierć syci opowieść mnóstwem brzmieniowych
subtelności. Prym wiedzie w tym szczególnie pianista. Po kilku kolejnych
minutach sonicznych dywagacji następuje nowe rozdanie. Narracja przybiera intrygującą
powłokę doom rocka. Gitara na
wydechu, piano w repecie, perkusja bijącą rytm, jakby zwoływano stado bawołów
na rykowisko. Kwas leje się tu każdym możliwym strumieniem, opowieść dygocze nerwowo,
pęcznieje, syczy niczym zraniony tygrys. Ostatnie trzy minuty, to efekt zdjęcia
nogi z gazu przez każdego z muzyków. Improwizacja umiera w mroku zapomnienia,
ale emocje wciąż buzują.
Lumen
Start budapeszteńskiego koncertu wydaje się być dość podobny
w klimacie do tego sprzed czterech dni. Strumień filigranowych, mrocznych plam
z brzmieniem gitary, które przypomina zdewastowaną bałałajkę. Artyści ślą ku
nam dużo dźwięków, nie stronią od ambientowego tła. W czwartej minucie z woli perkusyjnej
stopy, fenderowych i basowych klawiszy pojawiają się pierwsze próby formowania
narracji. Znów proces ten przebiega dość leniwie. Gitara szuka onirycznych
plam, piano snuje delikatne wątki syntetyczne. Muzycy szukają fussion jazzu bazując na niskiej stopie i wysokim frazowaniu pozostałych
instrumentów. Rodzący się, jak zwykle kanciasty rytm perkusji sprzyja poszukiwaniom
i skokom w bok. W trakcie tych akurat zabaw z dźwiękiem słyszymy coś na kształt
zniekształconego wokodera. Tempo wszakże rośnie, a rockowe wtręty gitary dodatkowo
stymulują dynamikę i poziom emocji. Podobnie jak w Poznaniu, tuż po 20 minucie
koncertu muzycy fundują nam efektowne spiętrzenie, tu jeszcze silnie zdobione
post-rockowym mięsem. Sam jednak proces studzenia narracji wygląda inaczej. Perkusja
nie traci swej pierwotnej aktywności, gitara i fender uciekają na kilka chwil w
dubowe przestrzenie, ale improwizacja dość szybko nabiera chwilowo utraconej mocy.
Nowy wątek formuje się bardzo sprawnie, jest rozhuśtany,
soczyście kwaśny i w mgnieniu oka
nabiera dynamiki. Kilka doskonałych momentów ma tutaj pianista, który wprost
kipi pomysłami. Skuteczne hamowanie przydarza się muzykom dopiero po 33
minucie. Piano wisi w powietrzu z dubowym echem, gitara stylowo sprzęga się, a puls
perkusji (znów nie bez posmaku doom
rocka) definitywnie zwalnia. Basowe pasmo wciąż pulsuje, ale gitara zaczyna
charczeć, jakby jej wzmacniacz tracił brzmienie. Narracja przypomina tu stojący
w miejscu walec drogowy, który drży i czeka na dodatkowe zasilanie. Dramaturgiczny
koniec rozpoczyna się tuż przed początkiem 40 minuty. Beat przygasa, a wokół niego rozpływa się plama cuchnącego dark
ambientu.
Base
Po kolejnych czterech dniach muzycy zjeżdżają do bazy, czyli rodzinnego Lille. Grają
koncert, w trakcie którego pozwalają sobie na jeszcze więcej szaleństwa. Ale po
kolei! Początek typowy dla tej serii koncertów – mroczne oddechy gitary i
fendera, szum amplifikatorów i dźwięczne
perkusjonalia, w tle dość delikatna powłoka ambientu. Intro wydaje się tu być nieco
dłuższe niż w Poznaniu i Budapeszcie. Perkusja zaczyna pracować stopą dopiero
po pięciu minutach, a flow tak naprawdę
rusza z miejsca po kolejnych pięciu minutach. W tak zwanym międzyczasie napotykamy
na mnóstwo urokliwych drobiazgów, głównie ze strony gitarzysty. Ten ostatni sprawia
wrażenie człowieka, który wyszedł na scenę z wyjątkowo wysokim poziomem
adrenaliny. Skacze na boki, wraca do głównego nurtu, wciąż dając partnerom
dodatkowe impulsy do działania. W Lille muzycy idą w tango mając w rękach
naprawdę ostre przedmioty! Emocje skaczą jak słupek rtęci w upalne popołudnie.
Masywny rytm i dwie strugi gęstego post-ambientu szyją tu zmysłowy potok
dźwiękowych stygmatów. Gitara kołysze się między jazzem, a rockiem, fender nie pozostaje
jej dłużny, a progresywny drumming dopełnia
obrazu masowej histerii.
Tymczasem narracja pętli się i nabiera intensywnej
kwasowości. W okolicach 25 minuty muzycy stają w miejscu, ale huk ich armat
wciąż daje się we znaki. Gitara sprzęga się, fender chlusta post-rockiem, a
perkusja buduje przełomy. Najgłośniejszy odcinek całego boxu zdaje się być właśnie
naszym udziałem! Bez zbędnej zwłoki perkusja przechodzi teraz w tryb doomowy, a pozostałe dwa instrumenty zaczynają
zionąć ogniem soczystego, głośnego rocka. Hałas płynie tu z każdego zakątka sceny.
Solo gitary ucieka od kwasu w kierunku
czystszego frazowania. Fender czyni to samo, a perkusja kłębi się w sobie i
kipi od emocji. Tłumienie improwizacji następuje już w okolicach 35 minuty. Gitara
szuka jazzu, a fender powietrza do życia. Definitywnie ginie też kwasowy posmak.
Zakończenie koncertu odbywa się pod dyktando gitary, która nawet na ostatniej
prostej funduje nam mikro spiętrzenie.
Le Gorille
Na osi czasy cofamy się do roku 2008, ale pozostajemy na
scenie w Lille. Toc, wtedy jeszcze w fazie prenatalnej, zaprasza nas na
koncert, który nieco różni się od współczesnych, choćby tych ubiegłorocznych eksplozji.
Niesie ze sobą mnóstwo smaczków, ale też pokazuje, że droga do doskonałości
bywa niekiedy najeżona wieloma zakrętami. Oczywiście improwizacja zaczyna się w
mrocznej ciszy oddychającego wzmacniacza, ale od niemal samego początku wydaje
się być budowana jazzowymi atrybutami z intensywnym posmakiem fussion, doposażana na każdym etapie rozwoju
sporą dawką melodyjnych fraz gitary i piana. Już w trybie rozwiniętym flow skrzy się dubowym echem,
elektroakustycznymi pulsacjami i występującymi raz za razem, post-rockowymi
ogniskami zapalnymi. Tempo dyktowane obsesyjnym wręcz rytmem, budowanym nie
tylko przez perkusję, wynosi opowieść na dość efektowny szczyt, a samo hamowanie
następuje jeszcze przed 20 minutą koncertu, udanie przyozdobione plejadą
preparowanych dźwięków.
Kolejna faza koncertu tonie w spokojnych pląsach piana,
drobnych eksperymentach gitary i zawieszonym drummingu. Po pewnym czasie opowieść zaczyna pęcznieć silnie
stymulowana jazzowymi akcjami. Emocje rosną, całość smakuje stylowym
jazz-rockiem, w którym trudno jednak doszukać się odczynu bardziej kwasowego. Flow nadyma się, udanie szuka przestrzeni,
ale niespodziewanie gaśnie, przenosząc muzyków i publiczność w dość krępującą
strefę ciszy. Małe rozdroże dramaturgiczne nie trwa jednak zbyt długo. Ciekawie
frazuje gitara, która szyje długie frazy i syci je niemal harshowym brzmieniem. Z kolei piano, wyposażone w sporą dawkę
melodyjności, z uporem maniaka powtarza frazy. Finał koncertu jest bardzo efektowny,
zdaje się być jego najlepszym momentem. Faza końcowego tłumienia narracji
praktycznie tu nie występuje. Muzycy cisną na gaz niemal do ostatniej sekundy
swojego występu.
Toc Did It Again
(Circum-disc, 4 CD 2022). Jérémie Ternoy - Fender
Rhodes, piano basowe, Ivann Cruz – gitara elektryczna oraz Peter Orins –
perkusja. Nagrania koncertowe: (CD1) 2 października 2021, Spontaneous Music Festival, Dragon
Social Club, Poznań; (CD2) 6 października 2021, Lumen, Budapeszt; (CD3) 10 października 2021, Festival la malterie, Lille; (CD4) 28 luty 2008, la malterie, Lille (reedycja). Każdy
koncert podany w jednym strumieniu dźwiękowym (ale ostatni w trzech trakach), czas trwania odpowiednio -
41:11, 41:42, 43:42, 40:36.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz