wtorek, 27 grudnia 2016

Nate Wooley – Chorał polifoniczny


Jakżeby inaczej zwieńczyć pierwszy rok egzystencji Trybuny w sieci globalnej i setną już opowieść tu zamieszczaną, jeśli nie kolejną doskonałą płytą w dorobku Nate’a Wooleya, wyjątkowego trębacza, a także istotnego innowatora w zakresie podejścia do generowania dźwięku z prostego instrumentu dętego, blaszanego.

Doskonale się zatem składa, bo najnowsza płyta nowojorczyka świetnie wpisuje się w ów wątek innowatorski. Płyta zawiera muzykę na dwie akustyczne trąbki, nagrane w wersji live, czyli ewidentnie na żywo. Jednakże muzyków w procesie tworzenia przestrzeni akustycznej koncertu, wspiera specjalna, ośmiokanałowa instalacja. Stworzona ona została przez Wooleya na potrzeby Knockdown Center’s Auditorium Series. Czymkolwiek nie byłaby, zarówno ta inicjatywa, jak i owa zmyślna instalacja, z punktu widzenia słuchacza, zanurzającego się w dźwięki zawarte na płycie, nie ma to większego znaczenia. Dodajmy, iż drugim trębaczem jest tu Peter Evans, a całość nagrał, a potem zmiksował Jake Nussbaum. Trudno nam z perspektywy domowego zacisza ocenić poziom ingerencji w/w osobnika w materiał muzyczny na etapie postprodukcji. Ten wątek też proponuję dziś pominąć. Nie jesteśmy wszak w filharmonii, nie jesteśmy tym bardziej znudzonymi odbiorcami, pozbawionej wszelkich emocji muzyki współczesnej, byśmy musieli wspaniałą muzykę obudowywać tomem wyjaśnień, inspiracji kompozytorskich, czy opisu procesu wykonawczego. Przed nami Polychoral, niespełna 46-minutowa opowieść, podana w jednym traku i wydana przez belgijską oficynę MNOAD na srebrnym krążku, w limitowanym nakładzie.




Polifoniczny chorał rozpoczyna czysty, akustyczny dron, generowany przez dwie (?) trąbki. Brzmienie jest krystalicznie szkliste, a w głowie przemyka całkowicie zbędna myśl, by zapytać o szczegóły procesu wykonawczego. Puśćmy wodze fantazji. Ta podniebna akustyka wiedzie nas ku nieokreślonemu, w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości. Słyszymy chór składający się z niezliczonej ilości głosów, który ma całkowicie nieludzki wymiar, docierają do nas dźwięki muzyki organowej, która ewidentnie nie ma cielesnej powłoki.

Jeśli chcielibyśmy w tym właśnie momencie otworzyć kajet recenzenta i odnieść Polychoral do innej, podobnej produkcji Wooleya (wtedy na trąbkę solo) The Almond, to ta muzyka, zwłaszcza na wstępnym etapie płyty, jest zdecydowanie bardziej delikatna, wręcz ulotna. Jeśli szukamy porównania do innej płyty duetu Wooley/ Evans (choćby High Society), to nie uświadczymy tu elektroniki, ani specjalnych amplifikacji. Żywa muzyczna struktura wiedzie nas za nos, budując swą narrację przez antynomie cicho-głośno, czy pojedynczy dźwięk-wielogłos. Muzyka jest monotonna, ale to przykład braku zwrotów dramaturgicznych, którego efektem jest rosnący poziom koncentracji po obu stronach sceny. Jeśli tylko starczy nam dziecięcej wyobraźni, poczuć się możemy częścią soundtracku do niepowstałej jeszcze części Gwiezdnych Wojen.

Gdy towarzyszący nam od pierwszej sekundy dron, ostatecznie wybrzmi, dostajemy się w wir skromnej wojny na trębackie przedechy (doświadczamy tego mniej więcej w 17 minucie). Po krótkiej chwili dron wraca, ale ma bardziej … anielską charakterystykę. Przekora doskonałych muzyków karze w tym miejscu postawić stempel przesteru. I tak się dzieje w istocie, dzięki czemu popadamy w delikatny dysonans poznawczy. To jest wszak żywa muzyka i ta oczywista konstatacja skutecznie buduje podwaliny pod nasz końcowy entuzjazm. Atmosfera koncertu z każdą chwilą robi się mniej anielska i ciekawie gęstnieje. W zaułkach dostrzegamy uśpione demony, które tylko czekają na moment swojego zaistnienia. Brzmienie instrumentów systematycznie się brudzi, a akustyczne, czyste dźwięki obu trąbek przesuwają się jakby na drugi plan, za kotarę pogłosu, atakując nasze receptory słuchu z oddali (30 minuta). Dźwięk się multiplikuje i mamy wrażenie, że trąbki zostały sklonowane (osiem kanałów robi swoje!). Znów dopada nas myśl, by dowiedzieć się, jak powstają takie akustyczne historie, ale boimy się postawić znak zapytania. Wielka orkiestra symfoniczna nieistniejącego radia publicznego gra multifoniczny, diabelski chorał, niczym nieuzasadniona nadzieja na przetrwanie dla tych, którzy genetycznie są jej pozbawieni. Tajemnicze głosy z offu, niczym stukot upadłych aniołów, bezskutecznie szukających swojej golgoty, drapią nas po karku. Na drodze stają nam kolejne akustyczne cuda – pokrętny bit (?), coś pulsującego, co próbując niszczyć membrany naszych uszu wysoką amplitudą drgań, po chwili przepoczwarza się w dron, który ma za zadanie stłamsić równomierny dotąd oddech słuchacza. Jakbyśmy zaczynali nową opowieść. Postaci niby takie same, ale narrator próbuje zaproponować nowy wymiar dla tej podróży. Spokój, jaki nas dopada jest jednak pozorny, to raczej defekt poznawczy, budujący lęk przed nieznanym. Czas uzmysłowić sobie jednak, dość oczywisty w sumie fakt, że wystawieni jesteśmy na pastwę … jedynie dwóch trąbek i pewnej tajemniczej, ośmiogłowej instalacji. Wooley i Evans, niczym krwiożerczy demiurgowie, prowadzą nas na skraj akustycznej nieoczywistości. Pulsacje, zmiany narracji intensyfikują nasze doznania. Finał koncertu zostawia nas zupełnie samych, z długą kolejką znaków zapytania, które pozwalają na obranie jedynie słusznego kierunku… Play It Again!!!!


****

Nate Wooley każdą swoją nową płytą podkreśla oczywistość tezy, iż jest jednym z najwybitniejszych współczesnych muzyków improwizujących. Niewątpliwie zaś w kategorii twórcze eksploracje możliwości sonorystycznych trąbki dzierży berło króla i nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta w najbliższych latach mogła ulec zmianie.

Nie mniejszą radość niż obcowanie z nowościami Wooleya, sprawia także Panu Redaktorowi śledzenie starszych płyt, do których dotąd nie udało się dotrzeć. Dziś z niekłamaną radością chciałbym zarekomendować formację Blue Collar. Dekadę temu z okładem, w trakcie dwóch edytorskich ujawnień, tworzyła ją trójka muzyków. Doskonały nowojorski puzonista Steve Swell, japoński perkusjonalista Tatsuya Nakatani, no i nasz bohater na trąbce. Pierwszy krążek nosi tytuł Is An Apparition, a wydał go włoski label Rossbin, drugi zaś to Lovely Hazel, który dociera do nas dzięki kanadyjskiemu Public Eyesore (też stykacie z nazwami tych wytwórni po raz pierwszy?).




To drugie wydawnictwo przynosi dziewięć zwartych opowieści w czystej estetyce free improv, zatytułowanych wyłącznie przy użyciu cyfr. Niewiele wiadomo o samym nagraniu, co najwyżej domyślamy się, że powstało w warunkach studyjnych (w każdym razie bez oklasków). Swell i Wooley dokonują tu sonorystycznych cudów, iskrzy między nimi, nie brakuje konwulsyjnych przepięć energetycznych (dodajmy – całkowicie akustycznych). Japończyk drepta trochę z boku i raczej trzyma się swojego terytorium, udanie komentując szaleństwa dęciaków. Gdy w niektórych fragmentach stara się istotniej sygnalizować swoją obecność, a nawet próbować przejmować inicjatywę (rytm?), atmosfera całości spada o kilka kondygnacji, ale i tak trzyma się zdecydowanie nad ziemią i cieszy ucho od pierwszej do ostatniej minuty. Jeśli jakimś cudem znajdziecie się w pobliżu tego krążka, kupcie koniecznie i zróbcie kopię wszystkim znajomym!

Kończąc dzisiejszą opowieść, trzeba koniecznie zasygnalizować kolejną nową płytę Nate’a Wooleya. Tym razem będzie to trio z udziałem Chrisa Corsano (perkusja) i Sylvie Courvoisier (fortepian). Ukazała się ona dzięki Relative Pitch Records, a nosi tytuł Salt Task. Zapewne tuż po nowym roku, płyta ta do mnie dotrze i wtedy trochę o niej porozmawiamy.


Podziękowania dla Krzysztofa za umożliwienie odsłuchu omówionych dziś płyt. Liczymy na krótki komentarz w kwestii tajemniczej, 8-kanałowej instalacji, która wsparła w  istotny sposób finalny efekt Chorału Polifonicznego.



1 komentarz:

  1. W temacie 8 kanałowej instalacji powiedziano mi że w Knockdown Center’s Auditorium Series gdzie była nagrywana ta płyta jest 10 kanałowe nagłośnienie / do duży loft - 50000 sq/f / i tam na bazie tego prowadzone są muzyczne eksperymenty przez różnych innowacyjnych artystów ''dźwiękowych''.Efektem tej wielokanałowości jest akustyczna mieszanka jest miesznka nakładających się i ''rozkładających'' współbrzmień.Bazą teoretyczną są prace renesansowego włoskiego kompozytora Giovanni Gabrieli ( nie wiem kto zacz ).
    Tyle mi powiedziano ( to nie jest informacja od Wooleya ) , pozdrawiam Krzysztof

    OdpowiedzUsuń