Muzyczne przygody Adriana Northovera i Marcello
Magliocchiego w świecie absolutnie swobodnej improwizacji śledzimy na tych
łamach na bieżąco. Nie dalej, jak kilka tygodni temu zachwycaliśmy się płytą Sea Of Frogs. Dobrze znamy też, i
niezwykle cenimy, ich nagrania w ramach The Runcible Quintet czy kwartetu Sezu.
Każdorazowo pisząc o muzyce Anglika i Włocha, zawsze kierujemy zainteresowanie
słuchaczy w stronę artystycznej spuścizny po niezapomnianym Johnie Stevensie i
jego muzycznej idei, archetypie free improv - Spontaneous Music Ensemble. Być
może tych właśnie dwóch gentlemanów zasługuje współcześnie na miano najbardziej
wartościowych kontynuatorów muzyki formacji, która m.in. dała nazwę stronie,
którą właśnie czytasz.
Dziś nadstawiamy ucha nad nagraniem The Visitors, poczynionym w marcu bieżącego roku w jednym z londyńskich
studiów nagraniowych. Spotkało się tam czterech muzyków: Marcello Magliocchi na
perkusji (głównie instrumentach perkusyjnych), Adrian Northover na saksofonie
sopranowym i altowym, Neil Metcalfe na flecie (jako jedyny z tego grona grywał
w Spontaneous Music Ensemble!) i Phil Gibbs na gitarze. Sześcioczęściowa
improwizacja trwa 64 minuty i 46 sekund, a dostarczą ją brytyjski FMR Records.
Album w formacie CD, to jedna z jesiennych premier labelu.
Arrival. Szum
szczoteczek perkusyjnych, mały flet, skromna gitara i saksofon sopranowy,
którego dźwięk początkowo dociera do nas z tak zwanego drugiego, a nawet
trzeciego planu – oto elementy składowe swobodnej improwizacji, dla której
ważny jest szczegół, pojedynczy dźwięk, budowanej z precyzją i bez nadmiernego
pośpiechu. Większość instrumentów zdaje się być zestrojona bardzo wysoko, a elementem
konstytuującym przebieg improwizacji jest intensywna kreacja na talerzach
bardzo rozbudowanej podsekcji zestawu perkusyjnego. Muzycy od pierwszej sekundy
studyjnego koncertu budują opowieść bardzo kolektywnie. Tworzą ją często z
mikrofraz, delikatnych dźwięków, które świetnie ze sobą konweniują. Zatem
szczególna zwiewność, pewna dramaturgiczna ulotność czystej akustyki, to maturalne
atrybuty tej smakowitej improwizacji. Artyści są w stanie wejść w tryb
dynamicznej narracji dosłownie w mgnieniu oka. Równie błyskawicznie pokonują
drogę powrotną. Oto demokracja, która w pierwszej odsłonie, po fazie
wprowadzenia, zdaje się tworzyć pod niezwykle światłym przewodnictwem saksofonu
sopranowego. Wiele dzieje się tu w górze,
a za dolne dźwięki odpowiada prawie
wyłącznie gitara, która jednak wcale nie pędzi jakimś szczególnie niskim strojem.
To właśnie gitara kreuje ciekawą narrację w okolicach 5 minuty, gdy flet i
saksofon plotą pierwszy ważny dla tej płyty dialog. Nic wszakże na tej płycie
nie dzieje się bez udziału bardzo rozbudowanej armii perkusjonalii, którą – jak
już wspomnieliśmy – tworzą głównie talerze, a także delikatne krawędzie werbla
i tomów. W 8 minucie napotykamy na kolejny smakowity dialog – tym razem gitary
i fletu, a zaraz potem saksofonu (już altowego!) i perkusjonalii. Dużo zmienność
akcji, częste zagrywki w podgrupach (challenge
zdaje się tu gonić challange!), to kolejna
cecha tej bystrej zabawy w dźwięki. Na finał pierwszej odsłony – jakże
wysmakowana, bardzo energetyczna ekspozycja kwartetowa, świetnie wytłumiona,
niczym najlepsze momenty z zacnej historii Spontaneous Music Ensemble!
Dispersal. Druga
opowieść rodzi się na strunach gitary i w tubie fletu. Oba instrumenty frazują
bardzo melodycznie, jakby tworzyły ad hoc
ścieżkę dźwiękową do filmu noir. Z
dalekiego świata, wsparcia udzielają talerze i saksofon sopranowy. Opowieść
zwinnie się nawarstwia, gęstnieje pięknym dialogiem na flankach, czynionym
przez posadowione tam instrumenty dęte. W 6 minucie gitara plecie swoją mantrę,
saksofon szumi pustą tubą, a talerze tańczą po nieboskłonie – piękny moment!
Potem flet studzi nieco emocje, a narracja zaczyna pachnieć niczym chamber noir exposition! W 9 minucie –
tu nie ma pustych przebiegów! – kwartet odnajdujemy już w bystrym galopie.
Muzycy zdają się przekraczać dopuszczalne normy prędkości, ale że są świetnymi kierowcami,
hamowanie jest wyjątkowo bezpiecznie, czynione długimi frazami, które klimatem
nawiązują do początku tej improwizacji. Brawo!
Encounters. Tańczący
flet inauguruje kolejną opowieść. Perkusja stawia na pojedyncze uderzenia, gongi
lśnią czystym dźwiękiem. Po chwili saksofon altowy i gitara (z samego dołu),
zaczynają budować narrację właściwą, znów od szczegółu do ogółu, ze świetną
podpórką ze strony armii talerzy. Moment wygaszenia uczyniony zostaje w
idealnym momencie, jakby na sygnał batuty niewidzialnego dyrygenta. Kolejną
część opowieści kreuje flet przy wsparciu filigranowej gitary (przy okazji
perkusjonalia znów robią swoje!). Po 7 minucie kwartet zdaje się skakać z
kwiatka na kwiatek, ale uroda narracji jakby jeszcze na tym zyskiwała. Zaraz
potem swoje trzy grosze wtrąca gitara,
a w tle pozostałe instrumenty bystrze preparują niemal każdy dźwięk. Jest
komentarz fletu, a zaraz potem krótkie solo sopranu. Finał znów staje się niezwykle
ognisty.
Estrangement. Preparacje
gitary oraz wysokie komentarze fletu
i saksofonu, to aura otwarcia czwartej historii. Piękne ornamenty perkusjonalii, posmak
kameralistyki w najlepszym rozumieniu tej kategorii estetycznej. W 6 minucie
opowieść ciągnie ku górze flet, gitara płynie niżej, wydaje się lekka, jak
pawie pióro, perkusja szumi. Powrót sopranu zwiastuje dynamizację narracji na
samym jej finiszu, co zdaje się być już tradycją tej płyty. Także bystry stopping!
Propagation. Piąta
partia – na starcie saksofon i gitara w
łagodnym spacerze po gęstym skraju urwiska. Flet wchodzi po ponad dwóch minutach,
talerze wraz z nim. Znów wzrost dynamiki, znów zwinne hamowanie - gitara rysuje
pętle, flet śpiewa w nieodkrytej jeszcze do końca estetyce post-chamber. Saksofon altowy wypuszcza drony suchego powietrza, po
czym prycha zalotnie. Do pary ma flet, który prosi o łyk wody. Komentarz
perkusji … nad wyraz perkusyjny, a kanty gitary pełne zadziorów. Oto kwartet,
który nabiera mocy i bystrze galopuje ku chwale świetnej partii altu. Hamowanie
spoczywa, nie pierwszy już raz, na barkach fletu. Pod koniec najdłuższej opowieści
na płycie, każdy z instrumentów próbuje dronowej estetyki. Wszyscy kończą
jednak ze śpiewem na ustach! Magiczne sztuczki perkusjonalne znajdują ostatni
dźwięk.
Departure. Finał
tej wyśmienitej płyty nie trwa nawet dwie minuty. Mamy wrażenie, że to fragment
większej całości, poddanej presji nożyc edytorskich. Kolektywny popis w
oczywistej w tym wypadku estetyce SME – quite
dynamic, quite calm! Flet tańczy z saksofonem, a gitara czyni obowiązki
gaszącej światło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz