Barcelona często gości w ostatnich tygodniach na ekranach
świata, ale nie dzieje się to bynajmniej z powodu muzyki.
Na łamach wszakże Trybuny koncentrować się będziemy wyłącznie na dźwiękach. Netowy label z tegoż pięknego miasta – Discordian Records - wciąż dostarcza nam bowiem nowych wrażeń. Tejże jesieni katalog wytwórni zamknął pierwszą setkę albumów, by zaraz po chwili otworzyć drugą setkę.
Zatem przed nami 100-a i 101-a produkcja DR!
Na żywo w Monachium!
Czas i miejsce
zdarzenia: Monachium, MMI Festival, dokładna data nieznana (2016?).
Ludzie i przedmioty:
Sarah Claman – skrzypce, Iván González - trąbka, El Pricto - saksofon altowy i
dyrygentura, Norbert Stammberger – saksofon barytonowy i sopranowy (utwory 2 i 4),
Ferran Besalduch – saksofon basowy i sopranowy, Harald Rettich – gitara
ośmiostrunowa (2 i 4), Avelino Saavedra – perkusja i coyote call.
Co gramy:
dyrygowana muzyka improwizowana.
Efekt finalny:
siedem utworów opatrzonych tytułami. 72 minuty koncertu, który dostępny jest pod
wszystko mówiącym tytułem Live aus
München (DR 100). Podmiot wykonawczy zwie się Discordian Community Ensemble.
Wrażenia subiektywne/
przebieg wydarzeń:
Jeden. Ferria
sonorystyki z trzech dęciaków, kilku
strun i rozbujanej od pierwszej chwili perkusji. Grupa Wspólnoty Diskordiańskiej w edycji wyzwolonej od szponów
kompozycji, aczkolwiek improwizującej pod czujnym okiem dyrygenta Pricto!
Ostro, drapieżnie, dynamicznie, ciało w ciało! Skrzypce zdają się być na czele
tego stada rozjuszonych rumaków. W nieco agresywnym galopie, szorstkie w
brzmieniu i obyciu. Drugi. Do gry
wchodzi para niemieckich muzyków, wyposażonych w akustyczne narzędzia tortur.
Drugi mocny saksofon i duża gitara. Septet niebiorący jeńców,
ani kwiatów do butonierek. Znów dźwięki, jakie wydaje Sarah dodają urody całej
improwizacji. Tempo jest zdecydowanie spokojniejsze. Ale do czasu… już bowiem w
czwartej minucie kolejny hard attack over
Europe! Po nich nagły stop i kolejne kwilenia w pod grupach (czuć ostry
sznyt scenariuszy Pricto). Spora dawka rockowego wręcz zgiełku, tudzież
post-sonorystycznego hałasu. A dyrygentura Pricto wciąż stawia wulgarne
stemple. Także trochę rubasznej zabawy, okrzyków, wrzasków i przekomarzań. Sound and furry! Trzeci. Intro na trąbce, niczym na sygnałówce! Wzywa na rykowisko!
Perkusja jako wsparcie. W reakcji wysokie
saksofony i wnikliwe, ciekawe świata skrzypce. Wydeptują ślady pierwotnie
wytyczone przez Gonzaleza i Pricto. Czwarty.
Powraca septet! Emocje, kontrapunkty, zadziory, krew na placach i wargach,
personalne zaczepki. To najdłuższa historia na tej płycie. Improwizacja w stylu
search & reflect z dużym
ładunkiem dźwięków i wielką walizą pomysłów. Ale bez subtelności i mrużenia
oka. Doskonałe wtręty skrzypiec. Macanki
i całowanki dęte. Gitara idzie wzdłuż noise’ rockowej bandy, ale reszta
załogi nie daje jej dojść do głosu. Rodzaj ekspozycji na temat, który jest ledwie sugerowany,
albowiem muzycy rozdeptują go z zapałem godnym lepszej sprawy. Błyskotliwe solo
na alcie w charakterze komentarza. W międzyczasie skrzypaczka doznaje od dawna
zapowiadanego orgazmu. Reszta, nie dość, że patrzy, to jeszcze zazdrośnie
kluczy ku własnym rozwiązaniom. W 14 minucie eskalacja na siedem fajerwerków!
Recenzent ma wytrysk, aż pióro odmawia notowania wrażeń! Na finał pokaźna dawka
hałasu! Piąty. Saksofonowa
sonorystyka przy wsparciu wzdychającej
trąbki. Ptasia uwertura. Małe szaleństwo na dyszach i w tubach. Kolejna
dynamiczna wymiana poglądów, raz z lewej, raz z prawej strony. Crazy drumming and dirty violin! Plus trzy
zagotowane dęciaki! Szósty. Rodzaj call & response. Zdaje się, że ta metoda improwizacji święci tu
należne jej triumfy. No i stymulująca wszystko dyrygentura, żeby nie było zbyt
prosto. Nie wiadomo, który dokładnie już raz, to skrzypaczka stawia stempel
doskonałości. Na wybrzmieniu intrygujący dialog alt+violin, już bliżej strefy ciszy. Siódmy. Rodzaj narracyjnej kalki poprzedniego pomysłu –
przepychanki na dyszach, smakowite zadziory na strunach. Wraz ze wzrostem
dynamiki finalnego odcinka koncertu, interakcje pomiędzy muzykami stają się bardziej
bystre i raczej pozbawione złych pomysłów. Znów duża porcja kontrapunktów na ostro, wprost z dłoni i umysłu
dyrygenta. Finał wieńczy dzieło, czyli najdłuższą bodaj płytę w historii wydawnictwa
DR. Być może jednak o kilka minut zbyt długą.
Podziemia, popołudniową
porą!
Czas i miejsce
zdarzenia: 26 marca 2016r., Underpool Studio w Barcelonie (?)
Ludzie i przedmioty:
Ferran Besalduch - saksofon basowy i sopranowy, Joan Antoni Pich – wiolonczela,
Pep Mula – perkusja.
Co gramy: muzyka
improwizowana, na ogół dość swobodnie, jakkolwiek scenariusze przedprodukcyjne są możliwe.
Efekt finalny: siedem
utworów opatrzonych tytułami, 45 minut. Dostępne pod tytułem Underground PM (DR 101), sygnowane nazwą własną Freenetics
Wrażenia subiektywne/
przebieg wydarzeń:
One. Bystra, naostrzona wiolonczela, grzmiący
saksofon basowy, nawołujący do tańca godowego, no i talerze w polerce – tak
wygląda start tej improwizacji. Narracja narasta i opada, żłobiąc bruzdy w
podłodze. Duże skupienie, oczy dookoła głowy. Cello płynie smykowymi pasażami (już 4 minuta przynosi recenzentowi
pierwszą dawkę zachwytu), by po chwili wejść w solowy grymas, ale pozostać
równie wyrazistą. Duet z perkusistą, to także udane rozwiązanie. Powraca bass sax i kreśli nowe plamy,
uspakajając nieco sytuację na scenie. Two.
Dynamiczny call & response!
Wyborny sound wiolonczeli i saksofonu
basowego. Emocje konfrontacji, energia zwarcia. Free jazzowa galopada bez
hamulcowego. Three. Introdukcja
perkusisty. Potem soprano zwrócone ku
niebu, a wiolonczela ku piekłu. Uroczy dysonans akustyczny. Strunowiec łyka nieco pogłosu, dodając
łyżkę psychodelii tej zwinnej improwizacji. Four.
Szczypta kameralistycznej zadumy, która szuka jednak zwady, punktu zaczepienia
do bardziej swobodnej ekspozycji. Wstrzemięźliwość muzyków nie daje jednak
asumptu do eskalacji. Five.
Wiolonczela ciągnie ten trójkołowy pojazd w kierunku muzyki współczesnej.
Perkusja ma w sobie, dla odmiany, potężny ładunek emocji i myśli separatywnie. Saksofon
– tu znów sopranowy - próbuje łączyć zwaśnione strony i czyni to perfekcyjnie
(doskonałe solo w wyjątkowo wysokim rejestrze). Opus magnum Ferrana na tej płycie! Chwilami brzmi niemal jak
trąbka. Kontrapunkt z gryfu bardzo solidny! Perkusista znów jakby poza, ale być może jego postawa ciekawie plącze ten fragment improwizacji. Six. Perkusyjne sonore! Wiolonczela biegnie ze wsparciem. Klimaty surowego AMM
radują lico recenzenta. Saksofon rezonuje, niemal sam ze sobą. Komentarz cello znów pachnie dobrą kameralistyką.
Twórcza konwulsja, która czyni ów moment kolejnym na liście argumentów dla uznania całego nagrania, jako dzieła kompletnego i wartościowego. Repetycja saksofonu, trochę mizdrzenia się
przed lustrem, pętle i zakamarki dźwiękowe. Na finał posmak melodii i tonacji,
które wcale nie szkodzą tej improwizacji. Seven.
Wprowadzenie czyni saksofon sopranowy. Wiolonczela idzie z dołu i robi konkurencję nieobecnemu saksofonowi basowego. Rodzaj
podskórnego rytmu, który zdobi tę narrację, czyniąc przy okazji asumpt do
wysmakowanej puenty dla Underground PM.
Kolejna partycja harmonii ze strun z niczym tu nie koliduje. Zdanie odrębne
perkusisty, znów nieco na przekór, artystycznie broni się bez cienia
wątpliwości. Finisz konstytuuje bardzo dobrą opinię recenzenta na temat tej
płyty.
*) tytuł dzisiejszej historii dla tych, którzy nie radzą sobie zarówno z językiem katalońskim, jak i angielskim: Muzyka katalońska wciąż jest wolna. I doskonała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz