Tydzień bezpośrednio przedświąteczny Redakcja postanowiła
przeznaczyć wyłącznie na muzykę improwizowaną, pochodzącą z pięknej Barcelony!
Dziś mamy do odsłuchu trzy płyty, stworzone łącznie przez
trzech muzyków. Dwie pozycje wydane … w Polsce (to już w sumie reguła), jedna
zaś - to oficjalny bootleg! I
szczególna postać, która łączy wszystkie te epizody muzyczne - lizboński
rezydent, kataloński saksofonista Albert Cirera.
Jeszcze w tym tygodniu poznamy dwie kolejne, zupełnie nowe
płyty nagrane w stolicy Katalonii, tamże opublikowane. Zawarta na nich muzyka
bardzo się od siebie różni, choć personalnie wykonana została przez zbliżony aparat wykonawczy. To jeden z wielu uroków muzyki z Iberii!
The Liquid Trio plays Bernoulli
Na początek Płynne
Trio, które zagra muzykę improwizowaną, stworzoną wedle zasad …hydrodynamiki,
sformułowanych przez Bernoulliego prawie 250 lat temu! **). Agustí Fernández na
fortepianie, Albert Cirera na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz Ramon
Prats na perkusji. Koncert z Konserwatorium Muzycznego w hiszpańskiej Salamance,
ze stycznia br. Trzy fragmenty, zdobione nazwami lokalnych win, 57 minut z
sekundami. Płytę Plays Bernoulli –
trzecią już w dorobku formacji - dostarcza Fundacja Słuchaj!
Taleia. Piano z
klawisza, po części także ze strun, bulgoczące, sonorystyczne soki w tubie
saksofonu, talerze w rezonansie – w takim oto stanie zastajemy muzyków na
starcie koncertu. Agusti bije w dzwonki, stawia symboliczną synkopę, zachęca
młodzież do zwiększenia aktywności. Ramon bierze w ręce kombinerki i rozkręca
swój zestaw perkusyjny. Fizyka improwizacji. Ciśnienie w tubie rośnie w
postępie geometrycznym, tworzy ciągi dźwięków, drobinki, szczepy dynamiki,
hydrodynamiki (perfekcyjna jakość fonii! – krzyczy recenzent i włosy stają mu
dęba!). 6 minuta – muzycy są już w sporym galopie, piano nadal z klawisza,
progresywny drumming, preparowany
tenor (zapewne z tekturową tubą … w tubie). Konwulsyjnie, ciało w ciało, usta w
usta, płuca w płuca. 10 minuta – krytyczne wybrzmienie (yeah!). Free improv
czerwone, silnie wytrawne, o głębokim smaku, z nutką ortodoksyjnej telepatii. 12 minuta – preparowane igraszki na
trzech frontach - piano like drums, drums
like tuba, sax like nightingale after nuclear disaster! Wyższa
szkoła sonorystyki stosowanej! 18 minuta – burza z piorunami! Muzycy pozostają
w ciągłym ruchu – drgania, szemrania, stukoty. Ponieważ znają się doskonale,
mogą pozwalać sobie na ryzykowne, wręcz karkołomne rozwiązania dramaturgiczne.
I czynią to z ochotą! Fernandez lubi przywoływać młodszych do porządku, stawiać
- raz po raz - klasycyzujące stemple. 24 minuta – powrót do free jazzowego
galopu, w formie imponującego crescendo!
Tuż potem sumiaste poszukiwanie ciszy
na finał tego odcinka.
Rufián. Narracja
wedle formuły dziś pytanie, dziś
odpowiedź. Duet piano – sax w drobnym zwarciu. Dynamicznym, free jazzowym,
bez estetycznych skrupułów. Być może w edycji koncertowej muzycy Liquid Trio
zatracili nieco subtelności, jaka towarzyszyły im w trakcie studyjnej
rejestracji Marianne. W 5 minucie
inny duet – piano i perkusja. Szaleńczy, rockowy temperament wykluwa się z głów
rozpalonych Katalończyków. Saksofonista wdziera się na trzeciego! Prawdziwa
eksplozja! Żywioł koncertu pożera muzyków – być może sprawia to sala
koncertowa, której gabaryty nie służą do eksponowania niuansów brzmieniowych.
To wino z dużą ilością siarczyn! A na finał znów duo – tym razem Cirera i
Prats.
Los pasitos. Muzycy
zaczynają od strony ciszy, jakby w odpowiedzi na drobne ambiwalencje recenzenta
sprzed chwili. Preparacje, strzępy dźwięków. Muzycy snują się po scenie, jakby
śnili na jawie. Agusti stara się porządkować sytuację dramaturgiczną koncertu.
Lubi stawiać na swoje. Szacunek dla starszego kolegi czyni z Alberta i Ramona
pojętnych uczniów. Ten pierwszy błyskotliwie płynie na tenorze i dostarcza nam duże porcje przyjemności. Agusti
i Ramon też dają wiele tej ekspozycji. Jakby bukiet Marianne naprawdę rozkwitał! Brawo! Muzycy drapią się po plecach,
drenują ciszę, wstrzymują oddech. Nawet muchy stają w locie, by nie zakłócać
tej chwili, nie zagłuszać szemrzącej improwizacji. Wyjście ze strefy ciszy
następuje dopiero po 15 minucie. Żmudny proces powrotu do świata żywych, upływa
przy kawalkadzie dźwiękowych fajerwerków. Wreszcie czas na konwulsyjny finał
koncertu! To dzieje się w naszych uszach! I na oczach gości, wtedy w Salamance,
ubiegłej zimy!
Duot Live At JSB
19/01/2017
Na osi czasu – niespodziewanie - cofamy się dokładnie o
jeden dzień! Ciągle jesteśmy w Hiszpanii. Tym razem klub JSB, miejscowość
Huesca, w pobliżu Saragossy. Na scenie jedynie dwójka muzyków z tria, które
przed momentem podziwialiśmy. Jeśli to ta
dwójka, to niechybnie przed nami koncert duetu… Duot! Working band Alberta Cirery i Ramona Pratsa, który w tym roku
obchodził 10-lecie swojego istnienia. Wydawnictwo cd-r, rozpowszechniane przez
samych muzyków w limitowanej ilości egzemplarzy, zwie się Live At JSB 19/01/2017. Zawiera trzy fragmenty, łącznie ponad 72
minuty muzyki.
Uno. Rezonująca
rozgrzewka, grzane wino pulsuje w imbryku. Banda koniokradów na rozświetlanej
błyskiem piorunów, kastylijskiej prerii. Sopranowe pętle na tle dynamicznego,
synkopowanego drummingu. 8 minuta, to
pierwszy przystanek na empatyczną sonorystykę. Dekada grania, dekada
narastającej synergii w dwóch muzycznych ciałach, nie pozostaje bez wpływu na
jakość tej improwizacji. Nawet nie muszą myśleć o tym samym, ani patrzeć na
siebie. Ważne, by patrzyli w tę samą stronę! 11 minuta – doskonały flow sopranu. Jeśli Liquid Trio nie
stroni od incydentalnych, kameralistycznych wycieczek, to Duot jest prawdziwie pure jazzowy! Solo Ramona ubarwia nam
okolice 15 minuty koncertu. Od przaśnej dynamiki do mikrobiologii glazury
talerza. Powrót Alberta odrobinę nostalgiczny, pełen refleksji, nieśpieszny.
Preparowany tenor tyczy szlak, który pęcznieje, jak grzyby po deszczu. Ramon
brnie w to na całego! Pod koniec tej części, jakby inny rodzaj narracji. Tenor
burczy, gra wielka orkiestra talerzy, dudnią tomy i werble. Melodia pojawia się
niespodziewanie i wiedzie muzyków w krwisty, niemal rockowy galop, który
wieńczy ekspozycję niezwykle błyskotliwie.
Dos. Także i w tym
odcinku gra wstępna nie jest nadmiernie rozbudowana. Zwinne, szybkie przejście
w tłustą, gęstą, niemal cielesną improwizację. Saksofon ciągle nieco schowany
na ścianą perkusyjnych eskalacji (może to kwestia rozstawienia mikrofonów pod
rejestrację fonii). Duot, to working band, rodzaj poligonu doświadczalnego dla improwizujących muzyków. Obszar,
w którym testuje się nowe rozwiązania, sprawdza, jak smakują i czy dobrze
działają w różnych okolicznościach. Ten moment koncertu, jakby nam przypominał
w tym fakcie. Z drugiej strony Duot lubi smak artystycznego niechlujstwa,
punkowego brudu, tudzież dużego luzu
w procesie scenicznym. Albert i Ramon doskonale czują się w takim środowisku.
15 minuta – kolejna, free jazzowa galopada, godna wielu amerykańskich wzorców.
Zaraz potem zwinnie zejście o stopień ciszej! 22 minuta – tuż po ekspozycjach
sonorystycznych, muzycy kleją się do ciszy, tworząc jeden z piękniejszych
fragmentów koncertu. Powrót sopranu, a może to rodzaj melodiki? Sporo dźwiękowych permutacji
Cirery w jednostce czasu. Ponowne wejście w dynamikę
odbywa się przy użyciu brudnej frazy tenoru na tle szytego rockiem pasażu
perkusyjnego. Aż chce się zatańczyć! Ekscytujący finał!
Tres. Kobiece
przekomarzania w języku Cervantesa umilają nam wejście w drobny encore! Sonorystyczny tenor, szklana perkusja (a może to jednak
bar…). Gwar rozmów, niczym field recordings,
komentuje wysiłki muzyków, którzy chcą zwrócić na siebie uwagę. Po chwili udaje się
jednak opanować bar i na powrót sprawić, by skupienie stało się udziałem także
publiczności. Ostatnie słowa należą do Ramona. Saksofon Alberta tli się
mikrodronami w oddali.
Albert Cirera Lisboa’s
Work ***)
Po ekspozycji trzyosobowej, po duecie, czas najwyższy na
incydent solowy. W roli głównej, rzecz jasna, Albert Cirera i jego saksofony.
Muzyk zwykł określać swoje jednoosobowe spektakle mianem Cirerot, stąd epitet ten pojawił się w tytule dzisiejszej
opowieści. Tegoroczna, czerwcowa, studyjna rejestracja, poczyniona zgodnie z
tytułem w Lizbonie, przynosi nam jedenaście fragmentów, wydanych przez Multikulti
Project/ Spontaneous Music Tribune Series jako Lisboa’s Work. Potrwa 42 minuty z sekundami.
Pierwszy odcinek rozpoczyna
się rodzajem drum’n’bass na dyszach
saksofonu tenorowego. A może rzecz dzieje się już wewnątrz tuby? Trochę jak
liczenie żeber wychudzonym zwłokom wysokiego mężczyzny. Akustyczna …
elektroakustyka, fizyka improwizacji, chemia preparacji. Drugi jest ciągiem dalszym introdukcji, w konwencji jednak bardziej
minimalistycznej. Wszystko dzieje się tu w bardzo wąskiej przestrzeni, między
ustami a ustnikiem, wewnątrz tuby, która jest permanentnie otwierana i zamykana.
Trzeci stanowi próbę akustycznego
poszukiwania dźwięku, wąskiego pasma zanikającej melodii. Muzyk stoi na
graniczy ciszy, trochę się z nią droczy. Jej drobiny osiadają na ustniku,
wypełniają szczeliny stroika. Jakby jednooddechowe,
ekstatyczne solo grane wewnątrz kostki Rubika. Czwarty, zwany Outta, to
jakby rewers poprzedniego Into.
Dźwięki, gołe molekuły akustyki. Wchodzimy w obszar wielkiego płaszcza
rezonancji. Tłumiony meta krzyk
instrumentu, który cierpi, ale nie boi się tego, co czyni z nim muzyk w trakcie swoich wulgarnych preparacji. Piąty samym
tytułem (Młoda Kuchnia) daje chwilę
wolnego naszej wyobraźni. Tekturowa tuba w metalowej tubie? O tak, z pewnością!
Drży, skrzeczy, gotuje się w wysokiej temperaturze, eskalując lokalnie hałas. Szósty, to powrót do konwencji
perkusjonalnej. Dynamika palców u rąk, elastyczność dysz, cierpliwość tuby.
Rodzaj diabelnie wnikliwej, minimalistycznej repetycji. Precyzja, artystyczna
inteligencja, bezczelna dociekliwość najdłuższego fragmentu Roboty w Lizbonie. Siódmy, niczym literacka Siłaczka.
Multiplikacja szumów, meta dźwięków,
osiadanie tłustej melodyki na spoconych wargach saksofonisty. Szczypta
autoagresji, wewnętrznej pyskówki. Duch głębokiej przestrzeni, tuż za dźwiękiem (genialna produkcja i takiż
mastering!). Trochę dronowych ekspozycji, cichych, nawet z nutką nostalgii. Ósmy wzmacnia efekt pogłosu na wybrzmieniu.
Tenorowe mikroballady, niestworzone, smutne opowieści znad Tejo. Odrobina
czystych, niepreparowanych oddechów
tuby podkreśla wagę tych skojarzeń. Dziewiąty
przypomina o prawach fizyki. Saksofonowa wieża ciśnień. Breath in! Breath out!
Miniatura, która wybrzmiewa po kilkudziesięciu sekundach. Dziesiąty przynosi dźwięki tańczącego sopranu na rozgrzanym dachu.
Pętle, eskalacje, ucieczka w bardzo wysoki rejestr, aż za granicę percepcji
naszego słuchu. Jedenasty, pieśń
finałowa. Bez melodii, tylko drżenie, choć bez bojaźni. Szum, podmuchy gorącego
powietrza, prawdziwa hydraulika dźwięku, argonautyka
przedmiotu, zdolnego produkować fonię. Przy okazji, pokaz zwinności oddechowej
muzyki, nieskończonej elastyczności jego instrumentu. Finałowy flow zrywa liście ze wszystkich drzew w
okolicy, mimo, iż to dopiero początek lata w Lizbonie.
Poprzednie płyty Liquid Trio i Duot omówione zostały w tej właśnie opowieści.
*) kataloński: Barcelona
kontratakuje, epizod pierwszy
**) Po szczegóły tej przewrotnej inspiracji odsyłam do
okładki płyty
***) Uwaga! Trybuna
Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej
płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być
podyktowane są jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej
czytasz na własną odpowiedzialność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz