wtorek, 8 listopada 2016

Mats Gustafsson & NU Ensemble – w poszukiwaniu utraconego czasu, czyli poznański wieczorek koncertowy


Poważny koncert muzyki improwizowanej w matczynym Poznaniu! Aż chciałoby się zakrzyknąć z radości. Tak, udało się! Muzycy dojechali (prawie wszyscy), publiczność też (choć kompletu nie było)!

Trybuna rzec jasna pilnie zameldowała się w sobotni wieczór w Scenie na Piętrze i ochoczo krzyknęła na powitanie: Obecny!!!!!

Duży skład Matsa Gustafssona - NU Ensemble - jest w trakcie europejskiej trasy (też brawa za przedsięwzięcie, na pewno kosztowne), z której aż sześć dni przypada na nasz piękniutki kraj, albowiem poza dniem poznańskim, są także trzy dni krakowskie i dwa warszawskie.

Dwunastoosobowy zespół szwedzkiego saksofonisty ma stosunkowo krótką historię, a jej otwarcie stanowiła niewątpliwie kilkudniowa rezydencja w Krakowie, lat temu trzy (paręnaście lat wstecz skład o bliźniaczej nazwie Nu-Ensemblen, popełnił krążek Hidros One, jakkolwiek muzycznie to była trochę inna przygoda). Dokumentacja krakowskiej bytności znalazła się na wyjątkowym wydawnictwie Not Two Records Hidros6, składającym się z 5 CD, dwóch winyli i jednego DVD (dźwięki z czarnych płyt doczekały się po pewnym czasie także edycji kompaktowej). Parę ciepłych słów zostały tej perełce edytorskiej poświęcone i na tych łamach (była to wówczas prymalna forma Trybuny, drukowana w m/i magazynie, obecnie dostępna w poście nr 2, ze stycznia br.).




W dżdżysty, listopadowy wieczór NUE dotarł do Poznania w nieco okrojonym i personalnie zmodyfikowanym składzie, w stosunku do owej rezydencji z roku 2013. Zabrakło klarnecisty i saksofonisty, przy okazji najstarszego członka grupy, Christera Bothena, który zaniemógł chorobowo. W miejsce Petera Evansa (trąbka) mieliśmy okazję obejrzeć Andersa Nyqvista (także trąbka), zaś zjawiskową wokalistkę Stine Janvin Motland zastąpiła jej koleżanka, znana m.in. z Fire! Orchestra, Mariam Wallentin. Ponadto w składzie odnaleźliśmy już samych znajomych, muzyków znanych nam doskonale nie tylko z występów u boku Gustafssona. A zatem: Joe McPhee (saksofon, trąbka), Agusti Fernandez (piano i organy), Kjell Nordeson (perkusja i wibrafon), Per Ake Holmlander (tuba), Jon Rune Strom (kontrabas), Ingebrigt Haker Flaten (gitara basowa), Paal Nilssen-Love (perkusja) i dieb13 (gramofony). A postać tu najważniejsza, czyli Mats Gustafsson, poza dyrygowaniem całym przedsięwzięciem, grał na saksofonie barytonowym.

Wieczorek poznański został podzielony na dwa sety. W pierwszym zaprezentowano trzy mikrokoncerty w podgrupach, zaś w drugim NUE wykonał kompozycję Matsa Knockin’.

Po kolei zatem… O godzinie mniej więcej 20.20, już po zapowiedziach organizatorów i Matsa, na scenie pojawiło się trzech muzyków – Nyqvist, Holmlander i dieb 13. Przez około 10 minut dwaj pierwsi czyścili dysze swoich blaszaków, a ten trzeci celebrował trzaski czarnych płyt, które z kocią zwinnością umieszczał na talerzach gramofonów. Pokaz sonorystyki był akustycznie bardziej niż smakowity, jakkolwiek w formie koncertowej rozbiegówki odrobinę mało … dynamiczny. Dodatkowo publika nie była jeszcze należycie skupiona.

Po chwili drugi podset seta pierwszego, czyli wibrafon, przy nim Nordeson i … kompozycja Omar II, autorstwa Franco Donatiego. Ponieważ w warstwie muzycznej ten minirecital nie niósł ze sobą nic frapującego (chciałem powiedzieć, że się nudziłem!), to w jego trakcie zajmowały mnie przede wszystkim częste zmiany pałeczek przez Kjella, co istotnie dramatyzowało ten kompozytorski incydent.

Po chwili krótszej niż moment, na scenie zameldowała się dwójka najbardziej wyrazistych artystycznie członków NUE, czyli Joe McPhee i Mats Gustafsson na saksofonach. Skupiona, wrażliwa na czułe interakcje, wymiana sonorystycznych pomysłów nie trwała niestety zbyt długo i co było atutem solowego wibrafonu, nie stało się przywarą tego niezwykłego duetu. Dlaczego tak krótko!!!?!

Przerwa toaletowa, ewentualnie zakupowa (Scena na Piętrze wciąż nie doczekała się baru….), a tuż po niej, czas na danie główne. Rozbudowana kompozycja Knockin’, stworzona przez Gustafssona w hołdzie i z inspiracji muzyką i tekstami Little Richarda (uwaga dla młodszych – gwiazda muzyki rock’n’rollowej wiele lat świetlnych temu). Jeśli mnie pamięć nie myli, Mały Rysiek był ulubionym wykonawcą Mamy Matsa i jego muzyka tworzyła rzeczywistość foniczną domu rodzinnego saksofonisty.

Jakże inspirująca i generująca wiele rolek papieru z zapisem dramaturgicznym kompozycji, może być prosta i komunikatywna muzyka rockowa, wiedzą Ci, którzy znają Knockin’ z wielopakowego wydawnictwa Not Two. Niemniej kluczowa w powstawaniu dzieła Matsa była też warstwa werbalna muzyki Richarda. Powiem więcej, w mojej ocenie, to właśnie teksty, na bazie których improwizuje wokalistka, są kluczem do właściwego zrozumienia idei kompozytorskiej Gustafssona. Podprogowe doświadczenia akustyczne z dzieciństwa w służbie muzyki improwizowanej? Why not…

Choć do wykonania Knockin’ potrzeba armii wybitnych improwizatorów (a takich mieliśmy na scenie), to najistotniejsza rola w tym dziele przypada wokalistce. Trzy lata temu w Krakowie, drobna i niewinna Stine Janvin Motland zrobiła z tego prawdziwe arcydzieło wokalistyki i improwizacji. Stosując przeróżne techniki wokalne wyniosła wówczas wykonanie Knockin’ na poziom, któremu w sobotę … nie sprostała niestety Mariam Wallentin. To wokalistka o innych parametrach głosowych, sprawdzająca się w innej estetyce. Jej śpiewne eksploracje na płytach Fire! Orchestra są wyśmienite, tu jednak, na poznańskiej scenie, Mariam nie uniosła poziomu moich oczekiwań. Fantastycznie wyglądała (trzy dekady temu w takiej estetyce ubierały się moje koleżanki z klasy, gdy wybierały się na dyskotekę, beze mnie - dodajmy!), była aktywna, dzielnie walczyła na scenie z gramaturą tekstu, trafnie wgryzała się w niuanse Gustafssonowskiej transkrypcji wokalnych pomysłów Małego Ryśka. Nie zawsze jednak przebijała się przez brzmienie grupy i nie była należycie eksponowana przez mistrza ceremonii.




Cały koncert był frapującą przygodą, nie brakowało w nim momentów ekscytacji, wszakże czegoś mi w sobotę zabrakło. Może większej porcji szaleństwa w indywidualnych popisach, może mniejszej dozy aranżacji przestrzeni dźwiękowej i ręcznego sterowania emocjami muzyków przez Matsa. A być może, znana mi świetnie wersja Knockin’ sprzed trzech lat, zbyt wysoko podniosła poprzeczkę całemu NUE.

Nie wszystkie jednak koncerty, tudzież ich werbalna dokumentacja w formie luźnej relacji, muszą być kończone w pozycji na kolanach. Wieczorek koncertowy dał mi swoją porcję radości i ani chwili nie uważam za bezpowrotnie straconą. Może tylko jeszcze silniej zatęskniłem za Stine Janvin. Poczekam na inną okazję.

Uzupełnieniem prawie 150 minut spędzonych w Scenie na Pietrze, było jam session, zorganizowane w pobliskim Dragonie. Wasz recenzent był dzielny i wytrzymał na nim jeszcze kolejne półtorej godziny, dzięki czemu miał okazję zaobserwować, jak wyciszona i skupiona narracja krajowego, improwizującego tria Bachorze, rozbudowana o norweską sekcję rytmiczną Strom/Nilssen-Love przekształca się we freejazzową petardę, niebiorącą jeńców. Cała kamienica zadrżała, a orgazm był udziałem wielu!

Podziękowania dla Marka za czujne towarzystwo!


Ps. Fotografie z koncertu własnego autorstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz