Wspieranie istotnie prywatnych i dalece jednoosobowych
inicjatyw wydawniczych na polu szeroko rozumianej, krytycznie niszowej, muzyki
improwizowanej leży w zakresie podstawowych obowiązków Trybuny Muzyki Spontanicznej.
Tak się jednak dotychczas składało, iż warszawski Bocian
Records (przedsięwzięcie Grzegorza Tyszkiewicza) nie był na tych łamach nadmiernie
reprezentowany. Ba, próżno szukać tytułu, który poddany tu został ocenie Pana
Redaktora (o ile mnie pamięć nie myli).
Temu kardynalnemu niedopatrzeniu będziemy dziś próbowali –
po raz pierwszy i nie ostatni – zadość uczynić. Okazja jest ku temu przednia,
albowiem całkiem niedawno w moich odtwarzaczach wylądowały cztery bocianie produkcje. Ujrzały one światło
dzienne w ostatnich kilkunastu miesiącach, ale ponieważ dość długo do mnie
płynęły (przez Buenos Aires? – problemy dystrybucyjne mikrowydawnictw, to temat na osobną egzegezę), to w sumie – z punktu
widzenia Trybuny – są to całkiem świeże tematy.
Powód dla ich prezentacji - tu i teraz - jest jeszcze jeden
i to nieco bardziej prozaiczny. Wszystkie omówione niżej płyty są bowiem doskonałymi
muzycznymi przedsięwzięciami, co więcej, każde z nich atakuje nasze receptory
przyjemności z trochę innej stylistycznie strony. Ale dość już tej topornej
introdukcji – odpalmy te krążki bez zbędnej zwłoki!
Mats
Gustafsson with John Russell and Phil Minton o duo(s) (Bocian Records, LP 2015)
Jesteśmy w doskonale nam znanej Café Oto w Londynie. Jest
rok 2010, dokładnie kwiecień tegoż. Na dalece skromnym podeście salki klubowej
dwa instrumenty i... trzech muzyków. A przed nami dwa duetowe, kilkunastominutowe sety z
udziałem Matsa Gustafssona i jego saksofonów, a także dwóch innych muzyków,
doproszonych do współbiesiadowania. Każdy z nich zgrabnie wypełni swoją
winylową stronę.
Scena pierwsza, strona A - John Russell na gitarze
akustycznej. Ci dwaj muzycy zagrają wspólnie także rok później (w trio z
Raymondem Stridem), ale to spotkanie przebiega w nieco ostrzejszej, bardziej
drapieżnej i gęstszej atmosferze. Mats w roli przyczajonego zwierza, tuż za gęstwiną
bujnych zarośli, John zaś przybiera barwy myśliwego, która szuka
zaczepki. Na początku seta rządzi na scenie niepodzielnie. Saksofonista odzywa
się bardziej donośnie dopiero po kilku minutach, gdy już nie wypada pozostać
obojętnym na akustyczne szaleństwa gitarzysty. Choć po drobnej eskalacji, znów
będzie miał ochotę na chwilę wytchnienia. Powróci już na pełnych prawach i wyda
z siebie gardłowo-saksofonowy skowyt, który wzbudzi respekt u partnera. W klimacie
subtelnego, wzajemnego poszturchiwania się, muzycy odnajdą jednak konstruktywną
płaszczyznę porozumienia i świetnie konweniując, uplotą wspólną, druzgocącą
nasze przyzwyczajenia, improwizacyjną myśl.
Scena druga, strona B – Phil Minton, głos, gardło, struny
głosowe, szorstkie powierzchnie podniebienia. Panowie wartko wchodzą w
akustyczne zwarcie i pozostają w nim do końca tych muzycznych pląsów. Istotnie
szybko odnajdują wspólny język, do tego nawet stopnia, że chwilami trudno jest
słuchaczowi wskazać źródło dźwięku. Saksofon krzyczy, a gardło sonoryzuje! Szczur i kot! Szerszeń i borsuk! Żuk
i chrabąszcz! Feria mikrodźwięków w konwencji otwartej wymiany zdań. Dwa
kapryśne ptaki, pobudzone oczekiwaniem na nieoczekiwany lot, pięknie i
wrzaskliwie świergolą na jedynym dostępnym, w tej części świata, drucie
wysokiego napięcia. Dyszenie Phila, chlipanie Matsa kończy tę opowieść. Oby
kiedykolwiek mieli ochotę na więcej.
Fred Lonberg-Holm/
Ken Vandermark Resistance (Bocian
Records, LP/CD 2015)
Incydent koncertowy z Chicago, wrzesień 2013r. FLH na
wiolonczeli, wspomaganej elektroniką i KV – instrumenty dęte, drewniane. Pięć
improwizowanych fragmentów z tytułami, łącznie niespełna 37 minut muzyki (wersja
CD zawiera ten sam materiał).
Amerykanin dwojga nazwisk zaczyna z wysokiego C, potężnym,
amplifikowanym tonem swego drapieżnego strunowca.
Drugi Amerykanin nie zamierza być w opozycji i komentuje agresywnym tenorem
popisy wiolonczeli. Muzycy zwinnie i bez zbędnych przystanków snują swoją
opowieść. Fred potrafi ciekawie uciekać w oniryczne pasaże. Stosowanie
amplifikacji i znośnej elektroniki ogranicza jedynie do przypadków
uzasadnionych dramaturgicznie. Ken najdobitniej znaczy teren na sopranie i
klarnecie, gdy jego intencje wykraczają śmiało poza ramy tyczone przez
instrument harmoniczny. Nie brakuje u niego soczystych, sonorystycznych puent,
a ucieczki w ulubione rytmawki, nie
zawsze świadczą o braku artystycznego pomysłu na tak zwany ciąg dalszy. Ogniste
free improv często stanowi na Resistance nieoczywisty kontrapunkt dla
kameralistycznych zapędów obu muzyków.
Krótka, acz bardzo różnorodna stylistycznie, podawana na
zmiennych poziomach emocji, jakże udana improwizująca ekspozycja muzyczna. Przy
okazja rzadka ostatnio – przynajmniej dla niżej podpisanego – okoliczność do czerpania
niekłamanej przyjemności ze słuchania Vandermarka.
Mike
Majkowski Bright Astonishment Of The Night
(Bocian Records, CD 2015)
Łapiemy tani lot i szybko transportujemy się do Berlina. Lipiec 2014. Studyjne stadium
samotności kontrabasu. Mike Majkowski i dwie symfonie minimalizmu.
Myślimy oczywiście o formie dzieła, a nie o braku artystycznych aspiracji
zdolnego Australijczyka. Sleep and
Oblivion chłosta nasze uszy przez prawie 50 minut, zaś Ultramarine potrzebuje do tego ledwie 18 podstawowych jednostek
czasowych.
Smagnięcie smykiem po strunach potężnie brzmiącego
instrumentu, przeplatane pojedynczym uderzeniem w gryf. Powtarzane mantrycznie,
delikatnie modulowane. Celebracja
dźwięku. Rytuał dźwięku. Słuchający musi wejść w tę muzykę całym sobą,
oddać się jej jak niskobudżetowa dziwka, by potem majestatycznie wchłonąć muzyczną epopeję każdym włosem na skórze. Bez zadawania pytań, by odpowiedź nie
stała się rozczarowaniem. Well Tuned Piano
Le Monte Younga – wersja na kontrabas, samotny kontrabas. Close Your Eyes, See and Listen! Enigmatyczność dźwięków, skąpość
opisu na okładce tylko stymuluje zainteresowanie, chęć ugryzienia idei,
pochłonięcia głębi poznawczej. Tryb narracji ulega zmianie … raz na kwadrans.
Wciąga jak zdrowa mantra po dobrym joincie.
Symfonię drugą stanowią mikropasaże ze smykiem, rwane,
dewastowane i gwałcone bezimienną i złowrogą ciszą. Bywają dźwięki,
wielodźwięki, skąpodźwięki, które
trudno zwerbalizować. Dziś doświadczamy tego przypadku.
Antoine
Chessex/ Apartment House/ Jerome Noetinger
Plastic Concrete/ Accumulation (Bocian Records, CD 2016)
Trzy podmioty sprawcze, każdy istotnie ważny w procesie. Pierwszy z nich, Antoine
Chessex, to stosunkowy młody, szwajcarski kompozytor muzyki współczesnej, bardzo
plastyczny w kreowaniu jej awangardowego wymiaru. Drugi – litewski ansambl
Apartment House - wykonujący od ponad dwudziestu lat bodaj każdy rodzaj muzyki,
głównie jednak w nurcie kompatybilnym z pierwszym podmiotem (postacią wiodącą
zdaje się tu być wiolonczelista Anton Lukoszevicze). Wreszcie ten trzeci – procesor, informatyk, dźwiękowy deformator i
kontrkulturowy francuski rewolucjonista, Jerome Noetinger (być może obcując z
improwizowaną elektroniką współczesną natrafiliście onegdaj na tę personę).
Przed nami niebanalna wycieczka w odmęty muzyki
komponowanej, dekonstruowanej improwizacją i żywym procesowaniem dźwięków. Akt pierwszy zwie się Plastic Concrete i był powstał pod
piórem Antoine’a w roku 2014. Tu – wykonujemy go w akustycznym septecie plus magik od kabli. Okoliczność jest
koncertowa, a miejsce? Zgadnijcie??? No nie, naprawdę? Tak, londyńskie Cafe
Oto!
W septecie mamy skrzypce, wiolonczelę, kontrabas (Dominic
Lash!), klarnet, dwa puzony i … gitarę elektryczną. Nic tu nie smakuje
filharmonią, a jeśli się już jej doszukamy, to grzęźnie ona w oparach
kwitnącego postmodernizmu, niczym żołnierze w okopach pierwszej wojny
światowej. Muzyka zabiera nas w
piekielne czeluście współczesnej muzyki, z odczuwanym wszakże dobitnie
poczuciem lekkości. Ta konstruktywna i niegłupia wyprawa w nieznane kierowana
jest być może głównie do znudzonych nieoczywistością takiej muzyki melomanów,
ale i wariaci spod flagi free improv
też odnajdą tu niezbadane pokłady upiornego piękna. Widać drapieżne pazury, nie
brakuje wulgarnych min, jest trakt wojenny, tu naprawdę dzieje się wiele! Jest
i noise, w wersji dla połowicznie
wtajemniczonych.
Nasze zaintrygowanie, graniczące z fascynacją tą muzyką,
rośnie w tempie geometrycznym, gdy pozostając na mikroscenie w Cafe Oto, trafia
w nas pocisk zwany Accumulation
(kompozycja Chessexa z roku 2015). Po stronie artystów septet redukuje się do
klasycznego string quartet (violin,
viola, viola, cello) plus niestrudzony Jerome na kablach. Dynamika, ekspresja, na ostro, ale i kapkę lubieżnie - chłoniemy ten arsenał dźwięków
niczym poranną maślankę na niezdrowego kaca. Improwizujący demon ukryty
pomiędzy strunami żywych, akustycznych instrumentów rozszarpywany jest mega
(giga!) bitami processingu, który
brzmi jednak … rozkosznie analogowo. Swarne
smyki tańczą, niczym wygłodniałe wilki, szczypane w biegu pokrętną elektroniką.
Emocje skaczą z dołu do góry, a potem w kierunku odwrotnym. Hałas lepi się do
nas gęstym, słodkawym miodem. Struktura kryształu (ciekawe, ile swobody zostało
zapisane na groteskowo wykręconych pięcioliniach kompozytora?). Burza, sztorm,
rewolucja, ejakulacja… Przy takiej porcji dźwięków, wiele nie znaczą.
Jeśli miałbym popaść w zachwyt, brakuje mi tylko kilku
akustycznych przerywników – ta godzina stanowi bowiem duże wyzwanie dla naszych
uszu! Crazy Game!
****
Kolejne BOCIANie pisklaki w drodze do mojej fermy (miejmy
nadzieję, że marszruta ich podróży nie haczy o antypody) – m.in. jeszcze
pachnący piekarnią duet Freda Lonberga-Holma z Adamem Gołębiewskim! Jak płyty dotrą,
jak zostaną przefiltrowane przez meandry recenzenckich fanaberii, niechybnie - w
trybie pilnym – wylądują na szpaltach Trybuny.
Spontanicznie, oczywiście !!!
W grudniu pojawią się 2 pozycje Vandermarka : Momentum 1: Stone to 6 płytowy box z rezydencji w Zornowym klubie Stone , 6 koncertów ( po 2 sety)w różnych składach ze styczniowego 6 dniowego pobytu KV w NY , label Audiographic.Druga pozycja to DEK Trio : Burning Bellow Zero z E.Harnik i drummerem Didi Kern'em ( dla mnie nieznany) ,label Trost. Nie wolno ( jak dla mnie ) przeoczyć DKV Thing Trio od M.Winiarskiego , super granie.miłego słuchania .
OdpowiedzUsuń