What a game! - należałoby
krzyknąć i bez zbytniej zwłoki przejść do ponownego odsłuchu niezwykłego
wydawnictwa, firmowanego przez trzech muzyków z Belgii.
Jego niezwykłość ma podwójny wymiar – po pierwsze to muzyka,
która rwie trzewia recenzenta zdecydowanie ponadnormatywnie. Decyduje o tym
jakość, świeżość i artystyczna nieprzewidywalność dźwięków tu zamieszczonych.
Po drugie – bo dostajemy je w formie podwójnego zestawu … kaset magnetofonowych
w nakładzie… 37 sztuk! **)
Aktorzy tego muzycznego spektaklu są następujący: Jan
Daelman - multiinstrumentalista, tu tenorzysta, flecista i … skrzypek (baby violin), Thijs Troch – pianista, no
i ten trzeci, bez dwóch zdań najważniejszy, Dirk Serries na gitarze
elektrycznej. To ostatnie nazwisko pada tego roku na Trybunie na tyle często, że nawet mniej bystrzy Czytelnicy winni je
kojarzyć. Choćby z rozbudowanej epistoły o inicjatywie A New Wave Of Jazz, opublikowanej ostatniego dnia sierpnia br.
Podwójna kaseta bez tytułu składa się z czterech
separatywnych opowieści. Kaseta pierwsza zawiera dwie sesje studyjne,
poczynione w duetach (Sunny Side, Anderlecht, Bruksela), zaś kaseta druga -
koncert tria zrealizowany w belgijskim klubie De Singer oraz post-produkcyjne, recyklingowe dzieło niejakiego Fear
Falls Burninga (znawcy historii europejskiego ambientu wiedzą doskonale, iż pod
tą nazwą ukrywa się od wielu już lat…Dirk Serries). Wszystkie nagrania zostały
zarejestrowane prawdopodobnie w roku 2015 (opis wydawnictwa tego nie
precyzuje). Edytorsko dostępne są od ostatniego dnia października 2016 roku,
dzięki doskonale nam już znanemu labelowi z Manchesteru - Tombed Visions.
Za moment prześledzimy, minuta po minucie, zawartość obu kaset.
Na tę czynność potrzebować będziemy dwóch godzin zegarowych. Potem – w ramach
dodatkowej porcji przyjemności (ów extra
time w tytule!) - sprawdzimy, cóż wydarzyło się w trakcie 35 minutowego
koncertu tego samego tria, już w roku bieżącym (tym razem dzięki operatywności
wydawnictwa Nachtstuck Records - premiera 17 lipca br.).
Anderlecht Session II.
Duet Daelman & Serries już stoi w blokach startowych. Od pierwszej sekundy
na ostro, z maksymalną drapieżnością, dwa instrumenty w stanie nieustannej pyskówki.
Saksofon tenorowy, jak ostrze brzytwy, tnie niezwykle precyzyjnie. Gitara
elektryczna zapętlająca się i zgrzytająca, w stanie permanentnego, dynamicznego
sprzężenia. Psychedelic knives!
Narracja jest stała, zawieszona niczym wielka pętla na szyi niewinnego skazańca,
być może na całe 36 minut. Eksplozywnie, kompulsywnie, śmiertelnie! Szorstkie,
punkowe, wręcz noise’owe brzmienie obu instrumentów. Po 15 minucie Serries
zmienia nieco strategię działania. Nie eskaluje hałasu w pełnym zwarciu, raczej
wycofuje się i przyjmuje rolę komentującego recenzenta. Snuje delikatnie
synkopowaną opowieść, jest o pół tonu spokojniejszy i dzięki temu akustycznie
bardziej wyrazisty. Daelman idzie w zaparte, jest konsekwentny i zabójczo
precyzyjny. Atonalny wulkan energii! On także potrafi zmieniać metody
frazowania, bardziej wnikliwie wgryzać się w przebieg duetowej improwizacji.
Obaj muzycy świetnie się słuchają, intensywnie reagują i wchodzą w eskalujące
się interakcje. Niespodziewanie do gry wchodzi flet! Być może wymiana
instrumentu odbyła się on-line (co za tempo!), być może mamy do czynienia z klejeniem poszczególnych
części nagrania (sesja jest jednym trakiem,
jedną stroną kasety, ale prawdopodobnie nie jednym ciągiem dźwiękowym). Doom-heavy-flute! Dirk gra teraz nieco inaczej, mniej sonicznie, stara się
pozostawiać więcej przestrzeni słabszemu fizycznie dęciakowi. Ucieka w dość wysoki rejestr. Przypomina upaloną wiolonczelę? Nie,
to jednak kolejna zmiana instrumentu. W rękach Jana lądują dziecięce skrzypce! Soczysta sonorystyka, gwałtowne
zmiany tempa. Galopada na całego! Ciarki na plecach recenzenta! Radykalna
zmiana klimatu, tempa narracji następuje całkowicie niespodziewanie (znów
klejenie traków?). Powrót do fletu,
który brzmi wręcz barokowo. W tle oniryczna waltornia, która jest oczywiście
tylko gitarą elektryczną Dirka. Muzycy w trakcie tej sesji zdają się być gotowi
na każde rozwiązanie dramaturgiczne! To samo proponują słuchaczowi. Wybrzmienie
tej jakże noise’owej ekspozycji duetu jest ewidentnie true-ambient. A umiejętność przechodzenia z fazy a do fazy b każdej narracji budzi prawdziwy respekt – wszystko odbywa się tu
z kocią zręcznością (nawet abstrahując od post-produkcyjnego klejenia). Flet
potrafi tak szybko stawać się skrzypcami, że już w oparach ciszy po tym
niesamowitym secie, mamy wrażenie, że to jest jednak jeden i ten sam
instrument.
Live at De Singer. Na koncercie stawia się już cała
trójka naszych dzisiejszych bohaterów. Jedno wszakże zastrzeżenie – Jan Daelman
na koncert zabiera jedynie flet. I to on, spokojnym tembrem, wprowadza nas w
nastrój wydarzenia koncertowego. W tle brzęczą przetworniki gitarowe, blat
fortepianu (piana) delikatnie rezonuje, zaś sam muzyk ostrzy struny wewnątrz
instrumentu. Muzyka wykluwa się, niczym pisklę z wyjątkowo twardej skorupki.
Szczypta mikroeskalacji na pograniczu ciszy. Minimalistyczne dyskusje o bladym
świcie. Współczesna kameralistyka zbuntowanej, acz ugrzecznionej młodzieży
(liczę, że Dirk wybaczy mi ten epitet pokoleniowy). Molekularna, kropelkowa
improwizacja. Gitarzysta pozostaje na razie w cieniu, poleruje struny i czeka,
co zrobią koledzy. Flet trzyma się roli tytułowej, piano młoteczkuje.
Niechybnie Panowie ze współczesnej edycji AMM przechodzili gdzieś obok i
pozostawili mokre ślady. Narracja nieznacznie nawarstwia się dopiero przed
upływem kwadransa. Aż trudno sobie wyobrazić, że ci sami muzycy, w dwóch
separatywnych duetach, narobili tyle hałasu na pierwszej kasecie tego zestawu.
Z kolei, to być może kolejny dowód na to, że tych doskonałych muzyków stać na
mezalians z każdym gatunkiem. Po 18 minucie działania twórcze naszej trójki
zaczynają się intensyfikować. Dźwięk goni dźwięk, choć nadal na scenie jest
dość spokojnie, jak na kanony tego wydawnictwa. Muzycy trochę droczą się na
siebie, trochę do siebie tulą. Zwinna solówka Dirka, cicha, niezwykle wyrazista
(21 minuta). Potem dwa, trzy słowa od pianisty, bardzo kameralne i
dramaturgicznie odpowiedzialne. Niezbędny komentarz ze strony gitary i fletu,
zdaje się tu koniecznością, a przy okazji finałem koncertu.
Live at De Singer (remix). Oto i jakże dostojny,
zrównoważony emocjonalnie set trzech gentlemanów sprzed chwili,
zostanie teraz elektronicznie zdewastowany przez Fear Falls Burninga. Ostry
atak gitary, kosmicznie zmutowanej! Brutal
ambient! Jakże uroczy dysonans w stosunku do pierwszej strony drugiej
kasety. Tłumione na koncercie emocje gitarzysty, tu w zwojach kabli, wprost
eksplodują. W tle soczyste drony, plamiste pasaże w pełnym dygocie
egzystencjalnym. Ciekawy metadźwięk
klawisza. Jakby ekstremalnie upalone piano Fendera. Dirk! Prawdziwy król Midas!
Master of non-reality! Krążymy wokół
gitarowego sprzężenia i jest nam z tym wyjątkowo dobrze. I wciąż ten urokliwy
tembr Fendera, jakby z tył głowy. Drony gęstnieją, nakładają się na siebie –
perfekcyjna symbioza wielu artystycznych punktów widzenia.
Live At Koffie &
Ambacht. Czas na zapowiadaną dogrywkę. Jesteśmy w Rotterdamie. Tym razem
znamy datę – jest 3 czerwca br. Trio Daelman, Serries i Troch przyjmuje dość oczywistą
nazwę DST Trio. Od razu spoglądamy na okładkę wydawnictwa, które zwie się, jak
tytuł tego akapitu. Żadnych postaci, jedynie same instrumenty. Pianino, nie
fortepian! Zestaw fletów, także małych, prostych. Tenor. Skrzypce, także dziecięce.
Gitara i przetworniki oraz talerz! Możemy startować w 35 minutową podróż.
Podobnie jak na koncercie z kasety, znów wchodzimy w klimaty AMM, może jednak nieco mniej geriatryczne. Talerz w natarciu (w rękach Jana!). Wykwintne,
repetytywne piano. Dirk milczy. Zwinna eskalacja w wysokim rejestrze,
szaleństwa na talerzu (Eddie Prevost może być dumny z poziomu inspiracji).
Serries wyłania się niezwykle powoli, ale wciąż jest na trzecim planie. Muzycy
znów wolą ciszę i skupienie niż hałas i nadmiar ekspresji. Pląsy na baby violin (okazuje się, że ma dość
solidne struny!). W tym akurat momencie wszyscy zdają się być dość
perkusjonalni. Skromny rytm, który kodyfikuje standard improwizacji. Onirycznie,
ale bez zbytniej psychodelii. Muzycy sprytnie wiją się w zeznaniach i szukają odrobiny
transu (zwłaszcza Troch). Flet zaburza ten ciąg przyczynowo-skutkowy i szuka
zwady. W okolicach 18 minuty Serries zaczyna wreszcie zaznaczać swoją obecność
na scenie. Rodzaj deep ambient, który
narasta i opada. Duch wielu pokoleń muzycznych minimalistów unosi się nad naszą
trójką improwizatorów (Le Monte Young wręcz klaszcze w dłonie!). Może i
serialistów… - suponuje niedouczony recenzent. A Dirk znowu idzie na kawę… Flet kwili,
piano akorduje, repetycja w ślad za
repetycją. Gitara… to już chyba czwarty plan. Coś trzeszczy wyjątkowo
delikatnie na suchych strunach
(AMM?). Na finał Jan bierze do ust saksofon. Dmie po dyszach. Szumi i wzdycha.
Drży i szeleści. Minimal będzie z
nami do końca. Saksofonista stara się bardzo, pianista gra melodię, a gitarzysta
ledwie dotyka strun i rezonuje. Jest eskalacja, mikroszczypta emocji na samo zakończenie. Źdźbło hałasu. Być może o
parę minut za późno. Daelman ma sekundę na erupcję i wykorzystuje ją
skrupulatnie. Stempel z gorącej spermy. Ostatnie 180 sekund koncertu, to czas
na wybrzmiewanie piana i gitary, a może tylko piana.
*) ang. Dwie godziny (plus
dogrywka) żywej śmierci … dla
zgniłych warzyw, rzecz jasna!
**) Muzyka jest oczywiście dostępna w formie plików
elektronicznych, w tym miejscu oraz w tym także miejscu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz