Spotkania improwizujących muzyków, jakie przez lata
organizował Derek Bailey, przeszły już do historii gatunku zwanego freely improvised music. Baa, w wielu
wypadków, wyznaczyły kierunek jego rozwoju. Być może te najistotniejsze odbyły
się pod nazwą własną Company. Płyt z
tym szyldem znany kilkanaście, niektóre z nich zostały nawet na tych łamach
dogłębnie przeanalizowane (patrz: Zacne Towarzystwo Pana Baileya). Sam inicjator spotkań nie żyje już 13 rok, a ostatnia płyta Company ukazała się zdecydowanie za jego życia.
Tym większa zatem radość, iż dzięki wydawnictwu Marka
Wastella, Confront Records, trafia dziś do nas, być może całkiem
niespodziewanie, improwizowana sesja Company z roku 2000, którą za moment
szczegółowo odsłuchamy. A jeśli przywołujemy już ten label, to pióro
recenzenta z chęcią zanurzy się także w dwóch innych, jak najbardziej
współczesnych rejestracjach z jego katalogu.
Derek Bailey & Company Klinker
Koniec sierpnia 2000 roku i londyński klub Klinker. Publika
dopisała, bar aż huczy od zamówień, a na scenie czterech muzyków, którzy w
kilku konfiguracjach personalnych, pozostaną na niej blisko 100 minut - Simon
H. Fell na kontrabasie, Derek Bailey na gitarze (z prądem), Mark Wastell na violoncello i Will Gaines w roli … tap dancera. Nagranie składa się z dwóch
długich ciągów dźwiękowych (2 CD), w trakcie których odnotowujemy aż 11
osobnych ekspozycji swobodnej improwizacji. Wszystko, co dzieje się pomiędzy
nimi, jest także zapisane na krążkach. Innymi słowy – podwójna płyta Klinker jest pełnym zapisem
fonograficznym wydarzenia, bez jakichkolwiek ingerencji mikserskich, czy tym
bardziej post-produkcyjnych. Czy jest to zaleta, czy wada tej płyty, być może
pozostanie pytaniem retorycznym.
Trio. Na początek Wastell, Fell i Bailey –
trzy zwinne, chytre strunowce w dość
molekularnej, jakże swobodnej improwizacji. Z incydentalnymi zadziorami,
udanymi interakcjami i szczyptą amplifikacji na gryfie gitarzysty (urocze mikro
sprzężenia będą nam towarzyszyć przez cały wieczór). Wastell z tendencją do
skromnych wycieczek w kierunku zdrowej
kameralistyki (doceńmy jego wysiłki, albowiem sound całej rejestracji jest odrobinę sub-doskonały). Brzmienie
kontrabasu twarde, a duża skłonność do wdawania się w dyskusje, czujność bojowa
i temperament, to atuty muzyka, która dzierży go w dłoniach. Demokracja,
twórczy kolektywizm, w aspekcie narracyjnym down
& up. Po 10 minucie więcej dynamiki, ekspresji i brudu na wszystkich
gryfach. Trio 2. Tym razem nieco
spokojniej, z plastrami sonorystyki. Spore skupienie i dbałość o niuanse
brzmieniowe (nie wszystkie dostępne gołym
uchem). Udane ekspozycje niskich smyków,
Bailey zakleszczony pomiędzy strunami. Kierunek narracji – cisza.
Duo. Bailey i Gaines. Dużo gadania
(taper!), mało muzyki, trochę kabaretowo. Tap
Dance, czyli rytm wystukiwany drewnianymi obcasami (jeśli macie odrobinę
wyobraźni). Dużo dynamiki, dość jednorodne brzmienie. Gitara plecie swoją
opowieść w pewnym oddaleniu od konceptu tanecznego. Pamiętacie GuitarDrum&Bass
Baileya? - tu, wersja barowa. Gitara improwizuje wedle marszruty tap dancera, oczywiście sytuację odwrotną
trudno sobie wyobrazić. Duo 2. Gęstsza ścieżka Gainesa. Nadal
wszakże, na pograniczu… nudy – wzdycha recenzent. Może jedynie pasaże Dereka
trochę zwinniejsze, zwłaszcza w momentach, gdy przekaz foniczny tapera jest
mniej intensywny. Duo 3. Kolejna porcja werbalnego kabaretu. Sporo
oklasków, mało … muzyki. Wejście w szybsze tempo wzbudza bardziej
ognistą ekspozycję gitary i ratuje epizod duetowy w trzech częściach.
Duo. Wastell i
Fell. Zaczynamy od barowych ekspozycji i strojenia instrumentów, trwających dobrych
kilkadziesiąt sekund. Zadziorne smyki, błyskotliwe pizzicato. Naprzemiennie, kompetentnie, z dużą zmienności sytuacji
narracyjnej. Piękne dialogi, silnie akceptowalne przez recenzenta, zwłaszcza po
taperskim gadulstwie. Po wprowadzeniu
muzycy idą w eskalację, a potem zwinnie moczą nogi w ciszy (gdyby jeszcze brzmienie
ich instrumentów było odrobinę lepsze). Obaj świetnie czują się na scenie, mając
w rękach spocone smyczki.
Quartet. Taper
delikatnie tyczy szlak ekspozycji trzech strunowych instrumentów. Zdaje się być
mniej inwazyjny niż w trakcie duetów z Baileyem. Opowieści strunowców toczą się jednak jakby pomimo obecności Gainesa. Gdy akcja dynamizuje się, Bailey włącza w
improwizację zwinną polerkę, a potem plami teren amplifikacjami. To improve nie jest szczególnie rozwojowe.
Rytm tapera nie pozwala na większą swobodę. Krok w bardziej dynamiczny flow ratuje ten fragment koncertu. Galop, jako ostatnia deska ratunku.
Potem wrzask oklasków. Najważniejsze, że publiczność jest zachwycona.
Duo. Gaines i
Wastell. Ale najpierw wiele minut solowych tego pierwszego – francuskie
humoreski, wiadomo, z czego najchętniej śmieją się Anglicy. W oczekiwaniu na
wejście wiolonczeli doświadczamy nawet próby śpiewu. Na początek skromne pizzicato, próba nawiązania komunikacji.
Ograniczona siła rażenia tap dancingu sprawia, że znów tylko dynamiczna ekspozycja
zdoła zadowolić wymagającego recenzenta. I tak dzieje się w istocie. Bez
wszakże ekscytacji i nadmiernych emocji.
Duo. Bailey i Fell. Nareszcie! Po porcji
rozmów kuluarowych i strojenia, zaczynamy improwizację kilkoma zmyślnymi
sprzężeniami. Początkowo muzycy snują dość separatywne opowieści, które from time to time wchodzą w interakcje,
momentami delikatnie eskalując się. Świetna komunikacja podnosi jakość
improwizacji w sposób niebywały. Brawo! Fell bez smyka, Bailey całą paletą
swoich tradycyjnych technik artykulacyjnych, z niebanalnymi amplifikacjami. Ciekawie
udaje im się zejść na płaszczyznę oniryzmu (mimo brudu na konsolecie). Na
finał wspólnie idą w tango, śmiało wynosząc swój kawałek improwizacji do miana opus magnum całego koncertu. Duo 2.
Molekularnie, precyzyjnie, bez pośpiechu. Trochę przewidywalny Bailey (znamy
się tyle lat!), stylowy Fell. Pulsująca eskalacja, mocniej - słabiej,
szybciej - wolniej. W tej pierwszej wersji endorfiny recenzenta eksplodują!
Quartet. 14 minutowe outro. Nieunikniony zatem powrót tapera. Znowu kabaret,
muzycy i publiką świetnie się bawią, a recenzent przysypia… Nie wszystkie
struny równie dobrze słyszalne. Werbalna
laurka dla Baileya z ust Gainesa. Z eskalacją w momencie puety. Free improve z rytmem pozostanie już naszym
udziałem do samego końca. Jego lub jej. W momentach nasilenia ekspresji,
narracja broni się bez wysiłku. Docenić trzeba świetną robotę Fella na
smyku. Taper nie odpuszcza nawet na ostatniej prostej. Baa, zostaje wtedy
prawie sam i ginie w potoku rzęsistych oklasków. Recenzent zaś prosi o cutting, mixing & mastering.
Na poziomie godziny zegarowej, koncert z Klinker pretendować mógłby do miana
kolejnej doskonałej płyty Company. Gdzie, i co ciąć, nie trzeba chyba dodawać.
Phil Minton & Roger Turner Scraps Of Heard
Jeśli mało nam głosu pokolenia brytyjskich weteranów free improve, kolejny dosadny i - od
razu dodajmy - doskonały przypadek! Roger Turner – perkusja i perkusjonalia, Phil Minton – głos (także singing). Styczeń 2016 roku, Hannover . Nagranie koncertowe, dokonane z poziomu…
publiczności (audience recording). 51
minut.
Part one. Sztućce
na stole, noże i widelce, w opozycji do przekazu fonicznego wprost z procesu
trawiennego, odbywającego się gardle muzyka. Roger i Phil – mistrzowie
wyjątkowo swobodnej improwizacji! Wystawna kolacja, a po niej zmutowany śpiew
wprost z trzewi ptaka, tuż po przebytej chorobie popromiennej. Kacza
ekspozycja! Tuż obok doskonały small
drumming percussions. 5 minuta, to zmysłowe pomruki niedźwiedzie, potem
znów szczypta ornitologii w postaci melodyjnego pogwizdywania. Cicha, spokojna,
relaksacyjna narracja (jak na kanon gatunku). Świetna okazja na prawdziwe
delektowanie się kunsztem obu improwizatorów. Minton mocno na prawej flance,
Turner na przecwiległej, po środku zaś mnóstwo miejsca na dobre słuchanie (mimo
sposobu rejestracji, dźwięk jest bardzo selektywny i zdecydowanie lepszej
jakości, niż na płycie omawianej wcześniej). 10-11 minuta, Panowie nawet
hałasują! Pięknie! Molekularna, skupiona sonorystyka werbla i przełyku. Muzycy
droczą się z ciszą, skomlą niemal bezdźwięcznie. Leje się woda, sowa pohukuje,
oddycha przestraszony lis. Leśne runo improwizuje! Wiatr uderza w dzwonki,
drzewa szumią i rezonują! Tuż potem Roger eskaluje swój przekaz, a Phil śpiewa
pijackie onomatopeje! Duża zmienność, pomysł goni pomysł. Brawo! Oklaski!
Part Two. Podobny
start, jak części pierwszej, noże i widelce, bicie serca Phila. Pracuje jego
aparat ortodontyczny, jęczy przełyk, skrzeczy tchawica, tańczy grdyka.
Interakcja, empatia, sympatia, synergia, dialektyka improwizacji. Wszystkie maksymalne
poziomy dotkliwie przekroczone. 6 minuta, to głośne sonore, ku przestrodze. Muzyków rozsadza energia. Roger w stanie
konwulsji permanentnej. Phil stoi na baczność i salutuje całemu niebu. 12
minuta, to charkot Mintona, który szybko zamienia się w szum i gwizd! What ever you want! Drobiny melodii i
śpiewu kapią mu z ust, wprost na czoła publiki. Gdy Phil staje się ptakiem,
Roger zamienia się w stado wygłodniałych koni. Cuda, panie i panowie, prawdziwe
cuda! 21 minuta, to dla odmiany, niemal ambientowa
cisza. Na sam już finał szczypta mintonowego
humoru, w tle geniusz żylastego percussions.
Na ostatniej prostej kosmiczna symbioza, a potem już tylko Phil, w oczekiwaniu
na oklaski, po której muzycy zapowiadają … przerwę. Hmm, być może sety zostały
zaprezentowane na płycie w odwrotnej kolejności. Ale to nie ma już
jakiegokolwiek znaczenia. Entuzjazm recenzenta dawno osiągnął stan maksymalny!
Giacomo Salis & Paolo Sanna Humyth
Na finał tej opowieści Giacomo Salis / Paolo Sanna
Percussion Duo! Ten tytuł mówi wszystko o użytym instrumentarium, zapewne zaś
niewiele o samych muzykach. Z parą Włochów także spotykam się po raz pierwszy.
Studyjna rejestracja poczyniona na ich ziemi ojczystej (dokładana data nieznana).
Confrontowe wydawnictwo Humyth przynosi pięć utworów bez
tytułów, których odsłuch zajmie nam niespełna 43 minuty. Dodajmy, iż muzycy,
poza wskazanym wcześniej percussion,
będą także manipulowali celem wydania dźwięków tzw. obiektami.
One. Sonorystyczne
rozdzieranie powierzchni płaskich na lewej flance, vs. mała armia dzwoneczków
na prawej. Prawdziwie twórczy rozgardiasz, szuranie, chrobotanie, drżenie i
cierpienie przedmiotów. Nie brakuje akcentów strunowych, jakby preparowane
piano. Ślimacze, zrównoważone tempo. Muzykom bliżej do ciszy niż do hałasu.
Improwizacja mikroelementowa. W 6 minucie rodzaj delikatnej eskalacji. Wzrost
siły tarcia po lewej, prawa strona bardziej stabilna dramaturgicznie. Zakład
szlifiersko-stolarski w godzinach pracy.
Two. Całkowita
zmiana środowiska akustycznego. Doom
ambient? Z oddali coś rytmicznie drży i zbliża się do nas. Falanga
rezonujących talerzy wzywa na celebrację rytuału. Potem też wgryza się w rytm.
Dwa perkusyjne drony narastają. Muzyka pierwotna? Rodzaj polifonii, tańca
opętanych. Trochę nieba, trochę piekła. Multiplikacja rytmu. Kind of deep techno? Piękne!
Three. Jakby mix poprzednich pomysłów narracyjnych.
Drżący dron w opozycji do robótek ręcznych. Potem zwinne wybrzmienie w otchłań
perkusjonalnej sonorystyki. Dzwonki, incydenty elektroakustyczne (choć użycia
amplifikacji nie potwierdza się). Duża zmienność sytuacji. Sporo drobnej,
cząsteczkowej improwizacji, przeciągania liny. Tłumiony akustycznie spacer
brzegiem urwiska. Dźwięk narasta, a muzycy zdają się budować dron, który
systematycznie rozwarstwia się. Piękny, szorstki, wulgarny flow.
Four. Dzwonki na
kościelne wyniesienie wpadają w narkotyczny trans. Pogłos kosmicznej
przestrzeni. Echo. Błyskotliwy no
drumming percussions! Lewy brnie w minimal,
prawy popada w konwulsje. Po chwili narastania, zejście w ciszę.
Five. Ambient czarny, jak ziemia po ataku nuklearnym.
Pulsuje, rezonuje, drży, niczym zmultiplikowany Eddie Prevost! Onirycznie
piękna sytuacja! Recenzent chciałby zobaczyć proces powstawania tych dźwięków na własne oczy! Czy na pewno wszystko
dzieje się tu akustycznie? Urocze rozbrzmiewanie, zabawa z ciszą i przestrzenią o szemrającej akustyce. W 7 minucie
drobna eskalacja i skuteczna próba poszukiwania rytmu. Muzycy gonią się wzajemnie na finalne
zatracenie. Obsesyjny trans! Brawo! What
a hell drumming!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz