Seria wydawnicza A New
Wave Of Jazz, prowadzona przez belgijskiego gitarzystę Dirka Serriesa, jest
na tych łamach wnikliwie analizowana przy każdej nadarzającej się okazji. Z premierami
płytowi, które za moment omówimy, doliczyliśmy się już 22 pozycji w katalogu, nie
licząc kompaktowych reedycji nagrań wcześniej wydanych na winylach. Dokładnie
wszystkie one zostały tu zrecenzowane, a skrótów do starszych tekstów szukajcie
na końcu tej opowieści.
Dziś pochylimy nasze uszy i oczy nad trzema niezwykle
świeżymi płytami (wszystkie w formacie CD), które swą światową premierę będą
miał 19 stycznia br. Powrócimy do projektu Tonus, który zaistniał na trzech
srebrnych krążkach jesienią ubiegłego roku, poznamy zupełnie nowe twarze w
katalogu labelu, tu skwapliwie uprawiające …
muzykę komponowaną w stylistyce minimalistycznej, wreszcie
bezceremonialnie uklękniemy przed dokonaniami pewnego swobodnie improwizującego
duetu, którego płytę już dziś śmiało możemy ochrzcić mianem pierwszej
kandydatki do listy best of the year 2019!
Baa, nawet od niej zaczniemy naszą dzisiejszą opowieść!
Puncture Cycle
Doskonale nam znane Sunny
Side Inc. Studio w brukselskim Anderlechcie, 2 czerwca ubiegłego roku: Benedict
Taylor – altówka i Dirk Serries – gitara akustyczna. Dziewięć swobodnych
improwizacji, 48 i pół minuty.
Muzycy zaczynają od zapasów ze strunami. Bystry, drapieżny i
krótki start. Szarpanie, rwanie, rozciąganie strun gitary i dużo akustycznego
brudu w nieco dłuższych pasażach altówki. Drugi fragment zaczyna się
spokojniej, niczym gojenie ran po ostrym starcie. Dbałość o każdy szczegół ekspozycji. Serries wchodzi coraz głębiej w fakturę dźwięku, agresywniej wgryza się w glazurę
strun. Ma bardzo suche, szorstkie brzmienie, kaleczy sobie palce niczym Derek
Bailey za młodu. Altówka Taylora lubi jęczeć, ma w strunach głęboko zaszyte
drobiny melodii, wszakże potrafi także szumieć i trzeszczeć. Muzycy świetnie
się ze sobą komunikują, wzajemnie napędzają, depczą sobie po piętach. Narracja
toczy się z dala od minimalizmu i repetycji, charakterystycznych dla jesiennych
produkcji w ramach idei Tonus. Wszystko
odbywa się w boskiej niemal akustyce.
Na finał viola podśpiewuje pijackim flow. Początkowe dźwięki trzeciego
odcinka zdają się być nieco bardziej agresywne, po męsku masywne, po prostu
głośniejsze. Benedict ma ochotę już teraz pójść w tango, Dirk skupia się jednak
nad konstrukcją całości i nie reaguje na zaczepki partnera. Po chwili altówka płynie
już szerokim korytem, gitara także gęstnieje, a na finał rwą już razem w
galopie. Czwarty – brudne jęki violi
i próba wytrzymałości strun gitary na rozciąganie. Strunowe Królestwo w rozkwicie. Po chwili zabawy z ciszą i
zawieszeniem narracji, szczypta minimalizmu na końcach placów, drżenie
nieobecnego, budowanie mikrodronów. Molekularna improwizacja, a tuż po niej
powrót do gęstego ściegu, charakterystycznego na trzech pierwszych części.
Błyskotliwy technicznie, akustyczny meta
noise. Start piątego odcinka ma miejsce na najmniejszych strunach obu
instrumentów. Małe, delikatne historie toczą się aż do momentu znalezienia
punktu zaczepienia. Kolejne przykłady niemal telepatycznego zrozumienia w
duecie. Dialog na zadziory, viola
brzmi prawie bluegrassowo, gitara także szuka gatunkowych konotacji. Dirk
sugeruje rytm, Benedict chętnie zatańczy. Zejście w ciszę jest w tej sytuacji
pewnym zaskoczeniem. Cuda na gryfie altówki, która przez chwilę zostaje sama na
placu boju. Gitara czeka na rozwój wypadków, następnie szuka kurzu pomiędzy
strunami. Sonorystyka zamykanej krypty grobowca umila nam ostatnie sekundy. Szósty fragment rodzi się czystymi
dźwiękami gitary. Obok pętle altówki. Element repetycji wprowadza do
nagrania nowy aspekt dramaturgiczny. Groźnie, agresywnie, ale i leniwie w
trakcie najkrótszej części płyty. Siódma – kanty, zadziory, małe frazy, viola w skowycie, obok gryzienie strun
gitary. Po chwili - posuwiste smugi cienia, cisza i dramaturgiczna repetycja, pomiędzy
nimi sekundy hałasu i wytryski emocji. Ślizgawki, macanki, wybroczyny i szpety. Pozorna elektroakustyka,
czyniona bez grama prądu. Najdłuższy odcinek serwuje nam dużą amplitudę drgań,
emocji, intensywności przekazu. Na finał galop z fajerwerkami! Ósmy startuje
przy wtórze jęków altówki, maltretowanej ciszą studyjnych okoliczności. Echo
wprost z pudła rezonansowego. Pajęczyna gitarowych zadziorów, slajsy altówki. Instrumenty gadają jak
bracia syjamscy. Wreszcie finał albumu – ostra gitara, viola niczym upalony chamber.
Dużo emocji, brak ślimaczych zachowań. Tanecznie, dynamicznie, krwiście! Muzycy
zdają się mieć sobie dużo do powiedzenia na podsumowaniu sesji nagraniowej. Strunowe szaleństwo! Obok bije
dzwon. Komu? Zapewne nam! Dirk i Benedict uroczo wybrzmiewają przy jego posępnych
dźwiękach.
Ear Duration
Taylor i Serries zostają z nami (ten drugi ma ze sobą także akordeon).
W uzupełnieniu składu formacji Tonus, dołączają do nich: Graham Dunning na
werblu (plus obiekty), Martina Verhoeven
na fortepianie oraz Colin Webster na flecie i saksofonie altowym. Nagranie
studyjne z Hackney Road, Londyn, 26 października ubiegłego roku. Trzy sety, poddanej
procesowi predefinicji, muzyki improwizowanej, umieszczone na krążku nie
chronologicznie (najpierw usłyszymy set drugi, potem trzeci, na końcu zaś pierwszy,
przy okazji najdłuższy – łącznie wszystkie one pochłoną 62 minuty bez jednej
sekundy naszego bezcennego czasu). Muzycy improwizują wedle werbalnych lub
przekazywanych gestami, instrukcji gitarzysty. Kierując się słowami zawartymi w
liner notes, można powiedzieć, że to
przykład predefinicji, która miast pętać instynkt improwizatora, stara się
kreować jego wyobraźnię, wyrywać ze strefy komfortu, która pozwala unikać
typowych i wyuczonych zachowań w procesie swobodnej wymiany dźwięków, by nie
rzec - pokonać pewien rodzaj artystycznego lenistwa.
Set 2. Muskany
dłońmi werbel, drżące struny, szmery, szelesty, napięcia i przepięcia
stuprocentowej akustyki. Moc małych dźwięków, prychania saksofonu, pojedynczych
akordów piana - mikroakcje, mikroreakcje. Rozmowa półgębkiem, frazy wypowiadane
krótkimi słowami. Z czasem programowa pasywność traci na sile, a w potoku
narracji pojawiają się wyrazy dwu-, a nawet trzysylabowe, które zwinnie się
komplikują, wchodzą w coraz tłustsze zwarcia. Ciekawe przeciąganie liny na
gryfie altówki, podczas gdy zajęciem pozostałych zdaje się być specyficzne call & response. W 7 minucie,
incydentalne, nanosekundowe salwy wprost z klawiatury, szorowanie werbla i
skrawki melodii na małym strunowcu.
Pajęczyna improwizacji zdaje się gęstnieć. Saksofon wydaje z siebie
jednocześnie więcej niż jeden przedech. Moc kolektywnej zabawy w dźwięki w
rozkwicie. Skojarzenie z Karyobin
Spontaneous Music Ensemble dodaje radości licu recenzenta. Jesteśmy z dala od
programowego minimalizmu Tonusa.
Set 3. Akord
gitary, cisza, szmer werbla w oczekiwaniu na dźwięk. Echo nieistnienia, stukot
z oddalenia, szum z tuby. Muzycy balansują na progu ciszy, ślą mikrofazy ledwie
dostrzegalne gołym okiem. Sucha
kipiel w tubie zwiastuje zmiany. Kolejny sygnał, to mocny akord piana – zdaje
się, że to element najbardziej charakterystyczny dla poetyki Tonusa. Źdźbła
sonorystyki spod wilgotnego werbla, półdźwięki z pudła rezonansowego gitary,
pisk altówki, szmer niepokoju z tuby. W 7 minucie muzycy budują
skwiercząco-szumiący wielogłos, który systematycznie, acz powolnie, rozkłada
się na pojedyncze ekspozycje, które raz za razem wchodzą w niebanalne
interakcje. Strumienie ciekawych i zaskakujących dźwięków, które w okolicach 11
minuty narastają i pętlą się, by po kolejnych kilku minutach, przejść w fazę
elektroakustycznych ślizgawek po strunach, dyszach i innych powierzchniach
płaskich. W komentarzu półdźwięki altowe i … akord piana, niczym cerber ładu i
chaosu tej delikatnie sterowanej improwizacji.
Set 1. Bez
zaskoczenia – akord piana, potem plama z altówki i nowe elementy – suchy flet i
rezonujący akordeon. Brudne dźwięki strun, klejone do siebie interwałami ciszy.
Znów akord piana, akord, akord… Szelest wody z obiektów Dunninga, symfonia
małych dźwięków. Set ma konstrukcję minimalistyczno- repetytywną, budowaną
wokół westchnień piana, długą w czasie, jakby idealnie pomieszczoną w kanonie
twej idei muzykowania. Slow chamber in
sonore. 9-10 minuta przynoszą incydentalne pasaże fletu i altówki, które
zdają się być nieco dłuższe niż uprzednio. Obok, narracja budowana przez werbel
i obiekty, sprawia nawet wrażenie dłuższej niż rok świetlny. Plastry
elektroakustycznego miodu wydają się coraz bardziej rozłożyste i lepkie w
dotyku, delikatnie nasączone życiem. Cały set, to skrajnie monotonny potok
frapujących dźwięków, rodzaj wszakże dramaturgicznego spleenu, który nie ma
zaszytego w sobie kierunku działania. Po 15 minucie dźwięki stają się
uporczywie powtarzalne, bez istotnych zaskoczeń, jakich doświadczaliśmy w trakcie
seta 2 i 3. Solą narracji wydają się tu być konstrukcje Dunninga, umieszczone
na środku sceny, budowane poprzez szmer obiektów, które wchodzą w relacje
dotykowe z naładowanym małym prądem werblem. Piano i akordeon stawiają stemple
repetycji, wokół nich, na drugim i trzecim planie dzieją się małe dramaty, które
– szczęśliwie – skutecznie absorbują naszą uwagę. Po 25 minucie w tej roli, from time to time, występują
naprzemiennie flet i altówka. Schemat Tonusa nie akceptuje jednak większych
porcji ekspresji.
zeitweise leichter
Schneefall
Dwa pierwsze dni lutego ubiegłego roku, Bazylea, Atelier Klingentalstrasse, dwoje
szwajcarskich muzyków: Christoph Schiller – spinet (mały, akustyczny
instrument klawiszowy) i głos oraz Anouck Genthon – skrzypce. Siedem
kompozycji, 27 minut. Przykład – być może – na wykorzystanie technik tonusowych w praktyce muzyki
komponowanej w stylistyce minimalitycznej. Zbiór repetycji i wariacji na temat,
z krytycznym aspektem ciszy, jako elementem środowiska dźwiękowego. A może
alternatywna wersja muzyki barokowej?
Rodzaj eklektycznego eksperymentu? Twórczego redukcjonizmu? Pytania
można mnożyć w nieskończoność. Zajrzyjmy wszak do środka – to mniej niż pół godziny.
Opowieść zapisana na czerstwych kartkach z pięciolinią,
oparta jest na frazach spinetu i głosu, które z jednej strony generują interwał
konceptualnej niemal ciszy, z drugiej wzbudzają skrzypce do posuwistych, małych
ekspozycji, pełnych smagłych szarości. Muzyka jakby grana na baczność,
realizowana wszakże w błyskotliwych okolicznościach akustycznych. Brzmienie strunowca jest czyste, surowe, niepobłogosławione. Spinet porusza się z
dużą swadą, chwilami sprawia wrażenie, jakby był delikatnie preparowany.
Wreszcie głos ludzki, który stawia stemple i wydaje certyfikaty jakości. Druga
opowieść akcentuje nieco dłuższe opowieści, choć sam stelaż muzycznego konceptu
pozostaje niezmieniony. Spinet brzmi tu akurat ubogo, jakby miał jedynie
pojedyncze struny w pudle. Minimal chamber
without fire! – notuje lekko ziewający recenzent. W trzeciej części
skrzypce dodają coś od siebie, pół dodatkowej porcji dźwięku, incydentalny szelest
strun. Spinet też minimalnie gęstszy, obok szczypta rechotu wprost z gardła.
Przy okazji czwartej części kolejna refleksja – muzycy bardzo się kochają, ale
jakby nie potrafili ze sobą rozmawiać. Koncept goni koncept, a uczucia
umierają. Intrygujący mezalians wprost z pięciolinii. W trakcie piątej
kompozycji recenzent doznaje swoistego deja
vu. Czy ja już tego wcześniej nie słyszałem? Szósta część niesie odrobinę
brudu w brzmieniu skrzypiec, akord spinetu nosi zaś znamiona delikatnego
zadzioru. Ot, konceptualizm trudny do zdiagnozowania. Dwudziestą siódmą minutę
osiągamy dość swobodnie, głównie dzięki
wciąż pięknemu brzmieniu obu instrumentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz