Trybuna Muzyki
Spontanicznej w delegacji!
Po dalece ekscytującym pobycie na Krakowskiej Jesieni
Jazzowej, gdzie przez kilka dni rezydował nowy, duży skład Barry Guya For The End Yet Again*), tym razem tradycyjna,
coroczna wyprawa do stolicy na ulubiony event
redakcji, Festiwal Ad Libitum!
Tegoroczna edycja, choć nieco mniej rozbudowana w zakresie
podmiotów wykonawczych, była ze wszechmiar wyjątkowa. Po pierwsze z racji
jakości muzyki (co w sumie jest regułą na tym festiwalu; patrz: relacja z
ubiegłorocznego spotkania), po drugie zaś – całą imprezę wypełniły swoimi
dokonaniami artystycznymi wyłącznie kobiety! Impreza posiadała – jak to ma w
zwyczaju – nazwę własną. Tym razem było to dość buńczuczne hasło Women Alarm! W tej zatem sytuacji
czasowo-przestrzennej, rola mężczyzn sprowadziła się do zasiadania na widowni.
Z tego samego zaś powodu, rola postaci wiodącej nie mogła nie przypaść w
udziale francuskiej kontrabasistce Joelle Leandre. Cenimy ją jako wybitną
improwizatorkę, znamy też jej temperament, umiejętność stawiania na swoim i
jasnego wyrażania poglądów. W dzisiejszych czasach, to niebywale ważna cecha,
niezależnie od płciowych konotacji.
Przekaz ideologiczny, to oczywiście rzecz ważna, ale nas na
tych łamach zawsze najbardziej interesuje muzyka. Zatem w krótkich,
żołnierskich słowach opiszmy wrażenia z odsłuchu sześciu festiwalowych
koncertów. Nie będziemy trzymać się chronologii wydarzeń, jakie miały miejsce w
warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, albowiem, podobnie jak Leandre, lubimy
być krnąbrni i podążać wbrew utartym schematom relacji koncertowych.
Jeśli już padły personalia znakomitej kontrabasistki,
zacznijmy od prezentacji dwóch koncertów z jej udziałem. Kończyły one dzień
drugi i trzeci, były z pewnością wydarzeniami, na które oczekiwano ze
szczególną atencją. Najpierw working band,
który artystycznie funkcjonuje już bodaj od czterech dekad – Les Diaboliques! Same legendy gatunku,
Panie, które w zwyczajowo męskim świecie swobodnej improwizacji, wyrywały już
bruzdy na głębokość Rowu Mariańskiego - szwajcarska pianistka Irene Schweizer, szkocka wokalistka Maggie Nicols i rzeczona Joelle Leandre. Błyskotliwa kreacja,
dużo elementów performatywnych, świetna komunikacja i doskonała zabawa po obu
stronach sceny. Dla mnie osobiście koncert ten był przede wszystkim pierwszym
spotkaniem na żywo z Nicols, kobietą, która dokładnie 50 lat temu grywała już w
składzie Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa. I chyba nikogo z obecnych
na koncercie nie zaskoczę, jeśli powiem, iż była postacią wiodącą Diablic. Temperament, niebywałe poczucie
humoru i warsztat głosowy, który pozwalał jej przejść przez najbardziej
zagmatwaną dramaturgicznie opowieść sceniczną. Publiczność oczywiście oszalała,
ja osobiście, nie tylko z wrodzonej przekory, delikatnie utyskiwałem na
przesunięty w kierunku performansu, ciężar gatunkowy koncertu. Sama muzyka
chwilami schodziła na dalszy plan.
Kolejne trio z udziałem Leandre, spełniło już wszelkie moje
muzyczne oczekiwania. Tym razem francuskiej kontrabasistce towarzyszyły dwie
Panie z drugiej półkuli, Myra Melford
- fortepian i Lauren Newton – wokal.
W tym składzie grały ze sobą po raz pierwszy (Leandre i Melford grają razem
jako Tiger Trio, ale wtedy towarzyszy im Nicole Mitchell na flecie). Muzyka
była tu w absolutnym centrum uwagi. Delikatność i precyzja Melford, która choć
często schodziła na dalszy plan, była jak demiurg, który dawkuje napięcie i decyduje
o wszystkim. Wspaniale wokalnie prezentowała się Newton. Sprawiała wrażenie, że
jest w stanie wydobyć z siebie każdy dźwięk. Czuło się także, iż jej warsztat w
pełni na to pozwala. Wielki finał festiwalu, z bisem i standing ovation.
Po spełnieniu obowiązku oddania czci najważniejszej personie
Women Alarm!, kilka słów poświęćmy teraz
dwóm koncertom, które w prywatnej ocenie Pana Redaktora, były definitywnym
szczytem artystycznym imprezy.
Najpierw kolejny dowód na poparcie tezy Dereka Baileya, iż
prawdziwie wartościowa improwizacja powstaje w momencie, gdy muzycy spotykają
się ze sobą po raz pierwszy. Nuria
Andorra, katalońska perkusjonalistka i Christiane
Bopp, francuska puzonistka, zagrały niebywały koncert. Nuria, która
zestawem instrumentalnym przypomina nieco Eddie Prevosta, bywa jednak od niego
zdecydowanie mniej przewidywalna. Jej kobiecy temperament i
wrażliwość akustyczna, kierowały ją w trakcie występu z Bopp na poziom kreacji być może niedostępny dla części
gatunku męskiego. W niczym nie ustępowała jej Christiane, która doskonale
wklejała się w zamysły Katalonki, sama przy tym kreując dalece zaskakujące sytuacje
akustyczne. Nie była, po męsku, nastawiona na sonorystykę, inspiracji szukała w
innych zasobach dźwiękowych puzonu, bez przerwy doprowadzając instrument do
sytuacji, w której słyszeliśmy śpiew i mantryczne salwy dźwięków.
Dzień później wielu z nas, obecnych w sali koncertowej CSW, przekonało
się, iż naprawdę nie znamy granic możliwości akustycznych fortepianu. Francuska
improwizatorka Sophie Agnel zagrała niesamowity, solowy set preparowanego piano. W trakcie całego występu, na
strunach jej instrumentu pojawiały się wciąż nowe przedmioty, które
dekonstruowały akustykę fortepianu. I co najważniejsze, to nie sam proces
niebywale kreatywnej preparacji był największą siłą tej improwizacji, ale
przede wszystkim sama dramaturgia koncertu, jej przemyślany, logiczny kształt i
fantastyczny finał grany z samej klawiatury, podczas gdy dźwięk każdej struny
był silnie zniekształcony przedmiotami, które wcześniej artystka umieściła w pudle rezonansowym. Wspaniały koncert!
Zdecydowanie niebanalny był także czwartkowy koncert Krakow Improvisers Orchestra (uwaga! niedobitki gatunku męskiego na scenie!), która
zaprezentowała bardzo interesujący performance
(!), będący efektem trzydniowych warsztatów, jakie poczynili jej muzycy pod kierunkiem
szwajcarskiej skrzypaczki Charlotte Hug.
Teatr, malarstwo i sztuka dyrygowanej improwizacji, to były równoprawne
elementy tego smakowitego spektaklu. Jeśli zaś skupimy się na samych dźwiękach,
to należy podkreślić, iż orkiestrą dyrygowała zarówno Hug, jak i tradycyjna
szefowa KIO, czyli Paulina Owczarek. Instrumentarium orkiestry było, co nie dziwi, bardzo rozbudowane,
ale dramaturgia koncertu opierała się przede wszystkim na głosie ludzkim i
instrumentach strunowych (rzecz jasna - z dużym udziałem samej Hug).
Wreszcie Iva Bittova
i jej solowy … performance na
skrzypce, głos, taniec i aktorstwo. Publiczność była zachwycona, wielu widzów
przyszło pierwszego dnia festiwalu specjalnie na ten koncert, dla mnie
osobiście za mało tu było jednak samej muzyki. Oczywiście koncert oglądało się
doskonale, Czeszka perfekcyjnie panowała nad swoim warsztatem, także nad
publicznością, a dla wielu był to doskonały spektakl.
*) ten wyjazd nie doczekał się komentarza na tych łamach,
ale po spisane wrażenia odsyłamy na osobisty profil Pana Redaktora na
najpopularniejszym portalu społecznościowym świata
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz