Jakżeby inaczej zwieńczyć pierwszy rok egzystencji Trybuny w sieci globalnej i setną już
opowieść tu zamieszczaną, jeśli nie kolejną doskonałą płytą w dorobku Nate’a
Wooleya, wyjątkowego trębacza, a także istotnego innowatora w zakresie
podejścia do generowania dźwięku z prostego instrumentu dętego, blaszanego.
Doskonale się zatem składa, bo najnowsza płyta nowojorczyka
świetnie wpisuje się w ów wątek innowatorski. Płyta zawiera muzykę na dwie
akustyczne trąbki, nagrane w wersji live,
czyli ewidentnie na żywo. Jednakże muzyków w procesie tworzenia przestrzeni
akustycznej koncertu, wspiera specjalna, ośmiokanałowa instalacja. Stworzona
ona została przez Wooleya na potrzeby Knockdown
Center’s Auditorium Series. Czymkolwiek nie byłaby, zarówno ta inicjatywa,
jak i owa zmyślna instalacja, z punktu widzenia słuchacza, zanurzającego się w
dźwięki zawarte na płycie, nie ma to większego znaczenia. Dodajmy, iż drugim
trębaczem jest tu Peter Evans, a całość nagrał, a potem zmiksował Jake
Nussbaum. Trudno nam z perspektywy domowego zacisza ocenić poziom ingerencji
w/w osobnika w materiał muzyczny na etapie postprodukcji. Ten wątek też
proponuję dziś pominąć. Nie jesteśmy wszak w filharmonii, nie jesteśmy tym
bardziej znudzonymi odbiorcami, pozbawionej wszelkich emocji muzyki
współczesnej, byśmy musieli wspaniałą muzykę obudowywać tomem wyjaśnień,
inspiracji kompozytorskich, czy opisu procesu wykonawczego. Przed nami Polychoral,
niespełna 46-minutowa opowieść, podana w jednym traku i wydana przez belgijską oficynę MNOAD na srebrnym krążku, w
limitowanym nakładzie.
Polifoniczny chorał rozpoczyna czysty, akustyczny dron,
generowany przez dwie (?) trąbki. Brzmienie jest krystalicznie szkliste, a w głowie przemyka całkowicie
zbędna myśl, by zapytać o szczegóły procesu wykonawczego. Puśćmy wodze fantazji.
Ta podniebna akustyka wiedzie nas ku nieokreślonemu, w zupełnym oderwaniu od
rzeczywistości. Słyszymy chór składający się z niezliczonej ilości głosów, który ma całkowicie nieludzki
wymiar, docierają do nas dźwięki muzyki organowej, która ewidentnie nie ma
cielesnej powłoki.
Jeśli chcielibyśmy w tym właśnie momencie otworzyć kajet
recenzenta i odnieść Polychoral do
innej, podobnej produkcji Wooleya (wtedy na trąbkę solo) The Almond, to ta muzyka, zwłaszcza na wstępnym etapie płyty, jest zdecydowanie
bardziej delikatna, wręcz ulotna. Jeśli szukamy porównania do innej płyty duetu
Wooley/ Evans (choćby High Society),
to nie uświadczymy tu elektroniki, ani
specjalnych amplifikacji. Żywa muzyczna struktura wiedzie nas za nos, budując
swą narrację przez antynomie cicho-głośno,
czy pojedynczy dźwięk-wielogłos.
Muzyka jest monotonna, ale to przykład braku zwrotów dramaturgicznych, którego
efektem jest rosnący poziom koncentracji po obu stronach sceny. Jeśli tylko starczy nam dziecięcej wyobraźni, poczuć
się możemy częścią soundtracku do
niepowstałej jeszcze części Gwiezdnych
Wojen.
Gdy towarzyszący nam od pierwszej sekundy dron, ostatecznie
wybrzmi, dostajemy się w wir skromnej wojny na trębackie przedechy (doświadczamy tego mniej więcej w 17 minucie). Po
krótkiej chwili dron wraca, ale ma bardziej … anielską charakterystykę. Przekora doskonałych muzyków karze w tym
miejscu postawić stempel przesteru. I
tak się dzieje w istocie, dzięki czemu popadamy w delikatny dysonans poznawczy.
To jest wszak żywa muzyka i ta oczywista konstatacja skutecznie buduje
podwaliny pod nasz końcowy entuzjazm. Atmosfera koncertu z każdą chwilą robi
się mniej anielska i ciekawie gęstnieje. W zaułkach dostrzegamy uśpione demony,
które tylko czekają na moment swojego zaistnienia. Brzmienie instrumentów
systematycznie się brudzi, a
akustyczne, czyste dźwięki obu trąbek przesuwają się jakby na drugi plan, za
kotarę pogłosu, atakując nasze receptory słuchu z oddali (30 minuta). Dźwięk
się multiplikuje i mamy wrażenie, że trąbki zostały sklonowane (osiem kanałów
robi swoje!). Znów dopada nas myśl, by dowiedzieć się, jak powstają takie
akustyczne historie, ale boimy się postawić znak zapytania. Wielka orkiestra
symfoniczna nieistniejącego radia publicznego gra multifoniczny, diabelski chorał, niczym nieuzasadniona nadzieja na
przetrwanie dla tych, którzy genetycznie są jej pozbawieni. Tajemnicze głosy z offu, niczym stukot upadłych aniołów,
bezskutecznie szukających swojej golgoty, drapią nas po karku. Na drodze stają
nam kolejne akustyczne cuda – pokrętny bit (?), coś pulsującego, co próbując
niszczyć membrany naszych uszu wysoką amplitudą drgań, po chwili przepoczwarza
się w dron, który ma za zadanie stłamsić równomierny dotąd oddech słuchacza.
Jakbyśmy zaczynali nową opowieść. Postaci niby takie same, ale narrator próbuje
zaproponować nowy wymiar dla tej podróży. Spokój, jaki nas dopada jest jednak
pozorny, to raczej defekt poznawczy, budujący lęk przed nieznanym. Czas uzmysłowić
sobie jednak, dość oczywisty w sumie fakt, że wystawieni jesteśmy na pastwę … jedynie
dwóch trąbek i pewnej tajemniczej, ośmiogłowej instalacji. Wooley i Evans,
niczym krwiożerczy demiurgowie, prowadzą nas na skraj akustycznej
nieoczywistości. Pulsacje, zmiany narracji intensyfikują nasze doznania. Finał
koncertu zostawia nas zupełnie samych, z długą kolejką znaków zapytania, które
pozwalają na obranie jedynie słusznego kierunku… Play It Again!!!!
****
Nate Wooley każdą swoją nową płytą podkreśla oczywistość
tezy, iż jest jednym z najwybitniejszych współczesnych muzyków improwizujących.
Niewątpliwie zaś w kategorii twórcze
eksploracje możliwości sonorystycznych trąbki dzierży berło króla i nic nie
wskazuje na to, by sytuacja ta w najbliższych latach mogła ulec zmianie.
Nie mniejszą radość niż obcowanie z nowościami Wooleya,
sprawia także Panu Redaktorowi śledzenie starszych płyt, do których dotąd nie
udało się dotrzeć. Dziś z niekłamaną radością chciałbym zarekomendować formację Blue Collar. Dekadę temu z okładem, w trakcie dwóch edytorskich ujawnień,
tworzyła ją trójka muzyków. Doskonały nowojorski puzonista Steve Swell,
japoński perkusjonalista Tatsuya Nakatani, no i nasz bohater na trąbce.
Pierwszy krążek nosi tytuł Is An
Apparition, a wydał go włoski label Rossbin, drugi zaś to Lovely
Hazel, który dociera do nas dzięki kanadyjskiemu Public Eyesore (też
stykacie z nazwami tych wytwórni po raz pierwszy?).
To drugie wydawnictwo przynosi dziewięć zwartych opowieści w
czystej estetyce free improv,
zatytułowanych wyłącznie przy użyciu cyfr. Niewiele wiadomo o samym nagraniu,
co najwyżej domyślamy się, że powstało w warunkach studyjnych (w każdym razie
bez oklasków). Swell i Wooley dokonują tu sonorystycznych cudów, iskrzy między
nimi, nie brakuje konwulsyjnych przepięć energetycznych (dodajmy – całkowicie
akustycznych). Japończyk drepta trochę z boku i raczej trzyma się swojego
terytorium, udanie komentując szaleństwa dęciaków. Gdy w niektórych fragmentach
stara się istotniej sygnalizować swoją obecność, a nawet próbować przejmować
inicjatywę (rytm?), atmosfera całości spada o kilka kondygnacji, ale i tak
trzyma się zdecydowanie nad ziemią i cieszy ucho od pierwszej do ostatniej
minuty. Jeśli jakimś cudem znajdziecie się w pobliżu tego krążka, kupcie
koniecznie i zróbcie kopię wszystkim znajomym!
Kończąc dzisiejszą opowieść, trzeba koniecznie
zasygnalizować kolejną nową płytę Nate’a Wooleya. Tym razem będzie to trio z
udziałem Chrisa Corsano (perkusja) i Sylvie Courvoisier (fortepian). Ukazała się
ona dzięki Relative Pitch Records, a nosi tytuł Salt Task. Zapewne tuż po
nowym roku, płyta ta do mnie dotrze i wtedy trochę o niej porozmawiamy.
Podziękowania dla
Krzysztofa za umożliwienie odsłuchu omówionych dziś płyt. Liczymy na krótki
komentarz w kwestii tajemniczej, 8-kanałowej instalacji, która wsparła w istotny sposób finalny efekt Chorału
Polifonicznego.
W temacie 8 kanałowej instalacji powiedziano mi że w Knockdown Center’s Auditorium Series gdzie była nagrywana ta płyta jest 10 kanałowe nagłośnienie / do duży loft - 50000 sq/f / i tam na bazie tego prowadzone są muzyczne eksperymenty przez różnych innowacyjnych artystów ''dźwiękowych''.Efektem tej wielokanałowości jest akustyczna mieszanka jest miesznka nakładających się i ''rozkładających'' współbrzmień.Bazą teoretyczną są prace renesansowego włoskiego kompozytora Giovanni Gabrieli ( nie wiem kto zacz ).
OdpowiedzUsuńTyle mi powiedziano ( to nie jest informacja od Wooleya ) , pozdrawiam Krzysztof