Jak wskazuje statystyka, brytyjski saksofonista John Butcher
był już gościem Trybuny trzynastokrotnie.
Tu drobne przypomnienie look at this!
Bez zbędnych zatem wstępów, proponuję uważny odsłuch trzech
nowych lub stosunkowych nowych płyt tego muzyka. Ta muzyczna przygoda będzie
tym ciekawsza, iż każde z wydawnictw zaprezentuje Johna w trochę innej konwencji
gatunkowej. Zaczniemy niechybnie freejazzowo, potem zatopimy się we
współczesnej kameralistyce, by opowieść zwieńczyć konstruktywnym free improv.
The Last Dream
Trudno wyobrazić sobie lepszy początek dla dzisiejszej opowieści. John
Butcher w szponach sekcji rytmicznej, która wyniesie na wyżyny każdego
saksofonistę. Tym bardziej tak wybitnego, jak nasz bohater. John Edwards na
kontrabasie i Mark Sanders na perkusji! Muzycy zwarli swoje szeregi w
listopadzie ubiegłego roku, w miejscu zwanym The Fish Factory (Willesden,
Zjednoczone Królestwo). Nic nie wskazuje na to, iż spotkanie odbyło się z
udziałem publiczności. Efekt fonograficzny dostarcza Relative Pitch Records, a
krążek zwie się Last Dream Of The Morning (2017). Pięć improwizacji, czas
trwania 52 minuty. Zaglądamy do środka.
Wstęp do pierwszej opowieści niczym nie zaskakuje. Tremola Butchera na tenorze, twarda, gęsta,
istotnie dynamiczna sekcja rytmiczna, delikatnie oparta na wybuchowym smyczku.
Muzycy nie gonią się wzajemnie, z rozwagą stawiają każdy krok, albowiem do ostatniego
pociągu powrotnego jeszcze daleko. Są wielowymiarowi, pełni improwizacyjnego
pomyślunku. Narracja wszakże aż kipi z nadmiaru dźwięków. Pierwsze, jakże
zmysłowe wyciszenie proponują już w piątej minucie. Na moment robią się jednak
groźni akustycznie (niemal industrialni!). Eskalują się równie szybko, jak
przed momentem osiągnęli stan wzmożonego skupienia. A zatem drugi odcinek - cisza, konsternacja, wewnętrzne tarcia, rodzaj
specyficznego inside music. Gęsty
sos, tłuste obcierki w ślimaczym
tempie. Smyk na gryfie kontrabasu, zanurzony w głębi piekielnej, tyczy szlak
kolejnej eskapady. Butcher jakby grał jedynie na ustniku - wysokie, ptasie
zaśpiewy. Na finał galopada, bo z taką sekcją nie można inaczej. Trzecia,
najdłuższa piosenka – mimo braku niespodzianek
muzyka wbija w fotel nawet najbardziej wytrawnego słuchacza. Muzycy znają się
jak łyse konie (choć po prawdzie, w takim trio grają bodaj pierwszy raz!),
zatem każdy pomysł skutecznie wprowadzają w stan realizacji. Zmiany tempa,
metod frazowania, stylu improwizacji – raz za razem, w mgnieniu oka (i ucha). Wonderful! W
okolicach 9 minuty, jakże piękny przystanek! Kontrabas drży, saksofon
piszczy, perkusja zaś staje się na moment wielką orkiestrą talerzy. Rwane frazy
Butchera, jakże wyrafinowane. Muzycy tak zwinnie się imitują, iż recenzent ma
problemy ze wskazywaniem źródła dźwięku. Tempo jest tu pogrzebowe, zatem
mnóstwo czasu na niuanse brzmieniowe. Edwards zrywa podłogę, prawdziwy nalot dywanowy! Butcher skowycze i woła na
ratunek! Sanders i jego talerze w stanie rezonującego orgazmu! Soczysta
dynamizacja - trudno o lepsze rozwiązanie dramaturgiczne w tej właśnie chwili!
A Butcher, jak to ma w zwyczaju na każdej prawie płycie – znów jest w
stanie zaskoczyć nowym dźwiękiem, czy barwą brzmienia! Czwarty, krótki numer, choć
wcale nie relaksacyjny – kojenie nerwów po Piaskowym
Tańcu (tytuł poprzedniego odcinka) idzie jak po grudzie, bo muzyków
rozsadza energia kinetyczna. Urywane frazy, przepychanki, drobne swawole. Nieźle
hałasują w ramach tego ukojenia. No i finalny, piąty fragment – znów jakby
szczypta akustycznego noise &
industrial! Globalny atak
fonii! Doskonałe! Z
kajetu recenzenta: ta płyta na ogół toczy się dość powoli, ale jest gęsta od emocji, leje się jak niestygnąca lawa. Improwizacja potrafi wręcz stanąć w miejscu, głęboko
się zawiesić, by po chwili nieśpiesznie ruszyć w kolejną podróż. Sanders i Edwards
są bardzo szeroko rozstawieni, pozostawiają dużo przestrzeni saksofoniście, a
ten nie marnuje choćby chwili. No i to perfekcyjne brzmienie! Na ostatnie
dźwięki, zwyczajowe wybrzmiewanie z detalami na gryfie i dyszach.
Raw
Miejsce zwie się Offene Ohren. Jesteśmy w Monachium, pod
koniec stycznia 2015 roku. Na scenie trio smyczkowe pod nazwą własną Trio
Kimmig-Studer-Zimmerlin oraz John Butcher. Pod względem instrumentalnym rzecz
ma się następująco: skrzypce, kontrabas, violoncello
oraz saksofon tenorowy naprzemiennie z sopranowym. Koncert podzielony na cztery
odcinki (wypauzowane), potrwa czterdzieści pięć minut i tyleż sekund. Dostarcza
Leo Records pod tytułem Raw (2016).
Suchy saksofon i
iskrzące się trzy strunowce – to
punkt wyjścia do niezwykłej przygody akustycznej, która wiedzie trzech muzyków,
osadzonych we współczesnej kameralistyce, na manowce istotnie uwolnionej
improwizacji. A przewodnika mają prawdziwie diabelskiego! Komórkowa narracja, pytania i odpowiedzi, celne riposty i soczyste
niedopowiedzenia. Artystyczny konsensus osiągnięty zostaje ledwie po kilku
minutach dźwiękowych przymiarek. Jakby całe życie tylko razem, we czterech muzykowali. Improwizowana kameralistyka na styku z pro-jazzowym saksofonem.
Zmiany tempa, trybu narracji, splatają się ze sobą i udanie konweniują. Muzycy
lubią ciszę i zadumę, nie stronią jednak od ostrych
dźwięków na krawędziach swoich instrumentów. Akcenty zawahania, tłumione emocje
i wewnętrzny ogień piekielny. Walka przeciwieństw z dobrym efektem dla
skupionego odbiorcy. W 12 minucie startuje drobna eskalacja pod dyktando
Butchera. Strunowce nie mają
jakichkolwiek problemów poznawczych. Baa, nawet potrafią przejąć inicjatywę.
Fragment drugi zaczyna się złowieszczą ciszą. Rodzaj sonorystyki, która nabiera
barw z upływem czasu. Taniec na strunach i dyszach, w wysokim rejestrze. Ptasia artykulacja na kontrabasowym
stelażu. Wytrawne, czerwone wino! A galopada na finał, przepyszna! Trzeci
interwał toczy się wedle podobnego scenariusza, co poprzednie. Suche sonore saksofonu na tle
perkusyjnych strun w stanie drżenia. John sięga po sopran, a to dobrze wróży
tej improwizacji. Dużo kreacji na strunach, nie mało emocji w wąskiej
tubie dęciaka. Modulowany sound jako zaskoczenie. Sporo dźwięków w
oparach ciszy, choć swąd eskalacji snuje się po sali koncertowej. Jednak
ostatnie sekundy iskrzą emocjami i ładunkiem fonii. Gwałtownie, raptownie,
dotkliwie! Czas na finałowe 5 minut tego koncertu. Start wprost z gryfów strunowców, czystym tembrem, a tuż obok
nieco zawadiacki tenor. Opowieść snuje się minimalistycznie, sound by sound. Szczypta oniryzmu spod
smyczków, pięknych, zrównoważonych emocjonalnie pasaży i mikroetiud. Saksofon
też jakby płynął po wezbranej rzece. Ostatni dźwięk nie pozostawia złudzeń, co
do wartości tej rejestracji. Wyśmienite! Delicious!
Nightingale/ Nachtigall
Jakże trafna ptasia konotacja zawarta w tytule płyty! Skowronek w rozkwicie! Baa, nawet trzy
skowronki. Ale do rzeczy: Antwerpia, dwa dżdżyste, marcowe dni w Belgii, w roku
2013, okoliczności studyjne. Trzech muzyków. Dwaj weterani, mistrzowie gatunku
z Anglii – Paul Lytton na perkusjonaliach i John Butcher na saksofonie
tenorowym i sopranowym oraz skromny aspirant z tejże Antwerpii – Joachim
Badenhorst na klarnetach i saksofonie tenorowym. Osiem fragmentów z tytułami,
47 minut i krążek Nachtigall. Wydawcą
jest Klein Records, label założony przez ostatniego z muzyków, właśnie na
potrzeby wydania efektów fonograficznych sesji z dumnymi synami Albionu (2013,
numer katalogowy 001). A w środku prawdziwie ptasia eksplozja!
Zaczynamy od trzyczęściowej suity! Burczenie, syczenie,
cmokanie, smoła w ustach. Dwa dęciaki na
przeciwległych flankach i żywe, jak srebro, perkusjonalia po środku. Prawdziwie
owadzi świat improwizacji! Mikroeskalacje
na skrzydłach, motyle i świerszcze. A Lytton chytrze dynamizuje poczynania
Butchera i Badenhorsta. Czyni to w zasadzie od pierwszej do ostatniej minuty. I
to jak! Noże i widelce, szczotki, mopy i chusteczki jednorazowe! W międzyczasie
pyskówka dęciaków i świetna
puenta klarnetu. Drugą część suity stempluje klarnet, czyniąc próby melodyzacji
tej wciąż filigranowej improwizacji. Wygładzanie kantów, wytłumianie emocji.
Rozszerzone techniki artykulacji ze strony Butchera – dodaje bystry recenzent!
A Lytton tworzy dynamiczne sytuacje na potęgę! Skutek? Kolektywna eskalacja,
niczym czołg. Trzeci utwór zaczyna się introdukcją perkusjonalną, w którą
wkleja się Butcher na sopranie, mając melodię między zębami. Badenhorst powraca
w czwartej minucie i szorstko imituje starszego kolegę. Czwarty odcinek – aż
gęsto od dźwięków! Ale wszystkie one lekkie, swobodne, akustycznie drobne w dotyku. A Lytton podpowiada,
inspiruje. Wiedzie pozostałych na pokuszenie dynamiką swoich działań. A oni,
gdybyście zapytali, bardzo subordynowani, ale równie kreatywni. W piątym,
szóstym i siódmym fragmencie (wszystko to miniatury) znów perkusjonalista tyczy
szlak bojowy. Na flankach konkurs piękności. Kto zagra ładniej dla oka,
piękniej dla ucha. Sonorystyczne wzmagania. Rodzaj suchej ballady free improv. Od ciszy do głośnych
ekspozycji. Świetny tembr Joachima, niegorszy Johna, choć bardziej …
perkusjonalny. Wreszcie dziewięciominutowy finał – dęciaki delikatnie się imitują. Lytton stawia im stemple na czole i
pyta o pogodę. Szczypta udanego kolektywizmu w trybie bezmelodyjnym. Ach, te suche
dysze! Spokojna narracja, pojedyncze, intrygujące dźwięki na bokach. I znów ten
szaleniec Lytton! Czym byłaby ta płyta bez jego permanentnego stawiania na
baczność kolegów, pozostanie pytaniem retorycznym. Na finał powraca klarnet
basowy i komentuje wyczyny starszych (ci śmiało mogą się rewanżować szerokim wachlarzem komplementów - Joachim brnął przez to nagranie na pełnych prawach!). A galopada na ostatniej prostej, to już tylko wyjątkowo udana puenta całej, jeszcze lepszej płyty!
Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań!
*) ang. Ostatnie
marzenie surowego skowronka – oczywiście ten tytuł brzmi nonsensownie, ale jest
przecież językową zbitką tytułów płyt, recenzowanych w tej opowieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz