Gitara elektryczna, przystawki, przetworniki dźwięku - po
lewej stronie sceny, patrząc z perspektywy odbiorcy. Tuba i flugabone
(instrument dęty, coś pomiędzy tubą a trąbką) podłączone do amplifikatorów wielkiej
mocy, po prawej. Na samym środku, pełnowymiarowy zestaw perkusyjny. Niech taki
obraz stanie Wam przed oczami. Być może pomocne okażą się fotografie.
Gitarzysta nazywa się Dirk Serries i na ogół siedzi na
krześle, mając swój iskrzący prądem instrument strunowy rozłożony na kolanach. Tubista, to Kristoffer Lo. W trakcie
koncertu na ogół klęczy. Obok leży wielka tuba, która jest dramatycznie
okablowana. Muzyk dmie w nią właśnie w pozycji na kolanach i manipuluje potencjometrami. Perkusista - Tomas Järmyr
zasiada za zestawem bębnów i talerzy. W jego przypadku trudno o inną pozycję.
Formacja zwie się zaś Yodok III. Odpowiedź na pytanie, dlaczego
akurat ta rzymska trójka w nazwie, a także dwa słowa o samych muzykach,
odnajdziecie w tekście opublikowanym na Trybunie
nie dalej, jak cztery tygodnie temu. Tekst dość szczegółowo opisał wówczas
katalog sublabelu Tonefloat Records - A New Wave Of Jazz, zaś rozdział
poświęcony grupie nosił tytuł Let’s rock
and go dark. Droga na skróty dla leniwych jest tutaj (look here!)
Ze strony Pana Redaktora padła wówczas obietnica bliższego
przejrzenia się dwóm najnowszym płytom Yodok III, które dostępne są światu od
roku ubiegłego. Dziś obietnica ta zostaje spełniona.
Legion Of Radiance -
Live At Dokkhuset
Koncert w Dokkhuset (Trondheim, Norwegia), 15 maja 2015.
Jeden track o długości 68 minut.
Dostarcza Consouling Sounds (CD, 2016).
W mroku, od właściwej strony ciszy, zaczyna się ta opowieść,
jak każda zresztą, gdy odpowiedzialnymi za efekt końcowy są muzycy Yodok III.
Pierwszy dźwięk, to być może szelest szczoteczek perkusyjnych, może to
delikatne skwierczenie wzmacniacza tuby. Gitara na razie na bardzo dalekim
planie, zbliża się, warząc każdy swój krok. Pierwsze mikrodrony tuby. Wciąż
intensywnie nadstawiamy uszu, by cokolwiek dobyć z otchłani tej groźnej ciszy.
Mechaniczny rezonans. Gitara nadal w oddali, rytmiczne szmery perkusyjne. Tomy
i werble rozmawiają ze sobą szeptem i knują intrygi. Z kajetu recenzenta: na
tle poprzednich nagrań Yodok III, instrumenty są bardziej separatywnie
umieszczone w przestrzeni fonicznej i nie lepią się w jeden wielodźwięk. Ale i tak, nawet wyjątkowy zaangażowany
słuchacz może mieć problemy z precyzyjnym diagnozowaniem źródeł dźwięku. Lo
bezwzględni czyni cuda, przepuszczając dęte pasaże przez kilometrowe zwoje
kabli, Järmyr przypomina zaś perkusyjną pozytywkę. Upływa 9 minuta, a muzyka
wciąż pozostaje niezwykle cicha. Proces narastania dźwięku bywa żmudny,
pracochłonny, ale realizowany jest przez muzyków z iście nordycką precyzją.
Kolejne jego etapy kontrapunktowane są przez perkusistę, który funkcjonuje na
ekstremalnym pogłosie. Złowieszczo pomrukuje i stawia stopy, robiąc bruzdy w podłodze. Okolice 17 minuty –
obecność perkusji w zwoju improwizacji jest już akustycznie namacalna. Tak,
definitywnie gra żywe dźwięki! Dwa
dronowe źródła dźwięku, na przeciwległych flankach, przeczą jednak realności
tej sytuacji scenicznej. 20 minuta – dron gitarowy narasta, jest już na krzywej
wznoszącej, tuba kontratakuje, w tle zaś upiorna pozytywka, która trwa niczym niekończący się koncert AMM.
Järmyr stawia coraz silniejsze akcenty (stopa!), a my, niezłomni odbiorcy tego
muzycznego szaleństwa, atakowani jesteśmy dwoma gęstym zwojami melodii (Serries
z lewej, Lo z prawej), repetowanymi z uporem godnym lepszej sprawy. To
narracja, która kipi namiętnościami i emocjami każdej serii Twin Peaks, która ma twarz wszystkich
wartościowych kochanek, jakie mieliście czelność stracić w swym zbyt długim
życiu.
W 25 minucie okazuje się, że tuba, tudzież flugabone potrafią
zmysłowo pohałasować. Perkusja jest już tak silnie rozgrzana, że iskry lecą, to
w prawo, to w lewo. Gitara buduje zaś foniczny kosmos i wyjątkowo dobrze jej idzie.
30 minuta, to już stan pełnego wrzenia. Dźwięki bulgoczą, płyną, eskalują się. Pogłos
sprawia jednak, iż ich industrialny ciężar ma metafizyczną wręcz lekkość,
ledwie muska nam bębenki uszne. Po kolejnych pięciu minutach czeka nas
delikatne wybrzmienie, narracja spowalnia, a na placu boju zostaje tuba i jej
upiorna, ale czysta melodia, powtarzana w nieskończoność. Oczyszczająca moc
melodii! Reszta milczy, dyszy, łapie oddech po ustaniu hałasu. A w tle buduje
się już nowa narracja. 37 minuta zwiastuje nowy świt! Mocny dron tuby stawia
nas do pionu. Na nim wznoszony jest blok skalny nowej improwizacji. Powraca
pozytywka (może to sekwenser?), a gitara buduje separatywny dron. Perkusja
czeka na przebieg wypadków, ociera pot z czoła. Ta nowa opowieść jest bardziej
zadziorna, nawet agresywna fonicznie i początkowo całkowicie wyzbyta melodii.
Stopa znaczy teren i porządkuje wydarzenia na scenie. Po 45 minucie rodzą się
jednak nowe zarysy melodii, które nakładają się na siebie, jak plastry miodu, a
rzeczona stopa dba o poziom cukru (jesteśmy na powrót w dużym już hałasie!).
Konwulsyjny drumming pnie się
środkiem i rozdziela akustycznie, samoeskalujące się porcje melodii na flankach.
Wszyscy pniemy się już po drabinie intensywnie narastających dźwięków! Mija
godzina koncertu, a szczyt jest już bliski. Järmyr ma w rękach lejce i gotów
jest użyć bata! Noise for ever!
Muzycy są wyjątkowo konsekwentni i na pewno zrealizują plan tego wieczoru w
100%! Finał, to już prawdziwa eksplozja bębenków usznych, w idealnej symbiozie
z egzystencjalnym oczyszczeniem! Noise
makes perfect! Jeszcze tylko orgazm, a potem już same oklaski.
The Mountain Of Void -
Live At Roadburn 2016
Koncert w
ramach Roadburn Festival 2016 (Tilburg ,
Holandia). Dokładna data nieznana. Jeden track (CD) lub dwa traki (LP).
Około 47 minut. Dostępny dzięki Tonefloat Records (2016).
Part One. Intensywnie,
hałaśliwie, wielodźwiękowo od pierwszego oddechu – dość nietypowo, jak na
kanony Yodok III. Sprzężenia i interakcje na flankach. Perkusja aktywna od
startu, drumminguje niezwykle szeroko
w przestrzeni fonicznej koncertu. Gitara i tuba posadowione jakby bliżej siebie.
Już po paru chwilach odnotowujemy incydent na kształt solówki na bębnach!
Czynionej, dodajmy, na tle połyskujących smołą, wyważonych dronów gitary i
tuby. Ta ostatnia emituje środkiem, ma matowe, wręcz elektryczne brzmienie. Narracja toczy się szybko, jakby
dotychczasowy Yodok III odtwarzany był na 45 obrotów (słuchamy wersji
winylowej, zatem skojarzenie jakże zasadne). Oczywiście sama narracja,
tradycyjnie narasta i gęstnieje, ale ów proces nie jest chyba równie spektakularny,
jak choćby na płycie wcześniej omówionej. W podstrefach akustycznych, pojawiają
się drobne zarysy melodii, ale wszystko odbywa się pod pręgierzem aktywnej
pracy perkusyjnej. Muzycy zdają się być mniej cierpliwi, eskalują w pośpiechu,
są bardziej pobudzeni, a adrenalina buzuje w ich żyłach. Czyżby gotyccy
wyznawcy dark-ambientu trafili na death-metalowy festiwal? 16-17 minuta –
improwizacja nabiera rozpędu i popada w energetyczny galop. Wybrzmienie
przychodzi dość szybko, niespodziewanie, ale jest tłuste, wielopłaszczyznowe,
otwarte stylistycznie, pełne uroczych znaków zapytania.
Part Two.
Wyłaniamy się z mgławicy ambientu, zapewne powracamy do stanu na koniec
pierwszej strony czarnego krążka. Tym razem dźwięki wyłaniają się z otchłani
piekielnej dużo spokojniej, w estetyce bardziej typowej dla tych trzech
muzyków, w tej konfiguracji personalnej. Zwinna perkusja, płynna, stabilna
fonicznie gitara, eksplodujący, mutowany, ale czysty dźwięk tuby. Cool silent non-anarchy ambient! Pięknie
płyniemy, co za widoki! Tuba
realizuje urocze pasaże w wysokim rejestrze. Po 15 minucie pierwsza próba
niezobowiązującej eskalacji. Napęd daje Tomas, Dirk i Kristoffer zdają się być
odrobinę oporni na wiedzę. Ale systematyczna praca procentuje – muzycy spinają
się perfekcyjnie. I znów, na finał, wcale nie skromna galopada. Doom more than dark ambient metal!
Intrygujące sprzężenia na gryfie gitary, tłumienie emocji przy skomlącej i
gasnącej tubie. Szybkie wybrzmienie i … burza oklasków, jak na prawdziwym
rockowym koncercie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz