Barceloński label sieciowy Discordian Records jest na tyle
częstym gościem na Trybunie, iż
raczej nie wymaga specjalnej introdukcji. Przypomnę jedynie, iż pierwsza
opowieść dotycząca wytwórni pojawiła się w poście z 26 marca br. (Iberia va al cielo!). Potem było już z
górki, a każdorazowa w tym miejscu obecność Alberta Cirery, Vasco Trilli, czyli
El Pricto wiązała się z listowaniem nagrań tejże edytorskiej inicjatywy.
Dziś powracamy do stolicy Katalonii po raz kolejny, by
zaprezentować garść niebanalnych nagrań, które w rzadko spotykany sposób łączą
muzykę improwizowaną i komponowaną, czerpiąc inspiracje z każdego niemal
gatunku muzyki. Być może właśnie, wyniesienie artystycznego eklektyzmu do rangi
sztuki jest najważniejszym, jak dotąd, dokonaniem El Pricto i jego licznej
grupy przyjaciół z Discordian Records.
Dwóm płytom z dzisiejszego zestawu poświęcimy trochę więcej
miejsca, choćby z racji ekscytacji, jakie budzą w głowie Redaktora, pozostałe
zaś zaanonsujemy w taki sposób, by w głowach zacnych Czytelników zrodzić
pełnokrwisty głód poznawczy.
Kwartet współczesny
Zaczynamy od kwartetu, który już samą swoją nazwą wpisuje
się w idiom muzyki współczesnej – Infatuous Chamber (2015). W jego
składzie: Johannes Nästesjö – kontrabas, Stefan Pöntinen – skrzypce, Luiz Rocha
– klarnet basowy i klarnet, El Pricto – saksofon altowy i klarnet. Muzyka
powstała w okolicznościach studyjnych w czerwcu 2014r., podzielona została na
jedenaście części i trwa niewiele ponad 40 minut. Dwie z tychże części
określone zostały jako kompozycje (autorstwa kontrabasisty), pozostałe zaś
funkcjonują jako all music by the
musicians.
Początek nagrania podany zostaje przez wszystkich muzyków unisono, stanowiąc próbę zasygnalizowania
zgrabnego tematu. Już po chwili udanie przepoczwarza się on w kolektywną
improwizację, która szybko osiąga stan twórczego zamętu. Kwartet funkcjonuje
dwubiegunowo, trochę na zasadzie konstruktywnej opozycji dęciaki vs. strunowce. Dźwięki są drapieżne, ale nie
brakuje sonorystycznej zadumy i konfrontacyjnego what ever. Jesteśmy w środku, jak najbardziej współczesnego tygla
tłumionych emocji, ale krew krąży nam w żyłach w tempie ponadnormatywnym,
jakbyśmy byli częścią ścieżki dźwiękowej do manierycznego horroru o leniwych
wampirach. Narracja gęstnieje, atakują nas pyskówki niezdyscyplinowanych
instrumentalistów, niczym feeria ekscytujących brzmień pozytywnej, akustycznej
histerii. Opowieści mają krótki, zwarty i czytelny charakter. Jeśli saksofon i
klarnet wchodzą w bardziej dynamiczny dyskurs z kontrabasem i skrzypcami, to
jedynie na warunkach tych drugich. We fragmencie szóstym natrafiamy na twardy,
wręcz jazzowy walking kontrabasu,
który kontrapunktowany jest kardynalną, acz molekularną improwizacją trójki
pozostałych instrumentów. Tuż potem, na głowy spada nam piękny, wyważony pasaż
dźwiękowy, podawany konwulsyjnym czterogłosem. Filharmonia płonie, z zagubionym
w pętli czasu saksofonem. Kolejny trakt walkingowy
kontrabasu wytycza nowe ramy tej karkołomnej historii, stworzonej dla wielbicieli
chamber music, którzy utknęli w
korku, w drodze na kolejny nikomu niepotrzebny spektakl. Ten pasus dla mniej
wymagających, puentuje głośna pyskówka dęciaków, które na schodach wielkiego
gmachu koncertowego, oczekują na odbiór biletu na koncert, który może się nie
odbyć. Ujmujące piękno finałowych dźwięków, dobitnie trawestują głosy samych
muzyków, którzy zwinnie komentują wyczyny kwartetu. Być może – w tych
okolicznościach – chcieliby zaśpiewać, ale ewidentnie nie wypada. Muzyka, dla
której znalezienie klucza poznawczego jest równie prawdopodobne, jak orgazm
dziewicy, kończy się oczywistym wybrzmieniem, które implikuje w naszych uszach
błaganie o ciąg dalszy. Beautiful! Chamber can fly!
Okręt flagowy
O najnowszej produkcji Discordian Community Ensemble - Contrast/Movement - pisaliśmy całkiem
niedawno i były to czerstwe słowa zdrowego zachwytu. Dziś sięgnijmy po starsze
nagranie ansamblu Desertio Impecable Vol. 1 (2013). Nazwa formacji sugeruje jej
istotną pozycję w katalogu wytwórni, sama zaś muzyka konstytuuje ów oczywisty
fakt, głosem nieznoszącym sprzeciwu. Nagranie powstałe w trakcie kilku
studyjnych sesji firmuje oktet muzyków. Połowę składu stanowią instrumenty
dęte: Natsuko Sugao i Pol Padrós – trąbki, Tom Chant – saksofon tenorowy i Don Malfon – saksofon
barytonowy. Rozbudowana sekcja rytmiczna, to Pablo Rega – gitara elektryczna,
Núria Andorrà - marimba i Vasco Trilla – perkusja i perkusjonalia. Składu
muzyków dopełnia, dysponujący operowym głosem (tenor? baryton?) Iván García. To jednak nie
koniec podmiotu wykonawczego. Po jednym fragmencie skomponowali i podjęli się
roli dyrygenta - Owen Kilfeather i Xesc Llompart, zaś trzykrotnie w tychże
rolach wystąpił El Pricto.
Kompozycja startowa raczy nas smakowitym, orkiestrowym
wprowadzeniem, który natychmiast (!) gwałci sonorystyczny tygiel ekspresyjnych
dźwięków, które istotnie łechtają receptory przyjemności recenzenta. Po
wytłumieniu emocji, muzycy znów zwinnie tańczą wokół zapisów pięciolinii, by
przy pierwszej nadarzającej się okazji, uciec w dość wąską uliczkę kolektywnej
improwizacji. Fragment kolejny donośnym głosem intonuje śpiewak, który
korzystając z poetyckiego libretto (autor do wglądu w redakcji), ochoczo komentuje
popisy instrumentalistów. Ci zaś, zespoleni w twórczym chaosie sytuacyjnym,
porządkowanym dyrektywami kompozytora wprost z zapisu nutowego, grymaszą,
tarmoszą się wzajemnie, a poziom ich niesubordynacji przekracza od wielu już
chwil dopuszczalne normy. Ta ognista opera bez garniturów trwa w najlepsze, a
największym łobuzem zdaje się być Rega na gitarze elektrycznej, który
pojedynczymi akordami sieje ferment poznawczy. Kompozycja kolejna próbuje
trzymać fason i łagodzić obyczaje, co dałoby efekt finalny, gdyby nie … gitara
Regi, która jest w nastroju do hałasowania. Do gry wchodzi Trilla i swoją
perkusją przywołuje wszystkich do porządku. Inspiruje pozostałych muzyków do
szukania w jego konstruktywnej grze, dramatycznych punktów zaczepienia. Oktet
(tu: septet, głos bowiem milczy) puentuje to sonorystycznym wybrzmieniem,
subtelnymi macankami, w udanej formule free
improv. Powraca tenor/baryton i zaprasza nas na zwiedzanie … biblioteki!
Zginęlibyśmy w odmętach współczesnej kameralistyki, gdyby nie nasze wspaniałe
koło ratunkowe (Rega!!!). Dęciaki delikatnie eskalują, muzyka nabiera
niepokojącego drive’u (Trilla!!!), a w oddali czai się już konstruktywna,
głośna i ekspresyjna kulminacja. Jej finał wieńczy ugrzeczniony fragment z
pięciolinii, który nie trwa jednak zbyt długo, bo separatystyczne ciągoty
wiecznych improwizatorów, drzemiące w doskonałych muzykach, nie pozwalają na
banał. Wraca donośny głos i stawia wszystkich na baczność. Gitara (dzięki!)
wpada w noisowy szał, dęciaki
ociekają potem i wypraszają wokalistę za kulisy. Wreszcie prawdziwy finał –
potężne akordy sekcji pełnią tu rolę raczej destymulatora emocji, ale z szyku
niespodziewanie wyrywa się marimba, która zaczyna znaczyć teren i eskalować
emocje na powrót. Docierają do nas dwa głosy (czyżby saksofoniści? może
dyrygent?), które na tle rozchichotanych instrumentów, gonią ku ekscytującemu
finałowi. Trafiają na zdecydowaną na wszystko marimbę, która bierze organizację
ostatniego dźwięku w swoje ręce. Po ponad trzech kwadransach dopada nas finał,
a zaraz potem chęć ogarnięcia całości naszym małym rozumkiem. Oj, będą
problemy!
Desertio Impecable posiada ciąg dalszy. Vol. 2 został nagrany kilka miesięcy później,
już w składzie sześcioosobowym (El Pricto także w roli instrumentalisty). Jego
odsłuch pozostawmy na kolejne spotkanie z dokonaniami DR.
Samotność improwizującego solisty
Odpocznijmy na moment od rozbudowanych personalnie formacji,
stosów nutek na uginających się pod ich ciężarem pulpitach i pełnokrwistych
metafor recenzenta. Czas na wskazanie dwóch solowych nagrań w katalogu DR.
Najpierw
Ferran Besalduch i jego intrygująco zatytułowany album Strange Case of Dr Jekyll and Mr
Hyde (2016). Studyjna rejestracja z marca br. przynosi
jedenaście zwartych, improwizowanych opowieści na saksofon basowy i sopranino. Zakładam,
że literacka inspiracja jest dla wszystkich czytelna, dodam zatem jedynie, iż w
roli odpowiedzialnego Dr Jekylla występuje tu najmniejszy z saksofonów, zaś w
czarny charakter Pan Hyde’a wciela się saksofon basowy. Instrumenty
wykorzystywane są przez muzyka naprzemiennie, tworząc udaną dramaturgicznie i
zgrabnie prowadzoną opowieść. Mnie szczególnie do gustu przypadła gra Ferrana
na sopranino – zwinna, lisia narracja, wiele bezoddechowych, ekspresyjnych pasaży i smak dobrego pomysłu na
improwizowanie. Nie chcę przez to powiedzieć, że fragmenty na saksofonie
basowym mniej mnie intrygują. Cała płyta to dawka dalece interesującej muzyki,
bazującej na konkretach, nieprzegadana i silnie przykuwająca uwagę. Biorąc pod
uwagę młody wiek muzyka (właśnie przekroczył trzydziestkę), przyszłość pod
znakiem Ferrana Besalducha może być bardziej niż frapująca.
Trochę na przeciwległym biegunie moich preferencji,
umieściłbym solową płytę gitarzysty Diego Caicedo. Muzyk, który świetnie radzi
sobie w formule wolnej improwizacji w grupie (patrz: recenzowany na tych łamach
album trio RCJ Adeptus Exemptus), ma
w katalogu DR incydent solowy na gitarę elektryczną Violencia (1962) (2014).
Tytuły poszczególnych fragmentów zdają się być tajemnicze, zawierają bowiem
sporo cyfr i jakże istotne dla percepcji tej płyty określenie metal. Tak, tak – solowa płyta Diego to
muzyka metalowa, ba! zdecydowanie heavymetalowa. Ponad czterdziestominutowa
porcja zgiełku i hałasu z pewnością znajdzie swoją grupę wielbicieli, ale wśród
nich zabraknie niżej podpisanego. Ale, choć płyta Caicedo jest dla mnie
mało strawna, to również ona dowodzi, iż w diskordiańskiej
grupie poszukujących muzyków nie ma artystycznych zahamowań, a każdy pomysł na
muzykę bywa tu dogłębnie analizowany i może liczyć na swoje zaistnienie.
Let’s rock and dance!
Skoro jesteśmy przy głośnej, hałaśliwej muzyce, głęboko
tkwiącej estetycznie w muzyce rockowej, nie możemy nie zajrzeć na aż trzy płyty,
którym do solowego ekscesu Caicedo jest artystycznie dość blisko.
Zacznijmy od Reptilian Mambo. Z tą nazwą zetknęliśmy się na Trybunie całkiem niedawno, gdy recenzowałem
najnowszą płytę grupy Mamboree. Teraz
sięgamy po znacznie starsze nagranie It’s Peeling Time! (2012). O ile
najnowsze dzięcie RM poczynione zostało dość rozbudowanym składem personalnym,
o tyle to starsze nagranie firmowane jest jedynie przez kwartet: El Pricto
(syntezatory, saksofon altowy), Don Malfon (saksofon barytonowy) i podwójny
zestaw perkusyjny, za którym zasiedli – Vasco Trilla i Javier Carmona. Muzykę
gramy wg zapisków kompozytorów (nie tylko El Pricto, także dzieła wspólne
muzyków), ale w trakcie egzekucji kipi ona feerią barw, emocji i iście
diabelskich brzmień. Bazą jest tu rytm (podawany przez syntezator, baryton i
dwie jurne perkusje), tematy mają melodię, bogatą instrumentację i odpowiednią
dynamikę. Do tańca i do różańca, bez
jakichkolwiek zahamowań. Artystyczna bezczelność godna największych mistrzów
gatunku (skojarzenie z Prince’em, bardziej estetyczne niż czysto muzyczne, jest
jak najbardziej właściwe). Polecam bez dwóch zdań, nawet bardziej niż najnowszą
produkcję. It’s Peeling Time! swym
brakiem artystycznych komplikacji, unikaniem przepychu brzmieniowego Mamboree, rwie mi trzewia dobitniej i
daje czystą, bardzo rockową radość z
obcowania ze sobą.
Kreśląc onegdaj na tych łamach sylwetkę artystyczną Vasco
Trilli i wskazując źródła doświadczeń i jego muzycznych inspiracji, przywołałem
nazwę Filthy Habits Ensemble. To rozbudowana personalnie formacja, dla której
ojcem-rozpłodowcem jest zdecydowanie El Pricto (komponuje, dyryguje i gra). Ma
w katalogu DR dwa albumy – pierwszy, zawierający intrygujące trawestacje muzyki
napisanej przez Igora Strawińskiego - Plays Stravinsky (2013), drugi zaś,
oparty już na kompozycjach lidera - Gruesome Routines (2014, nagrania powstały
jednak wcześniej, niż te, do pierwszej z nich).
Zabawę w dynamiczne, rockowe reinterpretowanie Strawińskiego
firmuje oktet muzyków, w którym obok rozbudowanej sekcji dętej (także Pablo
Selnik, Don Malfon, Tom Chant i Natsuko Sugao), mamy pełnokrwistą sekcję
rytmiczną z pianem, elektrycznym basem i perkusją. Muzyka kipi pomysłami, jest
ekspresyjna i ma twardą, rockową dynamikę. Jeśli miałbym szukać recenzenckiego
punktu zaczepienia, dodałbym, że zbytnio obfituje w nieco wodewilową melodykę.
Zdecydowanie ciekawsza zdaje się druga z płyt Filthy Habits Ensemble. W
składzie subtelne korekty personalne (Agusti Martinez), dochodzi druga gitara
basowa (!), a w miejsce piana pojawia się syntezator. Płyta jest zdecydowanie
bogatsza instrumentalnie, ciekawiej poszukuje swojego smaku i rytmu, zawiera
więcej fragmentów improwizowanych, a na każdym kroku kipi pomysłami, stanowiąc
czterdziestominutowy wulkan kreacji.
Sin Anestesia
Zostawmy rockowy sztafaż i wróćmy do akustycznych dźwięków
instrumentów dętych, drewnianych. Przed nami wyjątkowa formacja Sin Anestesia,
która składa się instrumentalnie prawie wyłącznie z saksofonów.
Pierwszy krążek SA omówiliśmy już kiedyś na tej stronie. Intervención Mecánica, zagrany przez
dziesięć saksofonów pod dyrygenckim okiem El Pricto, zebrał wówczas grad
oklasków. Dziś sięgnijmy po dwie kolejne płyty. Pierwsza z nich - H+
(2012) – powstała także w tentecie, jednak zamiast jednego saksofonu
odnajdujemy tu naszego ulubionego perkusistę z Barcelony, czyli Vasco Trillę.
Płyta zawiera sześć niedługich opowieści, z których trzy skomponował El Pricto,
jedna jest swobodną improwizacją (!), zaś dwie ostatnie określone zostały jako dyrygowana improwizacja. Piękno tych
saksofonowych symfonii jest upiorne, ewidentnie czyste i niezaprzeczalne.
Melodyjny finał kopie rowy pod każdym przejawem artystycznego defetyzmu. Wcześniej
do naszych uszu dociera także kompozycja Reptilian
Mambo, którą poznaliśmy już w prawdziwie heavymetalowej
interpretacji.
Nie mniej smakowite jest inne wydawnictwo Sin Anestesia The
Transdimensional Seduction Handbook (2014). Na liście obecności
ponownie dziewięć instrumentów dętych, które w żmudnym procesie improwizacji,
na bazie udanych kompozycji (co za melodie!), głównie autorstwa El Pricto,
wspomaga Ildefons Alonso na perkusji i wibrafonie oraz jego koleżanka Nuria
Andorra - na marimbie i perkusjonaliach. Mimo zapewne precyzyjnego zapisu
kompozytorskiegp, muzyka formacji bazuje na saksofonowych improwizacjach,
głównie tyczonych zwartym, kolektywnym wielodźwiękiem (piękne harmonie!),
narracją prowadzoną w spokojnym i odpowiedzialnym tempie.
****
Ważna informcja dla tych, którzy stykają się z muzyką
Discordian Records po raz pierwszy. Płyty wytwórni nie mają fizycznego nośnika.
Są dostępne na bandcamp.com, do kupienia w plikach audio lub pełnego odsłuchu w
streamingu. Jeśli wyjątkowo jakaś
pozycja katalogowa została wydana na CD, to stało się to jedynie z woli i
tudzież kosztów samych muzyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz