wtorek, 25 września 2018

Barry Guy! Blue Horizon of the 70th!


Muzyka improwizowana zaszytą ma w sobie swobodę twórczą, dźwiękowy anarchizm i społeczny komunizm. Czerpie siły witalne z burzenia konwencji i niezgody na świat zastany. Jest czupurna, złośliwa, bywa wulgarna i nieokiełznana. Mimo tych błyskotliwych przywar doczekała się – zapewne wbrew woli ojców założycieli – prawdziwych postaci pomnikowych, których należy otaczać czcią i głosić ich wieczną chwałę.

John Stevens, Paul Rutherford, Derek Bailey, Evan Parker, Trevor Watts, Peter Brotzmann, Alex von Schlippenbach, Misha Mengelberg, Barry Guy… Czy o kimś naprawdę ważnym zapomniałem?

Ostatni z wymienionych muzyków w 2017 roku przekroczył kolejny horyzont, skończył bowiem 70 lat. Jego ubiegłoroczna wizyta na warszawskim Festiwalu Ad Libitum była zatem szczególna. Trzy wyjątkowe koncerty (patrz: relacja Pana Redaktora na tych łamach look here), a po roku stosowny box Barry Guy@70 – Blue Horizon, wydany – co oczywiste – przez Fundację Słuchaj! Radość muzyka, wydawcy i słuchacza musi być w takim wypadku ponadnormatywna! Przypomnijmy sobie te dźwięki!




52:39, Agustí Fernández & Barry Guy

Od spokojnej ballady po free jazzową furię, przez ocean bezgranicznej improwizacji. Kompozycje szyte na miarę, jakby spod pióra mistrza barokowej formy. Improwizacje strzeliste, efektowne, pełne dzikiej, zwierzęcej wręcz ekspresji. Piękno, styl, emocjonalna synergetyczność dwóch wybitnych muzyków. Koncert jakby w połowie drogi pomiędzy melodyką i melancholią tria Aurora, a bystrym sonoryzmem ich nagrań w duecie.

Na początek klasyk z pierwszej płyty Aurory (Annalisa), potraktowany dość obcesowo (brawo!). Drugi odcinek How to Go into a Room You Are Already In ma wymiar konstruktywnego minimalizmu. Tuż po nim czas na ostry smyczek na kontrabasie i fortepianowe preparacje (pierwsze Interludium). Czwartym (Uma) wkraczamy w świat kameralistyki – barwa, melodia, tonowanie emocji. Piątym kontynuujemy wątek swobodnych interludiów – dynamiczny, wyzwolony galop w nieznane. W The Ancients muzycy sięgają po bardziej konwencjonalne metody twórcze. Piękny smyczek na gryfie kontrabasu i chude dłonie Agustiego na ciepłych klawiszach fortepianu. Dystynkcja, rodzaj współczesnej abstrakcji, która błyskotliwie szuka powodu do wzrostu napięcia – od chamber music wprost w ramiona kipiącego emocjami free jazzu! Rounds stawia na subtelność, okraszoną szczyptą sonorystyki ze strony Barry’ego, która może skutkować eksplozją. Tak dzieje się w istocie rzeczy już po kilku chwilach. Gęsta, narowista historia, bliska estetyce interludiów z pierwszej części płyty. Także szybkie palcówki po klawiaturze. Na bis kolejny powrót do debiutu Aurory (Can Ram). Muzycy startują na pozycjach sonore & prepare, by ko kilku okrążeniach złapać piękny temat kompozycji i zmysłowo zakończyć koncert.


64:32, Marilyn Crispell, Barry Guy & Paul Lytton – Deep Memory

Dobry temat, ładna melodia, nostalgiczna, kolektywna improwizacja. Trio fortepian, kontrabas i perkusja, sytuacja niemal klasyczna. Siedem kartek spod pióra Guya i dwie propozycje do ogrania, bardziej rozwichrzone już na wejściu.

Scent w ramach pieśni otwarcia. Raz jeden, raz drugi muzyk delikatnie wychodzi przed szereg i rzuca pozostałym wyzwanie, z pełnym wszakże respektowaniem ich praw. Romantyczne fantazje, improwizowane fantasmagorie, perfekcyjna komunikacja. Fallen Angel startuje do lotu na ostro, z przytupem. Oto trio, które perfekcyjnie panuje nad emocjami. Tu, przykład zadumy konfrontowanej ze zgiełkiem wyzwolonego kontrapunktu. Crispell, to pianistka, która na ogół stroni od preparacji. To muzyk współczesnego jazzu, który częściej spogląda w stronę kameralistyki, harmonii, ładu i porządku na klawiaturze. Jednak dekada spędzona u boku Braxtona powoduje, iż potrafi dramaturgicznie zaskoczyć. W tej konstelacji wszakże, ucieczki w kierunku swobodnej improwizacji inspiruje najczęściej Guy. Co pewien czas przełącza tryb gry i sieje zdrowy ferment. Chwilami koncert zdaje się być w pół drogi do klasyki, która lubi improwizować. A jednak w 4 minucie utworu Sleeper spotyka nas niespodziewanie burza w piorunami! Free as well! Muzyka tryska urodą i … wbija nas w fotel ładunkiem emocji. Im bardziej dotkliwa bywa tu słodka nostalgia, tym dobitniej wybrzmiewa wojna artystycznych hormonów! A cisza po takiej burzy bywa bardziej efektowna niż sama burza. Tytułowy dla całego boxu Blue Horizon znów przenosi nas w świat kameralistyki. Muzycy czekają aż klasyczny sznyt nabierze mocy i robią duży krok w kierunku swobodniejszej formy, czego szczególnym przejawem jest błyskotliwy pasaż Crispell, pozornie wręcz out of control. Return of Ulysses, to czas na free jazzowy lapsus. Brawo! W 3 minucie prawdziwie szaleństwo na gryfie kontrabasu. Pioruny, grzmoty, bo Ulysses powrócił! Mocne trzy grosze od Lyttona na dokładkę. Silenced Music, zgodnie z tytułem, w początkowej fazie rzeczywiście zagłębia się w ciszy. To jednak pozór – po pewnym czasie muzyka pęcznieje, nabiera tempa i emocji. Ostre hamowanie na czystej klawiaturze Marylin zdaje się być jeszcze bardziej efektowne. Dark Days, dla przeciwwagi, od samego początku pełen jest dynamiki, kreatywnej agresji, pasji i zadziorności. Finał to już prawdziwa furia pianistki. Gossamer, to pierwszy z bisów, ten na wytłumienie emocji po obu stronach sceny. Uroda full improvised piece w rozbłysku. Drugi bis, Voyagers find, whatever is to be fund, idzie już na całość. Trzyminutowe trzęsienie ziemi!


46:00, Joëlle Léandre & Barry Guy

Porzucamy pięciolinie, scenariusze, predefiniowane struktury. Dwa kontrabasy i wielka improwizacja. Przy okazji pierwsze sceniczne spotkanie w duecie tych muzyków.

Najpierw About Time Too. Dwa szalejące smyczki na brunatnych gryfach, rwanie strun, emocje i pot od pierwszej sekundy - takie to temperamentne jest duo! Gęsta narracja, na pełnym gazie. Popis techniki i wyobraźni, najpierw w wersji dynamicznej, a po paru minutach, po zejściu w strefę ciszy, także w formie małych, filigranowych ekspozycji. W 8 minucie pojawiają się pierwsze akcenty … teatralne. Głosy, oddechy, przekomarzania werbalne. Inspiruje Leandre, ale Guy jest bardzo pojętnym uczniem. Humor, zabawa i muzyka on high level! Odrobina popisów, nawet wygłupów, które w żaden jednak sposób nie psują widowiska, baa, podnoszą temperaturę po obu stronach sceny mniej więcej o 100 stopni. Tu dozwolone jest każde zachowanie! Pod koniec pierwszej improwizacji muzyków dopada chwila barokowej wręcz zadumy, także okraszonej werbalnym komentarzem Francuzki. Płynnie przechodzimy do epizodu drugiego (High Time). Intrygująca rozgrzewka, nieco inne techniki artykulacji dźwięku. Ale emocje już stoją u wrót. Rozgrzany smyczek w opozycji do opukiwania pudła rezonansowego, stosowanego naprzemiennie ze zwinnym, rytmicznym pizzicato. Bogactwo pomysłów i przyjętych do realizacji rozwiązań. Cicho - głośno, poważnie – komicznie, separatywnie – imitacyjnie. Z czasem rośnie przewaga drugiej z postaw, w każdym zresztą układzie. Muzycy kąpią się w ponadgatunkowym tyglu dźwięków, cytują się, kopiują wzajemnie, zwyczajnie rozrabiają na scenie. Zjazdy i podjazdy smyczków, drobne eksplozje i dobitne kontrapunkty. W 13 minucie, zupełnie niespodziewanie, narracja zatrzymuje się na poziomie ciszy. Ale zaraz potem następuje imponujący atak z obu flanek! W 17 minucie Leandre zaczyna podśpiewywać bulwarowo. Na sam finał improwizacji numer dwa, teatr tryumfuje. Dyskusja na argumenty w postaci perkusyjnego traktowania instrumentu strunowego - przykład muzyki niemal konkretnej. Po wybrzmieniu wrzask euforii, po … obu stronach sceny! Bis tego niezwykłego koncertu zostaje nazwany cytatem z Samuela Becketa No matter where never before. Ciąg dalszy spektaklu dźwięku i słowa. Opętańczy taniec smyków, pomrukiwanie, przyspieszone oddechy i wspólne układanie instrumentów do snu (pamiętamy z wersji na żywo!). Muzyczny orgazm zostaje osiągnięty!


Nagrania dokonane w trakcie 12-ego Festiwalu Ad Libitum, Centrum Sztuki Współczesnej, Zamek Ujazdowski, Warszawa, w dniach 12-14 października 2017 roku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz