Jean-Marc Foussat, legenda francuskiej, elektroakustycznej muzyki improwizowanej, założył wydawnictwo FOU Records na początku ubiegłej dekady. Przez kilkanaście lat mniej lub bardziej intensywnej działalności w katalogu labelu pojawiło ponad siedemdziesiąt pozycji, zarówno na dyskach kompaktowych, jak i na winylach. Profil gatunkowy wytwórni, to oczywiście muzyka improwizowana, ale nie tylko ta współczesna, ale także starsza, powstała niekiedy trzy, a nawet cztery dekady temu.
Na łamach Trybuny nie raz sięgaliśmy po nagrania FOU, ale po prawdzie były to zjawiska rzadkie, albowiem francuskie albumy niezbyt często docierały do naszej części świata, a szczególnie do odtwarzaczy redakcji. Szczęśliwie w ostatnich tygodniach sytuacja ta uległa zmianie i w redakcyjne szpony wpadło kilkanaście albumów z logotypem FOU. Z migotaniem przedsionków zasiedliśmy do odsłuchu, a jego efekty będziemy upubliczniać sukcesywnie, zapewne przez całą letnią kanikułę. Skupimy się na nagraniach najnowszych, opublikowanych w latach 2022-23, co nie znaczy, że nie zasygnalizujemy nagrań starszych, zwłaszcza tych szczególnie wartościowych. Z pewnością wylistujemy także linki do recenzji, jakie zostały dotychczas zamieszone na spontanicznych szpaltach. A zaczniemy od dwóch legendarnych duetów. Jedno nagranie powstało jesienią ubiegłego roku, drugie ponad dekadę temu. Wszystko oczywiście działo się w dalekiej Francji.
Jean-Marc Foussat & Daunik Lazro Trente cinq minutes & vingt trois secondes (CD 2023). Jean-Marc Foussat - instrumentarium elektroakustyczne, tu zwane mécanisme instinctif et résonnant oraz Daunik Lazro – saksofon tenorowy, tu zwany kaléidophone tenor. Trzy improwizacje nagrane w październiku 2023 roku, Thoronet, Francja, 35 minut.
Improwizowane spotkanie dwóch pomnikowych postaci francuskiej
muzyki kreatywnej, poczynione w domowej rezydencji Foussata, to nad wyraz intrygujący
kęs (ledwie dwa kwadranse z minutami) improwizacji w jak najbardziej swobodnym
wydaniu. Smaczku nagraniu dodaje fakt, iż instrumentarium Jean-Marca zdaje się
być owiane sporą tajemnicą. Owe mechanizmy
instynktowne i rezonujące, to w percepcji niżej podpisanego analogowe
instrumenty elektroniczne, bogaty wachlarz dźwięków laptopowych i samplowanych,
a także fonie, które przypominają akcje live
processing. Niewykluczone, iż część dźwięków generowanych przez artystę, to
amplifikowana akustyka. Po stronie saksofonisty mamy żywy instrument dęty,
który pracuje na mniejszym lub większym pogłosie, czasami brudzi swoje
brzmienie, ale jego sound wydaje się
definitywnie mniej zagadkowy.
Album ma dalece literacki kształt - pięciominutowe wprowadzenie,
prawie półgodzinne rozwinięcie oraz trzyminutową kodę. Otwarcie nęci
smakołykami, ale pokazuje też ostre pazurki. Tworzą ją basowy dron syntetyki, który
z czasem zaczyna pulsować i nabierać tajemniczej dynamiki, szyjąc jednoczesnej ambientowy
background i saksofonowe post-melodie
z drżącej tuby, które z każdą chwilą coraz bardziej wznoszą się ku górze. Zasadniczą
część płyty otwiera bogato ustrukturyzowana syntetyka – od szczegółu do ogółu,
z dużą mocą i chęcią dominowania. Saksofon wydaje się przyjmować tu nieco defensywne
pozycje, ale ponieważ doposażony jest w pogłos, nie ma problemu z dotrzymaniem
kroku elektronice, zarówno na poziome głośności, jak i intensywności. Narracja skrzy
się tu wyjątkowo szerokim wachlarzem akcji zaczepnych, interakcji i swobodnej
wymiany myśli. Saksofon bez trudu wgryza się w zwoje syntetyki, dobrze reaguje
zarówno na wulkaniczne eksplozje, jak i plamy ambientu, zwinnie porusza się w
chmurze własnych post-dźwięków, które towarzyszą mu w wielu momentach utworu. Artyści
często przyjmują pozycje dysonansowe – Foussat potrafi grzmieć niemal post-industrialnie,
dla odmiany Lazro śpiewa zalotnie i jedynie dokłada mocy pogłosu. Narracja miewa
także wiele momentów wystudzonych i spokojnych, choćby w połowie seta, gdy popada
w oniryczny letarg. Zaraz potem na scenę leją się strugi deszczu i inne fonie,
które mogą pochodzić z bogatej teczki sampli. W końcowej fazie utworu z tuby
saksofonu zaczynają się wydobywać aylerowskie melodie, które zostają zwinnie
przeprocesowane i po niedługiej chwili sączą się ulotnymi strugami na obu
flankach ekspozycji. Ostatnie słowo należy do syntetyki, doposażonej
wokalizami, zapewne autorstwa Jean-Marca. Koda albumu nie ma bynajmniej charakteru
kojącego rozchodniaczka. Dygocze z
emocji, bije na alarm, jęczy i skowycze! Przez moment mamy wrażenie, że jednak przygasa,
ale ostatnie frazy albumu, to definitywnie grzmoty z całkiem niejasnego nieba.
Joëlle Léandre & Paul Lovens Off Course! (CD 2022). Joëlle
Léandre – kontrabas i głos oraz Paul Lovens – perkusja, talerze i gongi. Dwie
improwizacje zarejestrowane w maju 2013 roku, Le Temps du Corps, Paryż, 34 minuty.
Na osi czasy cofamy się o całą dekadę, by spotkać dwie
kolejne legendy swobodnej improwizacji. Soczysty, paryski koncert francuskiej
kontrabasistki i niemieckiego drummera,
a nade wszystko perkusjonalisty, składa się z seta głównego i kilkuminutowego encore. Całość trwa niewiele ponad dwa
kwadranse, z czego niemal trzy minuty, to oklaski wieńczące obie części
koncertu. Na albumie mamy zatem tylko konkret – ani sekundy zbędnego dźwięku, a
każdy z nich wart milion dolarów.
Otwarcie koncertu zdaje się być odrobinę lewitujące –
delikatnie rozdygotany smyczek na gryfie kontrabasu i głębokie beats matowo brzmiącego zestawu perkusyjnego.
Muzycy szukają energii do życia, klecą coś na kształt rytmu – z jednej strony rozśpiewany
smyczek, z drugiej szyk narracji lepiony z drobnych, talerzowych szmerów i uderzeń
– oba elementy jakże charakterystyczne dla estetyk obu artystów. Emocje rosną, choć
pozostają pod kontrolą. Joëlle i Paul zgrabnie przechodzą do fazy preparacji,
po czym, bez zbędnej zwłoki, budują nową opowieść – kontrabasistka zalotnie
szarpie za struny, perkusista łapie drobnymi frazami wiatr w żagle. Gdy w
okolicach 10 minuty Léandre zaczyna swój monolog wewnętrzny, atmosfera koncertu
robi się niemalże barowa, aż słychać brzęk tłuczonego szkła. Przez moment
efektownie rezonują talerze. Wystarczy jednak jeden ruch smyczka ku górze, by drummer ruszył żwawym, marszowym krokiem
po kolejną porcję wrażeń. Narracja wpada w stan rozhuśtania – dwa kroki
dynamicznie wprzód, skok w mrok i na odwrót. Smyczek szoruje struny, pałeczki perkusyjne
sprawdzają jakość naciągów. Zaraz potem kolejna porcja preparacji, śpiew
post-baroku, mały industrial na glazurze
werbla. Finałowe trzy minuty seta zasadniczego, to już prawdziwe fajerwerki! Smyczek
pracuje nisko, głos kontrabasistki pnie się go górze, feeria talerzowych
ekspozycji błyszczy po nieboskłon. Wszystko to w ułamku sekundy eksploduje największą
tego dnia kulminacją. Jeszcze tylko kilka wypowiedzianych słów i można śmiało
przyjąć na twarz pierwszą tego wieczoru porcję rzęsistych oklasków.
Początek dogrywki smakuje post-jazzem – zajawka perkusyjnego
rytmu i kilka miarowych szarpnięć za struny. Léandre dość szybko powraca do
swojego ulubionego smyczka, a Lovens do szycia narracji plejadą drobnych, żywych,
jakże rytmicznych fraz. Kilka rozhuśtanych pętli i muzycy przystępują do fazy zakończenia
– smyczek ląduje na samym dole gryfu, na werblu szemrają tajemnicze przedmioty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz