Poniższe recenzje powstały na zlecenie portalu polish-jazz.blog i tamże zostały pierwotnie opublikowane.
Kanadyjskich free jazzowych podróżników opowieść z datą
2016! Francois Carrier i Michel Lambert każdej wiosny odwiedzają Europę. Grają
koncerty, robią zdjęcia (polecam), potem europejscy wydawcy produkują ich płyty!
Polskim partnerem Kanadyjczyków od lat jest Rafał Mazur.
Pisaliśmy już na tych łamach o ich wspólnych płytach, choćby o dwóch kolejnych
koncertach w krakowskiej Alchemii, wydanych w dużym odstępie czasowym, przez
dwa niezależne od siebie labele (FMR, NoBusiness).
Tej wiosny saksofonista i perkusista także gościli w Europie
i Polsce. W nasze ręce zaś trafił koncert nagrany z Rafałem Mazurem…w Rumunii.
Maj 2016 roku, na prawie 78 minut (!) przenosimy się do Timisoary.
Zaczynamy klasycznym dla tego tria flow – gęstym, dobrze skonstruowanym akustyczną gitarą basową
Mazura, pozostawiającym dużo przestrzeni dla alcisty, który lubi zawieszać
narrację, popadać w zadumę i czekać na to, co uczynią partnerzy. Pasaże altu są
płynne, z lekkim zadziorem w brzmieniu, nie stronią od płaczliwości, bywają
pyskate i niejednorodne stylistycznie. Perkusista idzie krok w krok za Rafałem,
je mu z ręki, nie zrobi niczego bez przyzwolenia basisty. Sam Mazur zdaje się
czuć w tym gronie coraz pewniej. Powiedziałbym, że z płyty na płytę zaczyna w tym
trio liderować. Tę sugestię – jeśli mnie pamięć nie myli – zawarłem już w
recenzji ich poprzedniej płyty. Dowodem choćby błyskotliwe pasaże w okolicach
8-9 minuty pierwszej części, gdzie delikatnie wspierany small drummingiem Lamberta, rządzi i dzieli na scenie. Zaznaczyć
też trzeba dobry moment altu pomiędzy 13 i 15 minutą.
Drugi utwór jest nieco bardziej balladowy, półtonu cichszy,
o krok wolniejszy. Mazur oczywiście wkłada tu kij w szprychy i bezcelnie
zaczyna napędzać trio. Lambert opukuje mu plecy, a narracja toczy się swoim
torem, bez specjalnej ekscytacji po stronie recenzenta (publiczność w backgroundzie także nieco rozgadana). W
9 minucie Carrier dmie nieco intensywniej, dzięki czemu jakość nagrania
natychmiast rośnie. Nie trwa to jednak zbyt długo (po jego stronie także bez
zaskoczeń).
Intro odcinka trzeciego jest chytrze poszarpane. Alt kreśli
krótkie, urywane frazy, bas jest skupiony na sobie i myśli o dwa okrążenia do
przodu. A one touch drummer swinguje
tu na potęgę (why not?). Jakby cała
trójka grała znany, nieistniejący standard jazzowy. Bez trudu napotykamy też na
kolejny, jak zwykle udany, solowy pasaż Mazura.
Czwarty odcinek, finałowy rozpoczyna krzyk altu. Zdaje się,
że to najlepszy tego dnia moment Kanadyjczyka. Sekcja dobiega do niego w podskokach.
Euforia recenzenta trwa aż … cztery minuty, do momentu kolejnego zawieszenia
narracji przez saksofonistę. Po chwili przerwy orszak ponownie rusza jednak w
galop (Brawo Rafał!)., dzięki czemu ta część koncertu i tak zasługuje na miano
najlepszej. Choćby 16 minuta i znów dwie, trzy frazy Mazura, które powodują, iż
wciąż jesteśmy z tą płytą. Docieramy, mimo licznych ambiwalencji, do 77 minuty
koncertu. Nie mamy pewności czy jest z nami tak samo liczna publiczność, jak na
początku.
Być może nic tak nie szkodzi sztuce, jak nadmiar. Po
czwartej historycznie płycie Rafała Mazura z Kanadyjczykami, definitywnie
prosimy jednak o nowe rozdanie personalne.
François
Carrier, Michel Lambert, Rafal Mazur Beyond
Dimensions (FMR Records, 2018)
_____________
Jeśli pamiętacie płytę „Oneness” tego samego tria, wydaną w
roku ubiegłym przez FMR Records, to wiedzieć winniście, że płyta, która w tej
właśnie chwili krąży w naszym odtwarzaczu została nagrana w tej samej
krakowskiej Alchemii, dokładnie … 24 godziny wcześniej!
Koncert zaczyna się w obecności delikatnego tembru saksofonu
altowego, niezwykle precyzyjnej marszruty akustycznej gitary basowej i zmienno-okrężnego bębnienia. Płyta
„Radość Istnienia” to jakby kolejna pocztówka z wiecznej podróży Carriera i
Lamberta po świecie muzyki improwizowanej. Dwóch dzielnych kanadyjskich muzyków,
którzy zgodnie z zapisami swojego czarownego, zapewne czerwonego kajeciku, w
każdej destynacji ma swojego człowieka do wspólnego grania. W Polsce tym kimś
jest Rafał Mazur.
Muzyka tria, to swobodna, luźna, ale wyważona i jakże
konsekwentna improwizacja. Płynny flow
basu akustycznego Mazura dobrze robi kanadyjskiemu duetowi – spaja, podpowiada,
gwarantuje ciągłość narracji na wypadek zawieszenia opowieści bez podania jasnej
przyczyny, co temu akurat saksofoniście zdarza się raz po raz. Co zdaje się być
stałym elementem jego pomysłu na jazzową improwizację, a co nie koniecznie
kreuje entuzjazm recenzenta. Tu dzieje się tak choćby w trakcie 6 minuty pieśni otwarcia. Z drugiej strony
wszelkie próby eskalacji napięcia dramaturgicznego, generowania dodatkowych
porcji emocji na scenie świetnie budują jakość całego nagrania. Carrier
większość czasu operuje na alcie, ale gdy okazjonalnie sięga po obój w
dynamicznych pasażach (z ciekawym, matowym brzmieniem), dodaje błysku swej
muzyce. A Mazur, niczym precyzyjna maszyna, która napędza drummera, stymulując kolejne galopady całego tria.
Drugi odcinek zaczyna się stosunkowo spokojnie, z odrobiną
cytatów z hymnicznego Aylera. Kunszt i wyobraźnia są bez wątpienia zaletami
saksofonisty, ale bodaj największym jego atutem jest poziom dobrze rozumianego
rzemiosła artystycznego. Lambert goni za jego pomysłami, a Mazur jakby tkał
pajęczynę powiązań między Kanadyjczykami – gęstą, soczystą, wielobarwną sieć. Z
drugiej strony każdy podmuch w tubie saksofonu dodatkowo napędza poszczególne
fazy improwizacji, Choć ona sama nie zawsze jest jakoś szczególnie ognista.
Dużo w niej przestrzeni, swoistego, artystycznego stoicyzmu, ogłady i wyrafinowania.
Free improv z dużą dawką rozwagi! Na finał szczypta dynamizmu na werblach i
tomach.
Trzeci epizod tryska dynamizmem, ekspresją, ogniem wysoko
zawieszonego altu. Choć amplituda emocji na scenie zdaje się być nieco
przewidywalna. Po każdym ataku niezwłocznie przechodzi czas na tłumienie emocji
i gojenie ran. Tu świetnie odnajdujemy – po raz kolejny – robotę Mazura. Jakby
ustawiał partnerów po kątach. Regularne zawieszanie narracji przez Carriera
stwarza polskiemu muzykowi dodatkową przestrzeń na śmiałe popisy instrumentalne
i dodajmy – ani jeden centymetr sześcienny tejże nie jest tu trwoniony.
Czwarty, na zasadzie kontrastu, znów płynie na starcie
spokojnym altem. Spirala narracji nakręca się dość ślamazarnie, jakkolwiek
wszystko dzieje się w aurze świetnej komunikacji pomiędzy muzykami. Narracja
całej płyty zdaje się być dość jednorodna, ale to wcale nie ujmuje jej jakości.
Muzyka płynie bowiem na tyle wartkim strumieniem, że recenzent nie potrafiłby
wskazać fragmentów koncertu, które na etapie produkcji można byłoby pominąć bez
szwanku dla obrazu całości. Ten akurat odcinek nagrania ewidentnie ciągnie do
przodu para Mazur-Lambert, która wytycza cel i nie spuszcza z tonu ani na
moment. Alt biegnie za nimi w podskokach.
Muzycy wciąż opowiadają nam jakby tę samą historię (właśnie
wystartował odcinek piąty). Poszczególne epizody różnią się detalami, poziomem
intensywności, czy też rozkładem akcentów solowych, proporcjami natężenia
altowego zaśpiewu i chwilami zmysłowej gry sekcji rytmicznej. Niedopowiedzenia
Carriera, często w estetyce późnego Joe McPhee, z jednej strony czasami burzą
ład improwizacji, z drugiej zaś prowokują sekcję do ciekawych wycieczek. Suma plusów dodatnich i ujemnych czyni jednak
całość w pełni akceptowalną dla recenzenta. Tu, w okolicach 8 minuty dzieją się
wyłącznie dobre rzeczy. Choćby doskonała ekspozycja oboju, czyniona na bazie
solowych popisów Mazura.
Wreszcie sam finał koncertu. Powraca blask Aylera, także trochę
zbyt mocno tłumionych emocji w tubie altu. Szczęśliwie sekcja nie jest w
nastroju do marudzenia. Drobne zaczyny transu na gryfie basu, celny drumming, wreszcie wykwintne pasaze
saksofonu sprawiają, iż to właśnie finał koncertu uznać należy za jego
najlepszy fragment. Na ostatniej prostej balladowe, kołyszące niemal
wybrzmiewanie.
François
Carrier, Michel Lambert, Rafal Mazur The
Joy Of Being (NoBusiness Records, 2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz