Discordian Records, netowy label z Barcelony, jak przystało
na stałego gościa Trybuny, nie wymaga
szczególnego wprowadzenia, ani nadekspresyjnych rekomendacji. Historia
frapującej muzyki z Półwyspu Iberyjskiego pisze się sama, a my jedynie
odnotowujemy kolejne jej ciekawe epizody.
Dziś czas na bodaj czwartą falę recenzji płyt z DR, na którą
złożą się dwie absolutnie nowe płyty (jedna już z datą 2017!) oraz zbiór kilku
starszych pozycji, które bezwzględnie nie powinny ujść uwadze odpowiedzialnych
fanów muzyki improwizowanej.
Dwie płyty flagowej załogi z Barcelony - Discordian
Community Ensemble – być może najdobitniej konstytuują, niejednokrotnie na tych
łamach powtarzaną tezę, iż w różnorodności tkwi zasadnicza siła tej muzyki.
Jedna formacja, dwie całkowicie różne płyty.
W tym krótkim przeglądzie nie zabraknie saksofonowej perły
wytwórni - Sin Anestesia, tym razem w edycji koncertowej, a także efektu
fonograficznego pewnego świątecznego spotkania komuny diskordiańskiej, jakie miało miejsce cztery lata temu **).
Agustí Martínez/ Eduard Altaba/ Quicu Samsó
On The Nature Of Will to druga - w katalogu DR - płyta tria, które
tworzą muzycy wymienieni w tytule tego rozdziału. Marcowe spotkanie studyjne,
którego efektem jest osiem fragmentów, podpisanych jako all music by the musicians, trwających blisko 44 minuty. To
definitywnie świeża pozycja wytwórni, albowiem jest nam dostępna od … dwóch
dni.
Saksofon, kontrabas i perkusja, czyli podstawowy zestaw
instrumentalny dla trzyosobowego składu jazzowego. I tak jest w istocie. Być
może On The Nature Of Will jest
najbardziej jazzową płytą w diskordiańskim
tyglu stylistycznym. Równie silnie osadzona w tej stylistyce jest zapewne …
poprzednia płyta tego składu Phantom Wall
Syndrome (2014).
Odrobinę leniwy saksofonista (alt) ciągnie za sznurki tego
zestawu personalnego, wytycza ramy improwizacyjnych eskalacji, sugeruje
kierunki podróży, po czym zostawia duże pole do popisu dla kontrabasu i
perkusji, sam zaś delikatnie usuwa się na plan dalszy. Bezwzględnie doskonała
sekcja rytmiczna jest dalece rada z tego faktu i wie, co czynić dalej. Narracja
jest nienachalna, prowadzona bez zbytecznego w tej sytuacji pośpiechu.
Kontrabas, który uwielbia być łechtany dobrze naoliwionym smyczkiem, perkusja,
która kreuje tło dla jego popisów, ale nie waha się wyjść na czoło tego, nieco
nieśmiałego, marszu w bardzo jazzowe, a nawet free jazzowe klimaty. Tembr
saksofonu jest stabilny, pełny, choć chwilami niezwykle refleksyjny. Każdy z
muzyków jest skupiony na swoim odcinku dźwiękowym, ale doskonale słychać, że to
trio wspólnie obiegło już całą kulę ziemską po równiku, a poziom wzajemnego
zrozumienia i skłonność do kooperacji są ponadnormatywne. W żwawszych tempach
(choćby fragment piąty i siódmy) trio jest równie kompetentne. Znów na chwilę
komplementowania zasługuje sekcja rytmiczna, która plecie swą opowieść
niezwykle gęstym ściegiem, brzmi matowo i progresywnie. Agusti lubi wplatać swe
altowe smugi pod struny kontrabasu, w zaciski membran werbla, czy wić się wokół
statywu talerza. Całość nagrania jest dzięki temu spójna, konsekwentna, cieszy
ucho i oko każdego fana dobrej improwizacji. Eduard bierze finał płyty w swoje
ręce i upiornie barokowym, acz mocno przybrudzonym soundem, prowadzi trio na końcowe zatracenie (zupełnie przy okazji, Agusti sonorystycznie
szczytuje…). Ekstatyczny finał nie pozostawia złudzeń, co
do wartości całej płyty.
Free Art Three
Cztery trąbki, uzbrojone w dodatkowe zestawy perkusyjne (Iván
González, Julián Sánchez, Pol Padrós i gościnnie David Defries), flet także z
perkusjonaliami (gościnnie Valetín Murillo) oraz dyrygent (w części 3 i 7 – także
gościnnie, Albert Cirera!). Jesteśmy w Barcelonie, w marcu roku 2013. Gramy dziesięć
miniatur, w przeważającym stopniu spisanych na pięciolinii, które trwają niewiele
ponad 26 minut, a podpisane zostały jako all
music by the Free Art Three. Płytę firmuje jedynie nazwa formacji, a jest ona
dostępna od końca grudnia ubiegłego roku.
Jeden: Muzyka
podąża zwartym szykiem, wprost z partytury, a w wymiarze akustycznym przypomina
kaczą biesiadę, bez dramatycznych przemówień i dąsów tych, którzy zostali na
nią zaproszeni zbyt późno. Brzmienie trąbek jest nieco szorstkie i przytłumione
(ponieważ nagranie jest studyjne, wyciągamy wniosek, iż jest to zgodne z
zamysłem muzyków). Drugi fragment
dobitnie wskazuje, iż muzycy mają coś do powiedzenia także i bez zapisu
nutowego – wpadamy w wir bardzo konkretnej zabawy free improv, jakkolwiek i ona poszuka w tym krótkim epizodzie
podpowiedzi kompozytorskiej. Kolejną miniaturę (trzy) tyczy trębacki zestaw, grający unisono ledwie sugerowany temat, a muzycy sprawiają wrażenie
delikatnie rozkojarzonych, co sprzyja jakości tego fragmentu. Drobna galopada w
następnej ekspozycji (cztery)
ciekawie – z każdą chwilą i przebiegniętą odległością – traci swą moc, a flet
(wreszcie go słychać!) prosi o głos w tym tumulcie i zostaje wysłuchany. Piąty stempel tej opowieści raczy nas
uroczym spotkaniem sonorystycznym przy świecach, choć wino jest już dawno
rozlane, a wosk klei się do butów. Ale jednak free! Sześć: talerz
obwieszcza początek misterium, trąbki stają na baczność, a instrumenty
perkusyjne szemrają na boku – znów jedziemy wprost z partytury. Siedem: Jest dyrygent, ale muzycy wolą
swobodną improwizację. Piękny fragment! Osiem:
pięciolinia ponownie w użyciu – muzyka wszakże toczy się wedle bruzdy i szuka
zwady (trochę szkoda, że te urocze miniatury jedynie sygnalizują spory
potencjał, tkwiący w muzykach i ich pomysłach). Przedostatni akord (dziewięć) przypomina swym zniewalającym
spokojem, opowieść o nieudanym spacerze nad rzekę (której nie ma?). Finał (dziesięć)
swinguje!!!! Herbatka dla trojga (z podpórką kolejnej trójki gości) wieńczy ten
niezwykle ciekawy zestaw epizodów dętych, blaszanych.
Discordian Community Ensemble
Część pierwszą Desertio Impecable omówiliśmy już na
tych łamach jesienią roku ubiegłego. Teraz sięgamy po część drugą, która
powstała kilka miesięcy później (lipiec 2013r.). Znów na czele hordy muzycznych
szaleńców staje Iván García (głos – tenor prawdziwie operowy!). Towarzystwo ma
przednie, jurne i gotowe na każdą eskalację stylistyczną: Pablo Rega
(elektronika), Joanna Miramontes (fortepian), Johannes Nästesjö (kontrabas), Núria
Andorrà (marimba i perkusjonalia) i maestro
El Pricto (saksofon altowy i – przede wszystkim – dyrygentura i kompozycje). Tych
ostatnich mamy raptem cztery, a w procesie wykonawczym dadzą nam one łącznie 28
minut doznań muzycznych.
Las Vacas de Homero.
Jak przystało na mistrza ceremonii, Ivan szczodrze, groźnym głosem, otwiera przewód
dźwiękowy. Natychmiast okazuje się, że w swym dziele będzie miał wyjątkowego
sprzymierzeńca – kontrabas. Jego brzmienie kruszy mury piekielne, zupełnie przy
okazji łechcąc moje narządy słuchu i generując pokaźne pokłady przyjemności.
Obu Panom pięknie sprzyja elektroakustyczny ferment, siany przez zmyślną
elektronikę Pablo Regi. Operacion
Kliucevskoi. Tym razem rolę zasadniczego partnera wokalisty przejmuje
Joanna i jej nastroszony fortepian. Ostre akordy, nieznoszące sprzeciwy
mlaskania, głos i subtelne ornamenty pozostałych instrumentalistów. Swoje pięć
sekund ma saksofon altowy i wiedzie cały ansambl na krótką wycieczkę,
bezczelnie freejazzową. Entonces,
Fairbanks. Tym razem Ivan plecie swoje intrygujące libretto (wymieniony z
imienia i nazwiska Fiodor Dostojewski - kto zna kataloński???) przy wsparciu
ochoczej i jak zawsze temperamentnej Nurii i jej marimby. Paranoia Ursa. Finał tej karkołomnej opowieści nie może być
banalny! Piano! Kontrabas!
Marimba! Zadziorny rytm, pikantna aranżacja. Głos Ivana jakby się
multiplikował (też lubi Phila Mintona!). Jest głośno! Dwunastominutowa
kompozycja zdaje się prawdziwie imponującym fajerwerkiem. Definitywne
podgatunkowe misterium szaleństwa i braku artystycznych zahamowań. Kontrabas!
Rytm! Et cetera… Et cetera… Powraca
zawadiacki akord piana, który eskaluje emocje, buduje konieczną dramaturgię i
inspiruje pozostałych muzyków do indywidualnych incydentów akustycznych. Całość
brzmi jak duża, nieźle rozgrzana orkiestra dęta. Sarkazm i śmiech Ivana Garcii
nie mogą być lepszą puentą. Warczenie
kontrabasu chwyta finał opowieści w mgnieniu oka.
Na osi czasu posuwamy się do przodu o trzy kwartały. Jest
kwiecień roku 2014. W pewnym barcelońskim przybytku rejestracji sztuki
akustycznej melduje się siedmiu muzyków: Naná Rovira (klarnet basowy), Pablo
Rega i Diego Caicedo (gitary elektryczne), Carlos Ródenas (gitara basowa), Enric
Ponsa (perkusja), El Pricto (klarnet, saksofon altowy, kompozycje i
dyrygentura) oraz Owen Kilfeather (kompozycje i dyrygentura). Siedem kartek z
pięciolinią zostanie przetransponowanych na zestaw dźwiękowy w 33 minuty. Efekt
edytorski przyjmie tytuł Draught, Suspicion.
Zestaw instrumentalny tej edycji DCE wskazuje (jakże
prawidłowo), iż przed nami prawdziwie gitarowy nokturn. Trochę jak zemsta
zakochanych w heavy metalu krnąbrnych
muzyków, którzy zmuszani byli za młodu do terminowania w konserwatorium, a
teraz przypadkiem trafili do wyjątkowo źle strzeżonej filharmonii. Trafiamy w
hałaśliwy tygiel dźwięków, których nie powstydziłby się John Zorn i jego nuclear blust czyli formacja Naked City.
Interludia grane są tu przez wyjątkowe spokojne klarnety. Grzmoty silnej sekcji
rytmicznej częściej wspierają gitarzystów niż nobliwych kolorystów na
instrumentach dętych, drewnianych. Draught…
to jakby Discordian Records w pigułce – każdy kompozycja, to opowieść z trochę
innej bajki. Zderzenie kołyszącego uspokojenia z rockową szczodrobliwością. Pot
Zorna kapie z sufitu, a zasada estetycznego kontrastu konstytuuje jakość tego
nagrania. Dominacja premedytacji nad intuitywną spontanicznością, to już skutek
dobrej roboty dyrygenckiej. Bywają chwile, gdy gitary ustępują pola dęciakom,
ale sekcja w takich momentach zdaje się być wyjątkowo mało subtelna (mimo
licznych zachęt ze strony tych drugich, w połączeniu ze wstrzemięźliwością
akustyczną tych pierwszych). Kompozycja piąta przynosi istotnie kolektywne
zwarcie wszystkich instrumentalistów, czym znosi dyktat dychotomii klarnety-gitary.
Szósta zaś opowieść, pikantnymi, rockowymi riffami
bije wprost w potylice nadpobudliwych w tej akurat chwili dęciaków. Zorn czuwa!
Finał nagrania wieńczy delikatny suspens,
który nie ma jednak dramaturgicznego rozwiązania…
Sin Anestesia
Barcelona (a jakże!), LEM Festiwal (konotacje literackie nie
znane), październik 2011 – na scenie dziewięcioosobowa Sin Anestesia. Po prawej
stronie sceny (lewa strona słuchawek) - saksofon sopranowy, altowy, tenorowy i
barytonowy, po lewej stronie sceny (prawa strona słuchawek) takiż sam zestaw
instrumentalny, zaś po środku saksofon basowy. Jeden fragment Esto ya no es una cafeteria (y esta
lloviendo) skomponowany i dyrygowany przez El Pricto (sam też stoi w szyku
saksofonowym!) będzie nam towarzyszyć przez 40 minut. Wydawnictwo zaś zwie się En Directo!
Zawieszona wysoko oś dramaturgiczna tego muzycznego
spektaklu tyczy linię działań dziewięciu instrumentalistów. Ich saksofony krążą
wokół niej, jak chmara wygłodniałych szerszeni. Obiegają ją, oplatają, obmacują
– wszystkie w poszukiwaniu harmonii, ledwie sugerowanej melodii, zmyślnej
tonacji, która dana jest jednak tylko wybranym i nie zawsze w tym akurat
wcieleniu. Barwa, brzmienie, akustyczne skupienie, precyzja dyrygencka i
wykonawcza! Ten trwający wielogłos
towarzyszy nam kilkanaście minut, by niespodziewanie wybrzmieć. Wtedy to atakuje
nas ferria delikatnych zwarć, utarczek i dialogów w podgrupach, prowadzonych
jednak z dużą dyscypliną, kulturą osobistą i wzajemnym szacunkiem. Ta muzyka
iskrzy fajerwerkami, a jednocześnie koi nasze umęczone narządy słuchu. Ten
swoisty paradoks ma swoje akustyczne korzenie, jest także skutkiem genialnego
wprost zamysłu kompozytorskiego. Po 30 minucie nagrania, ów cudowny, początkowy
wielogłos powraca i szczęśliwie transportuje nas do samego finału, który
osiągamy w dużym, artystycznym uniesieniu. Wspaniała muzyka!
To czwarte już moje spotkanie z muzyką Sin Anestesia. Mam
wrażenie, że to właśnie jest tym najpiękniejszym.
Discordian… Community…
Riot!!!!!
Zamieszki Społeczności
Diskordianskiej! Czy lepiej mogłoby być zatytułowane wydawnictwo, które
dokumentuje przedświąteczny koncert muzyków, związanych z DR? 21 grudnia
2012r., Barcelona, Centre Artesà Tradicionarius. Na dużej scenie, w trakcie
całego wieczoru, pojawia się siedem bardzo różnych formacji, których nagrania
(po dwa, czasami tylko jedno) trafią na płytę Discordian… Community… Riot!!! Stanowi ona przy okazji, bardzo
udaną artystycznie, dokumentację pierwszych dwóch lat funkcjonowania Discordian
Records.
Rozstrzał stylistyczny wykonawców jest oczywiście
gigantycznie diskordiański. Niemal
rockowe, hardcore’ punkowe załogi Outerzone i Reptilian Mambo (wszakże
wyposażone w bardzo jazzowe instrumentarium, bez gitar!), saksofonowe
orkiestry, mniejsze lub większe personalnie - bLow, Bruitage i Sin Anestesia,
jazzowe duo (Agustí Martínez & Quicu Samsó), wreszcie na finał Discordian
Community Orchestra, czyli wszyscy muzycy na scenę! Indywidualne niespodzianki, to Marcel Font melorecytujący
pewien groźny tekst po hiszpańsku (katalońsku? – jakże piękny fonetycznie to
język!) i … Paulina Owczarek na saksofonie barytonowym, w ramach DCO.
Ekscytujący tygiel muzycznych wrażeń! Lektura obowiązkowa zwłaszcza dla tych, którzy chcą posmakować DR pierwszy raz.
*) Nowe wydawnictwa i starsze perełki (hiszp.)
**) Przypominam po raz wtóry, iż wszystkie płyty DR dostępne
są na stronie discordianrecords.bandcamp.com. Można je kupić za siedem euro lub więcej, a także odsłuchać w całości w streamingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz