Nowojorski tytan, ba! gladiator jazzowej trąbki, Peter
Evans raczy nas swoją muzyką już od ponad dekady. Nie brakowało w niej
krwistych, solowych ekspozycji, kompetentnych, swobodnych improwizacji w gronie
bliższych lub dalszych przyjaciół, czy formacji dewastujących sztafaż
kompozycyjny muzyka, w ramach kwartetów, czy też kwintetów firmowanych jego
personaliami. O ile dwie pierwsze kategorie na ogół skutecznie przyciągały moją
uwagę i sprawiały, że uczucie przyjemności bywało niezbywalne, o tyle trzecia
kategoria nie zawsze budziła entuzjazm i kazała sięgać po jeszcze.
Dziś jest okazja, by pochylić się nad dwoma całkiem nowymi
krążkami Evansa, jednym z kategorii trąbka
solo, drugim – kwintet własny.
Oba wydawnictwa mają jedną cechę bezwzględnie wspólną – nie są dostępne na
typowym, fizycznym nośniku. Pierwsza trafia do nas m.in. na … karcie pamięci,
druga zaś jest jedynie dostępna w plikach mp3
(jak na razie, przynajmniej). Oba albumy
(czy to właściwe określenie, w kontekście w/w nośników?) przynoszą licznym fanom muzyka
dużo radości, z razu jednak zastrzegam, że kreśląc niżej wrażenia z ich
odsłuchu ani przez moment nie będę pozostawał w pozycji na kolanach.
Zacznijmy
od kwintetu i wydawnictwa Genesis (More Is More Records, 2016;
pliki mp3). Firmuje je kwintet Petera Evansa w składzie: Rob Stabinsky (piano,
także w wersji elektrycznej), Tom Blancharte (kontrabas), Sam Pluta (live processing), Jim Black (perkusja, live processing) i lider na trąbce. Formacja
w wersji akustycznej istnieje już co najmniej dekadę, zaś w wersji rozbudowanej
o elektroniczną dekonstrukcję akustycznych dźwięków, prowadzoną na żywym
organizmie, Genesis jest trzecią jej
płytą (Ghosts, 2011; Destination: Void, 2014 - obie More Is More Records).
Dostępny materiał muzyczny trwa blisko 97 minut i jest
podzielony na dwanaście traków. Jej
zasadniczą część stanowią dwie rozbudowane kompozycje Evansa – tytułowa Genesis/Schismogenesis, zaprezentowana w czterech częściach i 3 For Alice
(Coltrane) – w pięciu częściach. Uzupełnieniem powyższych stanowi dwuczęściowa introdukcja Fanfares, najpierw solowa, potem
kwintetowa oraz kompozycja Patient Zero - długie, blisko 15-minutowe interludium, dramaturgicznie oddzielające
od siebie kompozycje główne wydawnictwa.
Evans zaczyna tę niemal stuminutową epopeję szalonym intro
na trąbkę solo. Stawia wysoko poprzeczkę, obiecuje nie iść na skróty i zabiera
nas na karkołomną przejażdżkę po jazzowych obrzeżach swojej muzycznej
wyobraźni. W drugim numerze ostro i w dynamicznym tempie rozgrzewa się już cały
kwintet. Czterech akustyków trąbi, szarpie, puka i uderza, zaś magik od kabli robi
z tego ekspresyjny bigos, dewastując rzeczywistość nagrania szmerami, szumami, zgrzytami, pasażami ostrych smagnięć bata, czy konwulsyjnym skwierczeniem jego gotujących się
procesorów. Od początku tytułowej opowieści nasze receptory słuchu atakowane są
gigantyczną ilością dźwięków, błyskotliwych, muzycznych wrażeń. Efektowne
fajerwerki, stylowe i dynamiczne popisy indywidualne, balansujące na granicy ... efekciarstwa. Nie sposób przy tej muzyce zmrużyć oka, czy zająć myśl
czymkolwiek, niezwiązanym z samym nagraniem. Peter Evans, egocentryk,
delikatnie naznaczony piętnem megalomanii, kreowanej wybitną techniką własnej gry, która sama z siebie stymuluje chęć popisywania się, musi pozostawać
centralną postacią tej muzycznej tekstury.
Dużo znaczy w tej zabawie także Sam Pluta. Zmyślnie
plami dźwięki kwartetu instrumentów akustycznych, piętrzącymi się
dekonstrukcjami, w nie zawsze jednak w momentach dramaturgicznie uzasadnionych. Dzieje
się w trakcie Genesis/Schismogenesis naprawdę wiele,
gadulstwo muzyków zdaje się nie mieć granic. Każdy z nich ma w danej
nanosekundzie po trzy pomysły na tak zwany ciąg dalszy. Ten iście barokowy
przepych puentuje moc samplowanych oklasków, które pozwalają Genesis/Schismogenesis osiągnąć swój kres. Tuż po niej,
mniej więcej w połowie całej płyty, dopada nas chwila konstruktywnego
uspokojenia w trakcie pieśni Patient Zero
(tytuł, być może proroczy dla percepcji całości). Owo wystudzenie emocji jest
konieczne przed kolejną nawałnicą muzycznego pomyślunku. Odpalamy 3 For Alice (Coltrane) i już do końca
nagrania pozostajemy w pozycji wyprostowanej. Uwaga! śmiało można tupać nogą,
gdyż kompozycja dedykowana żonie wielkiego Johna, po intro w klimatach krainy
łagodności (ECM z pewnością wisi na telefonie, by dostać zgodę na wydanie tej
płyty na CD!), ochoczo i żwawo swinguje. Sam Pluta chyba się lekko gubi w
tej ferii jazzowych oczywistości, gdyż do naszych uszu dociera jakby mniej
dźwięków z kabla. Pięcioczęściowa pieśń
dla Alicji sprawia zresztą wrażenie
doklejki do tytułowej kompozycji, dodajmy - w sumie bardziej niż udanej. Nic tu już nie
wywraca nas do góry nogami, a jazzowe, rytualne i rytmiczne pląsanie prowadzi
ten fragment nagrania po granicach estetycznej tolerancji. Na samej jej
koniec, emocje ulegają krytycznemu zdynamizowaniu, co w uszach wyczulonego
fana, może zakrawać na próbę ratowania tej części płyty. Na łączach aż iskrzy! Puentą
będzie jednak kolejny swingujący pasus, a także dyktowane regułami gatunku,
stosowne wyciszenie. Wszystko to śmiało prowadzi do konstatacji, iż
wydawnictwo Genesis winno zakończyć się po smakowitym i niegłupim interludium Patient Zero. Po jego wybrzmieniu … cierpliwość Waszego recenzenta
przyjmuje już wartości ujemne (Less than
Zero!). Kolejnym na to dowodem, ostatnie chorusy tej stanowczo za długiej
płyty, które skojarzyły mi się z topornym fussion
jazzem Elektric Bandu Chicka Correi.
Po ogromie pracy, związanej ze skupionym odsłuchem pełnego wymiaru Genesis, czas na dokonanie bliźniaczej
czynności, związanej z najnowszą solową płytą Evansa, zatytułowaną Lifeblood
(More Is More Records, 2016; usb drive: pliki waves). Nagrania koncertowe
z lat 2015 i 2016 dostępne są m.in. na karcie pamięci (wiem, że muzyk
sprzedawał ją osobiście na koncertach w USA; nie wiem, czy jest dostępna w
naszej części świata), a trwają łącznie 110 minut. Do naszych uszu
trafia trzynaście fragmentów z dwóch incydentów koncertowych. Dwa z nich są
rozbudowanymi improwizacjami – pierwsza, tytułowa, trwa 27 minut i jest zapisem
tegorocznego, kwietniowego koncertu w Cleveland, zaś finałowa - Prophets (w trzech częściach, ale
stanowiących jeden, nieprzerwany ciąg dźwięków, trwająca prawie 40 minut) - to zapis zeszłorocznego koncertu w Roulette.
Pozostałe fragmenty opatrzone tytułami, są nieco krótszymi interwałami
czasowymi, a pochodzą z obu tych okoliczności koncertowych
Wszelkie epitety, jakimi obdarzona została osoba amerykańskiego trębacza w recenzji poprzedniej płyty, zachowują na Lifeblood rację bytu. Jest nasz ulubiony barokowy przepych, jest popisowa, bardzo
zaawansowana technicznie gra na skromnym instrumencie dętym, blaszanym. Wykaz
rozszerzonych technik artykulacyjnych, stosowanych przez Evansa, wypełniłby po
brzegi serwery tego bloga. Nie brakuje konwulsyjnej energii, iskrzących się
emocji, a także ciężkiej, tytanicznej pracy na scenie. Evans gra akustycznie,
ale dźwięk jego instrumentu bywa delikatnie wzmacniany, dodatkowo dociera do
nas na pogłosie, który interesująco podkreśla ekspresyjność muzycznego przekazu.
Muzyk doprawdy wyczynia cuda – raz brzmi jak złowrogi beatboxer na swoim najlepszym mixtape’ie (okazuje się, że trąbka to jednak instrument perkusyjny!). Innym razem
przypomina stado wygłodniałych i nadętych do granic wytrzymałości słoni, które
nie mogą trafić na żerowisko. Narracja toczy się w szybkich tempach, muzyk
zdaje się gonić na ostatni pociąg do domu, ale tryskająca pomysłami wyobraźnia
nie pozwala na dopowiedzenie ostatniego akordu. Ów dźwiękowy przepych łechta
nasze uczy przez blisko dwie godziny i w sumie…. próżno wskazać moment, w
którym moglibyśmy poczuć znużenie. Ciekaw jestem jedynie, przy
takiej intensywności gry, jak długo muzyk jest w stanie podołać fizycznie pracy
scenicznej. Lifeblood jest ewidentnie muzycznym fajerwerkiem, lunaparkiem pełnym
nieoczywistych zdarzeń i postaci, ale można temu nagraniu, podobnie jak to miało miejsce
w przypadku Genesis, postawić zarzut dźwiękowego
nadmiaru i artystycznego nieumiarkowania. Wkrojony z Lifeblood godzinny fragment byłby majstersztykiem.
Podziękowania dla Krzysztofa za umożliwienie dostępu do tych nagrań.
Andrzej ,
OdpowiedzUsuńświetna recenzja .Mam ten sam kłopot z tymi nagraniami.Pewnie po skróceniu do godziny cieszyłbym się jak norka z muzyki ( kto wie czy Lifeblood nie szybowałby na jedną z najlepszych solowych płyt ) , ale jest jak jest.Tylko uwaga dla potencjalnych słuchaczy , nie są to złe płyty , mają świetne recenzje tylko chyba trzeba ich słuchać na raty.
Dla lubiących trąby solo niedawno wyszła cd Wooley'a z Evansem w duecie -Polychoral ( chyba po High Society drugi ich duet ) .Pozdrawiam K.M