Nie jest jakąkolwiek tajemnicą fakt, iż Trybuna Muzyki Spontanicznej darzy niebywałą atencją muzykę improwizowaną,
powstającą na Półwyspie Iberyjskim. Katalog przyczyn takiego stanu rzeczy jest
z pewnością zbiorem niepustym. Jeśli jednak mielibyśmy wskazać z imienia i
nazwiska jedną osobę, odpowiedzialną za zapoczątkowanie procesu akwizycji
muzyki z Portugalii i Hiszpanii na tych łamach, to jest taki człowiek. Nazywa
się Pedro Sousa, gra na saksofonie, mieszka w Lizbonie i dokładnie dziś kończy
30 lat!!! Happy Birthday, Pedro!!!
W okolicach czerwca roku ubiegłego, do któregoś z moich
lubieżnych odtwarzaczy plików mp3, dość
niespodziewanie wpadła pewna muzyka. Krążek nazywał się Casa Futuro, a firmowała go trójka muzyków. O ile nazwiska Johana
Berthlinga i Gabriela Ferrandiniego nie były mi oczywiście obce, o tyle
personalia saksofonisty zdały się istotnie dziewicze. Już po pierwszym
odsłuchu, wiedziałem, że w moich rękach wylądowała szczególnie wartościowa
muzyka. Jakiś czas potem mogłem już spokojnie odpalać tę muzykę w formacie CD. A
w kilka miesięcy później, Casa Futuro
bezceremonialnie trafiła na czoło najlepszych płyt roku 2015, dając przy okazji
nowe życie Trybunie Muzyki Spontanicznej,
już całkowicie w sieciowym wydaniu.
Urodzinowy przegląd dotychczasowej twórczości Pedro Sousy
zaczniemy od przypomnienia tej właśnie doskonałej płyty.
Dom Przyszłości!
Lizboński Culturgest,
listopad 2012r., a na scenie klasyczne, chciałoby się rzec, jazzowe trio - saksofon, kontrabas i perkusja. W dalszej
części tej opowieści określenie klasyczne
straci całkowicie rację bytu, ale epitet jazzowe
nie będzie już do niczego potrzebny. Drogowskazami w 50-minutowej podróży z
muzyką wówczas zagraną będą natomiast tytuły kolejnych improwizowanych
fragmentów – Wytrzymałość! Użyteczność!
Piękno!
Muskulatura będzie niewątpliwie wyznacznikiem wzajemnych
relacji wewnątrz tria. Sousa, wsparty na tenorze, bierze na siebie rolę
agresora. Berthling, u boku kompulsywnego kontrabasu, demoluje przestrzeń
koncertową, jakby chciał robić miejsce dla twardego
saksofonu, a Ferrandini stawia wokół kaleczące zasieki, czyniąc ze swej
perkusji zbrojne ramię tej improwizacyjnej bitwy. Muzycy kroczą zwartym szykiem
i obejmują wieczne panowanie nad chaosem tego miejsca, nie pozostawiając widzom
muzycznego spektaklu jakichkolwiek złudzeń, co do własnych intencji. Ów
militarny dryl sprawia, iż nikt nie ma tu chwili na choćby sekundę
zastanowienia. Dramaturgia wydarzeń jest istotnie wstrząsająca. Każdy zagrany
dźwięk liczyć tu może na ciętą ripostę współpartnera – bez sentymentów dla
słabszego, mniej odpornego na improwizacyjne niuanse. Chwile kontemplacyjnego zawieszenia
są naszym udziałem, ale mają ewidentnie charakter ciszy przed burzą. Sousa szuka
granicy swojego instrumentalnego bytu, wyje brotzmannowsko,
po czym klei się do sekcji sprośnym i konwulsyjnym timingiem, przy okazji skutecznie ładując jej baterie. Osiągamy cel pierwszej
ekspozycji – Wytrzymaliśmy!
Johan sięga po smyczek i poleruje okrwawione struny
kontrabasu. Pedro wykorzystuje okazję i wietrzy salę koncertową brutalnym soundem swego barytonu. Gabriel
delikatnie talerzykuje. W trybie
awaryjnym, muzycy zgrabnie wchodzą na wyższe piętro tej emocjonalnej eskalacji
i robią wszystko, by uczestnicy spektaklu docenili ich użyteczność. Przepychanki, kuksańce i ekwilibrystyczne
podszczypywania trwają w najlepsze. Próżno w tym momencie wskazać, który z
muzyków istotniej ryje nam beret.
Kobiety, w mniejszości, zdają się rwać włosy z głowy, zaś część matriarchalna
widowni deklaruje wieczną abstynencję w podzięce za to muzyczne misterium. Pozorny
chaos sytuacyjny w procesie improwizacji, jedynie eskaluje dysonans poznawczy.
Szukając niezbędnego punktu odniesienia, muzycy jednoczą swe siły wokół
dynamicznego pasażu kontrabasu, który jest barokowy piękny! Puentą tej, od pewnego momentu, solowej eskalacji stają się
trójdzielne pląsy każdego z bohaterów tej opowieści. Swobodna improwizacja nie
akceptuje jednoosobowego przywództwa! Każdy sobie sterem, każdy okrętem, ale na
scenie umieramy zawsze razem!
Jakże piękny finał
koncertu muzycy osiągają w skupieniu, ale bynajmniej nie … w wyciszeniu.
Akustyczna refleksja bywa wszak udziałem największych. Ostatni dźwięk –
dyskretnie udany - wcale nie przynosi ukojenia.
Po trzech latach możemy raz jeszcze przejść tę gehennę,
dzięki komfortowemu odsłuchowi wyjątkowej Casa Futuro (Clean Feed Records,
2015; nakład nieznany, ale z pewnością nielimitowany).
Duet z Hernani
Faustino!
Jeśli w dyskografii Pedro mielibyśmy wskazać dziś krążek,
który trzyma horrendalnie wysoki poziom artystyczny Casa Futuro, to z pewnością jest nim wydawnictwo Falaise.
To, póki co, jedyny fonograficzny dowód na współpracę Sousy z kontrabasistą
Hernani Faustino, którego fani europejskiej muzyki improwizowanej słusznie
kojarzą z formacją RED Trio. Duetowe nagranie, poczynione w okolicznościach
studyjnych, w Lizbonie w roku 2010, jest z nami od czterech lat, dzięki
efemerycznemu wydawnictwu Dromos Records i jego ekskluzywnej serii, pięknie
wydanych, dalece artystycznych CD-rów. Nakład 100 sztuk jest oczywiście wyczerpany. Ten krążek także gościł już
na łamach Trybuny, a zatem tych kilka impresji poniżej, będzie jego
przypomnieniem, tudzież próbą pogłębienia poprzednich analiz.
Świat muzyki improwizowanej zna oczywiście tysiące duetów na
kontrabas i saksofon (tu: tenorowy i barytonowy). Być może ten, w wydaniu Sousy
i Faustino, jest jednak dalece szczególny. Muzycy grają niezwykle głośno, na
swój sposób agresywnie, balansując przez blisko 49 minut nagrania na granicy
akustycznego przesteru, a nawet w
ostatnim, czwartym fragmencie, przekraczając ją. Świetnie się ze sobą
komunikują, potrafią rzeźbić rubaszne kształty swoich improwizacji tym samym
dłutem. Gdy Hernani bierze do rąk smyczek i rozdziera przestrzeń ostrymi
pasażami niskich częstotliwości, dźwięki wydawane przez saksofon Pedro brzmią …
bliźniaczo podobnie, choć ten drugi z pewnością jedynie dmie w swą rurę. Mimo,
iż narracja tej improwizacji nie przebiega linearnie, a chwile dynamicznych
pyskówek bywają przedzielane hałaśliwymi fragmentami ciszy, to muzycy pozostają
w fazie permanentnego zwarcia, kolektywnego potykania się o ręce i nogi
interlokutora. Ten w pełni akustyczny hałas pisany jest tłustym drukiem, bez przecinków
i znaków zapytania. Gdy saksofon goreje na wzgórzu piekielnym, kontrabas - rozgrzany
do czerwoności - iskrzy niczym zdeformowana anomaliami klimatycznymi zorza
polarna. Kawalkada dźwięków tego szalonego duetu demoluje studio nagraniowe,
kruszy ściany i pali potencjometry dźwiękowca, któremu zabrakło kanapek w 35
minucie tej rejestracji. Produkcja Falaise zżera prąd, przewidziany do oświetlenia
przynajmniej całej Alfamy i Gracy, a może i także, położonego na przeciwległym
wzgórzu, Bairo Alto! Muzycy niczym
gigantyczne, zmutowane chrabąszcze, czekają na jedyny w tej szerokości
geograficznej moment zbiorowej ekstazy. Cielesność tej muzyki wygeneruje pot na
czole każdego umarlaka.
W finałowym fragmencie przekraczamy rubikon i w odmętach
ekstremalnego hałasu, doświadczamy oczyszczającej dewastacji membran i
podniebienia naszych uszodołów. Krew, pot i łzy są także naszym udziałem. Pedro
i Hernani udanie rezonują, szukając drogi ucieczki z tej szalonej sesji. Noise Forever!
Koncert w ZDB!
Lizbońska Galeria Ze Dos Bois (ZDB), w październiku 2012
roku, użyczyła swe pomieszczenia na dość niezwykły koncert. Spotkanie młodego
Portugalczyka Gabriela Ferrandiniego (perkusja) i jeszcze młodszego
Portugalczyka Pedro Sousy (saksofon tenorowy i barytonowy, elektronika), z
weteranem rockowej awangardy, klasykiem noisowej
gitary, głównym twórcą wyjątkowej formacji Sonic Youth, Thurstonem Moorem, nie
mogłoby być czymś powszechnym w jakiejkolwiek kulturalnej galerii na świecie. Pierwsze
i być może ostatnie tego rodzaju artystyczne zwarcie, szczęśliwie zostało
zarejestrowane, a po dwóch kolejnych latach, upublicznione na czarnym krążku Live
at ZDB (Shhpuma, 2014), firmowanym personaliami trójki muzyków, w
kolejności adekwatnej do ich wieku i zasług dla dźwiękowego wszechświata.
Ustalenia przed koncertem były niezwykle zacne. Stawiamy na
spokojną, wyważoną improwizację, badamy się wzajemnie i poznajemy, czujni na
niuanse brzmieniowe, wynikające ze zderzenia akustycznych instrumentów z gitarą
elektryczną. Ta brawurowa koncepcja legła w gruzach już w okolicach trzeciej
minuty koncertu. Energia, z jaką muzycy weszli na scenę, już po tych paru
chwilach rozsadziła im trzewia, a z nie do końca jeszcze rozgrzanych piecyków,
publiczność zaatakowana została ścianą konstruktywnego hałasu. Sousa – co nie stanowiło
zaskoczenia – okazał się bardzo pojętnym uczniem Moore’a i bez cienia respektu,
wplótł się w zwoje gorejących strun gitarzysty. W tej iście hardrockowym,
hendrixowskim środowisku w mig odnalazł się także Ferrandini, zgłaszając akces
na wakujące miejsce za bębnami Slayera. Najmłodszy z adeptów, niczym krótkonogi
byczek w zwarciu ze stadem upalonych nosorożców, powalczył o akustyczne
przeżycie, ale dał radę – breaking through!
Po mniej więcej kwadransie, ta galopada zasadniczo
spowalnia, dzięki czemu wszyscy – w tym także publiczność! - złapać mogą stosowne wyciszenie i nieodzowną
w takich chwilach, szczyptę uzasadnionej psychodelii. Muzycy w tej scenerii,
śmiało rozpoczynają wymianę poglądów, zaczynają się wzajemnie słuchać i
reagować na poczynania kolegów. Kolejne, kolokwialne crescendo tej improwizacyjnej rejterady ma już bardziej selektywny
posmak. Artyści ewidentnie zatrybili, złapali mentalny kontakt i choć do końca
koncertu będą ponownie hałasować, to ten rodzaj dźwiękowej eskalacji będzie dla
wszystkich absolutnie akceptowalny. Kolejne, udane dramaturgicznie uspokojenie
pięknie puentuje Ferrandini, wspierany nieco sentymentalnymi
(w tychże okolicznościach) przepałami
Sousy. Moore plami ten portugalski konsensus długami interwałami szumiących sprzężeń
i zgrzytów. Sousa kapitalnie wplata się
w jego częstotliwość, dzięki czemu około 30 minuty koncertu, popadamy w ciekawy,
elektroakustyczny dysonans. Czterominutowy finał części zasadniczej koncertu
ponownie czyści nam trąbki Eustachiusza, by po chwili, w onirycznym bisie,
dzieło zniszczenia naszych oczywistych przyzwyczajeń - despotycznie, upiornie,
pięknie! – dokonało się ostatecznie, przy fanfarach nie do końca świadomej
eksplozji entuzjazmu.
Pão – elektroakustyka
w służbie improwizacji!
Pozostańmy w Lizbonie. Okoliczność studyjna w listopadzie
roku 2011. Pedro Sousa, tym razem dzierżąc w dłoniach jedynie saksofon
tenorowy, zwiera przyjacielskie, tudzież artystyczne szyki z Tiago Sousą, który
na nagranie dotargał harmonium, kibord
i drobny zestaw perkusyjny oraz Travassosem (przy okazji naczelnym grafikiem
Clean Feed Records), który w tej zabawie odpowiedzialny będzie za dźwięki
generowane elektroniczne z tzw. obiektów różnych, a także użyczy swego głosu w
pewnym istotnym momencie tej opowieści. Spotkanie udokumentuje przepyszny dysk
cyfrowy, a obecne w studiu trio przyjmie nazwę Pão, co da także nazwę
samemu wydawnictwo (Shhpuma, 2012, nakład nieznany).
Już sam zestaw instrumentalny tej sesji sugerować może
elektroakustyczny tygiel, pełen rozmaitych i nieoczywistych koincydencji, i po
prawdzie, tak właśnie się dzieje. W pierwszym, krótkim fragmencie, stanowiącym
rozbudowany wstęp, zostajemy zaatakowani przez elektroniczny dron, który
inkrustowany przeróżnymi akustycznymi incydentami, przybierając zmienne poziomy
intensywności, dany nam będzie do końca tej 44-minutowej historii. Parafrazując
tytuł tegoż wstępu, Bóg nie czeka, Bóg
nadchodzi dużymi krokami…
Fragment kolejny - Dyson
Tree - twórczo rozwija pomysł artystyczny Pão, zasugerowany parę chwil
wcześniej. Łuny polarne uroczo płoną przy wtórze gotowego na wszystko dęciaka. Odpowiedzialne
za tę metaforę jest dronujące
harmonium, a kreowany przez nie klimat, niespodziewanie sprzyja nierozsądnej
kontemplacji. Być może ścieżką percepcji, udaną metodą ogarnięcia tej muzyki,
okaże się wszechobecna entropia, która znaczy poczynania artystów. Ich muzyczne
kontinuum, zawieszone pomiędzy intrygującym chaosem a wulgarnym porządkiem,
prowadzi słuchacza na niechybne zderzenie z płynącymi masami energii, które
jakby przy okazji, generują nasilający się hałas. Muzyka eskaluje się
akustycznie, choć punktem odniesienia pozostaje dla niej punktowa cisza. Konsekwencją takich działań muzyków, owego
kontinuum, musi być trans, który budowany jest przez soczysty tembr
saksofonu, jego ekstatyczną improwizację, z elektronicznym backgroundem i upiornym głosem zza światów (Travassos!).
Fragment finałowy, najdłuższy, w dół kolorowym wzgórzem, odebrać możemy jako próbę trawestacji
poprzedniego fragmentu, skrupulatnego rozwijania wątków, tam zadzierzgniętych.
Harmonium operuje w pozycji stand-by,
jedynie sygnalizując swoją obecność, saksofon gardłowym szmerem subtelnie
rysuje parkiet studyjny i jest atakowany przez sążniste drony, wprost z serca
procesora. Ten epizod musi zwieńczyć eskalacja hałasu, budowana na antynomii
skowytu dęciaka i sprzężeń elektroniki. Wampiryczna melancholia, niepokojący
pasaż saksofonu, topią się w gęstniejącym brzmieniu harmonium i rezonujących,
tajemniczych przedmiotach. Dopada nas
gęsta, skwiercząca cisza, a dźwięk naprawdę ostatni ginie w akustycznym
chaosie, jaki zgotowała nam ta znakomita muzyka.
EITR!
Kolejna formacja, znacząco kreowana przez naszego
dzisiejszego bohatera, jeszcze silniej osadzona w poszukującej i improwizowanej
muzyce elektronicznej, to EITR. Saksofoniście (tenor, alt, baryton i
elektronika) towarzyszy Pedro Lopes, grający na … gramofonie, perkusjonaliach i
generujący dźwięki z obiektów. Ich jedyny
krążek, to winylowe wydawnictwo Tress Have Cancer Too (Mazagran
Records, 2013; nakład 150 szt. ręcznie numerowanych). Trzy fragmenty opatrzone
tytułami trwają łącznie niespełna 40 minut.
Jeśli chcielibyśmy gatunkowo opisać muzykę Lopesa i Sousy,
to niezwykle pomocne okażą się określenia typu eksperymentalna elektronika,
abstrakt, czy glitch. Spokojna,
wyczekująca narracja w dużym stopniu generowana jest elektronicznie, choć nie
brakuje w niej perkusyjnej akustyki i – co oczywiste – znajomych dźwięków
instrumentów dętych, drewnianych. Jakkolwiek celem ostatecznym tej przygody – nie
pierwszy raz w przypadku Pedro – pozostaje pozytywna, czupurna… eskalacja
hałasu. Fragment drugi poszerza wykorzystywane przez EITR artystyczne środki
wyrazu o samplowane głosy ludzkie i drobiny field
recordings, co prowadzi tę część nagrania w zakamarki specyficznego,
abstrakcyjnego blue ambientu. W wielu
momentach saksofon bywa tu jedynie ornamentem (sam Pedro ochoczo działa na kablach). W trzecim, finałowym
fragmencie królewski instrument powraca jednak w pełnym rynsztunku i z
gorejącym skowytem na ustach wieńczy dzieło.
Canzana - diabelnie
psia sprawa!
Czas sięgnąć do muzycznych korzeni Pedro, naprawdę ostro
pohałasować i ewidentnie wytaplać się w punkowym, noisowym błotku. Punkowa będzie nie tylko stylistyka samej muzyki,
ale także warstwa edytorska (szczegóły poniżej).
Okazja jest przednia, albowiem przed nami dwa wydawnictwa
formacji Canzana. By dodać smaczku naszym lubieżnym myślom, warto dodać, iż
nazwa ta winna być kojarzona z jedną z prymalnych dla człowieczeństwa pozycji
seksualnych, która w języku Szekspira określana bywa jako doggystyle.
Rzeczoną Canzanę tworzą: Bruno Silva na gitarze elektrycznej
i Pedro Sousa na saksofonie tenorowym i barytonowym. Ich dorobek artystyczny
wypełniają dwa wydawnictwa - Sangue de Tigre (edycja własna muzyków,
2011 – kaseta, nakład nieznany) oraz Santa Catana (Cerebro Morto, 2013 –
kaseta w nakładzie 15 szt. i cd-r – 28 szt.; okładki wykonane ręcznie). W
uzupełnieniu dodajmy, iż na rok przyszły planowane jest wydanie płyty(?) Mariana.
Obie edytorskie perełki zawierają po cztery improwizacje, a
ich łączny czas nie jest zbyt długi dla standardowego srebrnego krążka (w sumie
ok. 75 min). Zderzenie (dosłowne) saksofonów Sousy z hałasującą gitarą
elektryczną Silvy bynajmniej nie odbywa się w rytmicznym tempie, przy wsparciu
wulgarnych bluzgów. Gitara, zwłaszcza w starszej rejestracji, służy muzykom
bardziej do generowania elektronicznych dronów, piętrzenia sprzężeń i przepięć
energetycznych, niż snucia bardziej oczywistej narracji. Na ich tle saksofon
Pedro szuka miejsca zaczepienia, ogrywa tę ścianę dźwięku, plami ją agresywnymi
synkopami, by po parunastu minutach trafnego próbkowania, w finalnym fragmencie
Sangue de Tigre, cel swój osiągnąć i
wejść w ekstatyczne zwarcie z płonącą gitarą, dzięki temu dając sporą
satysfakcję, zarówno muzykom, jak i słuchaczom.
Santa Catana – z
racji lepszej jakości dźwięku i bardziej profesjonalnej produkcji – raczy nasze
uszy materiałem dalece bardziej intrygującym. Gitara z prądem nadal szybko
wpada w stan wrzenia, wszakże jej narracja bardziej nastawiona jest na proces
improwizacji i wchodzenie w twórcze dialogi z saksofonistą. Drugi z fragmentów
toczy się niespodziewanie w dość sennej atmosferze, a muzycy kreślą dramaturgię
tego zdarzenia z dbałością o pojedynczy dźwięk (przy okazji duet wspiera tu
drugi gitarzysta Roberto Leão). Gdy muzycy wracają do bardziej dynamicznych
pasaży, w trzecim fragmencie Silva gra zaprogowo,
a Sousa pięknie trawestuje jego przebiegi dźwiękowe. Finał osiągamy w
czeluściach piekielnego hałasu, a szczytującej gitarze towarzyszy – znów! – brotzmannowski w stylistyce, pochód
saksofonowego skowytu.
Heu{s-k}ach!
Pod tą tajemniczą nazwą kryje się formacja, której trzon
stanowią: D'incise - okablowany zmyślną elektroniką, generujący dźwięk z obiektów różnych, a także korzystający z
instrumentów perkusyjnych oraz Marcel Chagrin - grający na gitarze elektrycznej
i basowym bębnie. Mają w dorobku trzy wydawnictwa, a jedno z ich powstało
dzięki dużemu wsparciu Pedro Sousy, który grał na saksofonie tenorowym i
korzystał z elektroniki. Myślę tu o dostępnym w plikach, a także w formacie
cd-r, albumie I Know Not What Tomorrow Will Bring (Resting Bell, 2011 –
wersja cyfrowa wydana przez samych muzyków, nakład nieznany).
Czteroodcinkową opowieść wypełnia prosta, gitarowa narracja,
która rozrywana jest z jednej strony (lewej) szumami i szmerami komputerowymi,
z drugiej zaś (prawej) – wytłumionym tembrem saksofonu. Tę dość rockową i po
prawdzie nieco smętną opowieść ciekawie kontrapunktuje odcinek drugi, w którym
gitarzysta cofa się do drugiego planu, dzięki czemu muzyka zyskuje nieco
przestrzeni na akustyczne, perkusjonalne wprawki. Obiekty różne stymulująco kooperują i rezonują z instrumentem
dętym, dociera do nas konstruktywne puk-puk,
nie brakuje szczypty polerowania powierzchni płaskich. W kolejnym fragmencie
gitarzysta łapie drugi oddech, moduluje swą narrację, jakby grał na pedal steal gitar, czemu próbuje
zapobiec Sousa, sięgając po podręczną elektronikę. Nie uratują wszakże obrazu
całości, prowadząc recenzenta do konstatacji, iż był z tego nagrania niezły
duet, w momencie, gdy gitarzysta – zmyślnie zainspirowany -wyskoczy po napoje
chłodzące.
What Next?
Trzydzieści lat na karku, kilkanaście wydawnictw – myślę, że
dzisiejszy jubilat może w ramach incydentalnego podsumowania tego, co do tej
pory, śmiało postawić sobie duży plus. Być może brakuje w jego dorobku pozycji
ogólnie dostępnych, czyli wydanych przez mniej efemeryczne wydawnictwa, takie choćby
jak Clean Feed, czy jego co-label Shhpuma,
ale cała przyszłość przed nim.
Niebawem gotowy będzie nowy materiał, roboczo określony
przez muzyka, jako kolejna edycja Casa
Futuro, zarejestrowany w roku ubiegłym. Tu znany już jest wydawca, a ja
osobiście miałem okazję poznać te dźwięki i jestem przekonany, że warto będzie
na nie czekać. Nie mniej smakowity zdaje się być kolejny materiał nagrany w
roku ubiegłym, również ciekawie improwizowany i akustyczny w wymiarze
dźwiękowym – trzyosobowy skład z udziałem Miguel Miry (wiolonczela) i Afonso
Simőesa (perkusja). Tu plany edytorskie nie są jeszcze do końca sprecyzowane.
Pedro Sousa ostatnimi czasy bardzo często i ochoczo
współpracuje z Davidem Maranhą, muzykiem z pogranicza współczesnej awangardy,
szczególnie tej w elektroakustycznym wydaniu (muzyk ten ma w dorobku płyty
wydane w naszych szerokościach geograficznych, m.in. przez Bocian Records i
Bółt). Panowie nagrali mnóstwo frapujących dźwięków. Z pewnością nadarzy się okazja, byśmy zapoznali się z efektami pracy tego duetu.
Thank You
Pedro, for sharing me a lot of your music. It was a great pleasure, to
communion with those sounds.
*) Na krawędzi niekontrolowanego wzrostu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz