Akordeonistka Emilie Škrijelj i perkusista Tom Malmendier tworzą duet Les Marquises od przynajmniej dekady. Dużo koncertują (bywali w Polsce), sporo nagrywają, od czasów pandemii prowadzą też label, który zwie się eux sæm. Wszystko to doskonale wiedzą Czytelnicy Trybuny, albowiem o dokonaniach tej dwójki wciąż jeszcze młodych artystów europejskiej sceny muzyki improwizowanej informujemy na bieżąco.
Emilie i Tom w duecie popełnili dotąd bodaj dwie płyty, znacznie
częściej możemy ich usłyszeć na albumach nagrywanych w większych składach. Wystarczy
spojrzeć na nieduży katalog ich labelu. Aż cztery pozycje, to nasza para w
towarzystwie jednego, tudzież dwóch dodatkowych muzyków.
Dokładnie w tej konwencji dramaturgicznej posadowione są płyty,
nad którymi dziś pochylamy nasze muzyczne zmysły. Najpierw kwartet Nuits, który
ma już w dorobku album pod auspicjami eux
sam, a teraz wraca do nas w wersji koncertowej (uzupełniają go
wiolonczelista Stéphane Clor i elektronik
Armand Lesecq), potem trio Bruine, w szeregach którego dostrzegamy naszego dobrego
znajomego z Berlina, klarnecistę Michaela Thieke. Kwartet zaprasza nas na
podróż definitywnie elektroakustyczną, z kolei trio teoretycznie bazuje na instrumentach
akustycznych, ale ponieważ wystawia je na pastwę całej armii głośników (speakers), efekt foniczny zdaje się być
nie tyle elektroakustyczny, co zdecydowanie post-industrialny.
Nuits Concert à Bruisme (Ligne de Crête,
CD 2023). Emilie Škrijelj – akordeon, sampler, Stéphane Clor – wiolonczela, Tom
Malmendier – perkusja oraz Armand Lesecq – elektronika. Nagrane w trakcie
Festiwalu w Bruisme, Francja, 2021. Jedna improwizacja, 41 minut.
Początek koncertu lepi się z drobnych, elektroakustycznych szmerów,
drżących strun i subtelnego, ale już udramatyzowanego drummingu. Narracja urokliwie rozkwita, przypomina pierwsze poranne
promienie słoneczne. Akordeon dygocze ambientem, elektronika wije się wężowatym
strumieniem, pracują perkusyjne szczoteczki. Medytująca improwizacja
niepodziewanie zaczyna szukać podskórnej dynamiki. Jeszcze tylko dwa głębsze oddechy
i nabiera niemal post-industrialnych barw, trzęsąc się niczym budyń czekoladowy
na wybojach. Z każdą pętlą opowieść zdaje się być szyta coraz dłuższymi frazami.
Cello zaczyna śpiewać, reszta intensywnie
szeleścić. Po dwunastej minucie można donieść wrażenie, ze muzycy chowają się
za kotarą ambientu, a jednym żywym w tym gronie pozostaje perkusista. Narracja
nabiera szczególnej urody – dominują żywe frazy, a mgła elektroniki dopełnia obrazu
całości. Lewitacja, która szuka drobin rytmu, echo, które wydaje się być dziełem
live processing, frazy czyste i ocean
fraz preparowanych. Oniryczny post-taniec! Ale gdybyśmy mieli teraz precyzyjnie
wskazywać źródła pochodzenia poszczególnych dźwięków, niechybnie polegniemy! Prawdziwy
festiwal fake sounds!
W połowie seta muzycy przeoblekają się w orszak perkusjonalistów.
Akordeon i elektronika dygoczą, cello
nuci pod nosem, a krawędziowy, na poły preparowany drumming snuje nić życia. Po kilku chwilach opowieść traci jednak
walory dynamiczne. Wszyscy jakby zastygli, pogrążeni w tlącym się pogorzelisku.
W tle ktoś gada, powietrze pełne jest szmerów i tajemniczych szelestów, coś popiskuje,
a nawet gwiżdże. Z czasem ów konglomerat fake
sounds zaczyna gęstnieć. Akordeon pulsuje, smyczek preparuje, coś mości się
na perkusyjnym werblu. Akustyka lepi się w dron, wokół którego rozpościera się
chmura elektroniki. Akordeon brzmi teraz wyjątkowo syntetycznie, wiolonczela przebiera
szaty rockowej gitary, a perkusja szuka kolejnej porcji dynamiki. Ale i tak
wszystko drży i szeleści. Od końca trzydziestej szóstej minuty opowieść zaczyna
systematycznie przygasać. Mroczne drony, małe zgrzyty, kłębiaste szelesty – żywy
post-ambient niesiony ostatnimi oddechami perkusji.
Michael Thieke, Emilie Škrijelj & Tom Malmendier Bruine
(eux sæm, CD 2024). Michael Thieke – klarnet, głośniki, Emilie Škrijelj
– akordeon, głośniki oraz Tom Malmendier – instrumenty perkusyjne, głośniki.
Nagrane w Césaré, Reims, Francja,
kwiecień 2024. Trzy improwizacje, 41 minut.
Trzy akustyczne instrumenty wzmocnione czeredą głośników od
startu budują tu gęstą, zwartą opowieść. Wszystko chrobocze, stuka, drży i szeleści.
Improwizacja wyłania się z mroku, ale dość szybko zaczyna błyszczeć post-industrialną
poświatą i serwować nam czerstwe ochłapy hałasu. Całość pulsuje, zdaje się być wielką,
perkusjonalną maszyną. Dodatkowo coś pracuje jak metronom doładowany sterydami.
Ów siarczysty dron mechaniki akustycznych instrumentów ma swój rytm, swoje wewnętrzne
życie. W trakcie pierwszej odsłony flow
uspokaja się dopiero na ostatniej prostej. Drugą opowieść otwiera dynamiczny,
ale okazjonalne delikatny drumming.
Wokół niego pulsuje akustyczna wszechmoc akordeonu, który dygocze gęstą siecią głośników.
Narracja znów płynie perkusjonalną strugą, w której coraz trudniej wskazać źródło
danego dźwięku. Mechaniczna, znów na poły industrialna faktura zaczyna
przybierać na sile. To już nie ochłapy hałasu, ale prawdziwa ściana dźwięku. Tworzą
ją zarówno strumienie post-drummingowej furii, jak i plejady drobnych stukotów,
obcierek i powiewów gorącego powietrza. W okolicach dziesiątej minuty mamy efektowną
kulminację, z opresji której artyści wychodzą niemal suchą stopą. Co klasa, to
klasa!
Trzecią część tego horroru otwiera akordeon, który buduje
ambientowy, ale gęsty, niemal smolisty flow.
Perkusjonalia drżą, klarnet ciężko oddycha. Zdaje się, że poziom post-industrialnego
hałasu muzycy osiągają tu jeszcze szybciej niż w poprzednich epizodach. Młoty
pneumatyczne, uszkodzone trafostacje, zardzewiałe suwnice przemysłowe. Po szóstej
minucie następuje mimowolne uspokojenie - mamy wrażenie, że na moment wyszliśmy
z piekła wprost w objęcia czyśćca. Wszystko piszczy i zgrzyta na wydechu. Pulsacje,
ambientowe drony i post-mechaniczne obcierki na werblu. Koniecznie trzeba to zobaczyć,
by uwierzyć! W okolicach dziesiątej minuty poziom hałasu znów sięga nieba, ale
brzmienie całości wydaje się być bardziej selektywne - jesteśmy w stanie
wskazać, jaki instrument jest odpowiedzialny za poszczególne frazy. Opowieść
nabiera teraz free jazzowej ekspresji, sięga kolejnej ściany dźwięku, by po
upływie kwadransa wystudzić się i z gracją powrócić do świata żywych. Akordeon teraz
dyszy, jak zepsuty silnik elektryczny, perkusyjne pałeczki delikatnie stukają o
krawędź werbla, a klarnet szumi coraz zimniejszym powietrzem. Improwizacja umiera
w pozycji stojącej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz