Kolejny krajowy edytor na polu swobodnej improwizacji, to
zawsze powód do radości na łamach Trybuny!
Antenna Non Grata, bo tak zwie się ów label, uderza jesienią pozycjami katalogowymi
numer 6 i 7. Wśród muzyków sami znajomi - młoda (ciągle!) siła krajowa, wsparta
mocnym akcentem katalońskim. Dwa duety, dwie płyty w formacie CD - zestaw prawdziwie
smakowitych dźwięków, które śmiało jeszcze zdążą na roczne podsumowania,
niewykluczone, iż w glorii chwały. Zapraszamy do odczytu i odsłuchu!
Hajstra by Paweł Doskocz & Vasco Trilla
Paweł Doskocz na gitarze elektrycznej i Vasco Trilla na
perkusji (głównie instrumentach perkusyjnych), w nagraniu z poznańskiego
Dragona, poczynionym wszakże bez udziału publiczności, w maju ubiegłego roku. Cztery
improwizacje, 40 minut i jedna sekunda.
Głuchy ambient uśpionej gitary, szelest małych, plastikowych
przedmiotów, które być może kiedyś służyły do zabawy, drżenie talerzy, bynajmniej
nie kuchennych – oto bystry strumień fonii gitarzysty gotowego na wszystko i
mistrza no drumming percussion. Blue post-acoustic, w trakcie którego
gitara zdaje się delikatnie pulsować, a jej wypieszczone mikro akordy tlą się w
pogorzelisku szamoczących się perkusjonalii. Narracja budowana jest mozolnie,
pęcznieje wszak systematycznie, czemu sprzyja wzajemny rezonans przedmiotów,
jakie pozostają we władaniu artystów. W okolicach 7-8 minuty gitara zdaje się
nabierać post-rockowej poświaty, posmaku noise,
struny ostrzą swoje kanty, a armia metalowych wibratorów przypuszcza zmasowany
atak. Na finał pierwszej improwizacji, żmudnie i kolektywnie budowana ściana
dźwięku staje się udziałem wszystkich i nie znosząc sprzeciwu, uruchamia kolejne
pokłady wyobraźni recenzenta. Bez utraty choćby nanosekundy, przechodzimy do
ekspozycji numer dwa – gongi, małe talerze i struny gitary zanurzone w
wewnętrznym meta śpiewie. Perkusja
rezonuje, gitara drży, całość narracji nabiera chybotliwej pewności siebie. Urywane
frazy, egzystencjalne dialogi - czupurność myśli, sakralność czynów. W 5 minucie
stopa perkusji bije w masywny bęben basowy, a gitara ogląda zdjęcia z bardzo
starych koncertów Sonic Youth. Flow
opowieści nadyma się, warstwy fonii kleją się do siebie, jak plastry miodu - gitarowe
post-techno z pętlą rocka uwieszoną na szyi. Szorstka uroda chwili, metafizyczny
krzyk spoza dostępnej nam świadomości, egzorcyzmy hałasu, orgia talerzy – zdaje
się, że masywny noise znów jest tu celem
samym w sobie. Muzycy bez trudu osiągają zamierzony efekt, po czym zmysłowo
gaszą płomień drżącymi robaczkami i filtrującym wzrokiem gitary.
Trzecia improwizacja, która jest naszym udziałem znów bez
trwonienia czasu na puste sekundy, wyrasta z ciszy rezonujących talerzy i
głębokiego ambientu gitary. Moment plądrofonicznej zadumy i preparowania
każdego dźwięku, jaki przyjdzie do głowy muzykom. Posmak industrialu i zgoda na
każde rozwiązanie, w tym także na szybkie przejście do … czwartej improwizacji.
Spokojna historia, tkana przez filigranową gitarę i talerze, które boją się
zadrżeć – ballada o poranku, tuż po nocnym przesileniu nuklearnym. Powolny
marsz w nieznanym kierunku, narracja budowana w ciszy niepokoju, pełna
repetytywnych grepsów gitary i brzasku matowego percussion. Perkusista znów zaczyna bić rytm z dna absolutnego,
post-techno bez elektroniki, a ambient gitary nabiera harshu pomiędzy struny. Krok za krokiem, bez nadmiernego pośpiechu,
Hajstra dokonuje swojego żywota –
piłowanie strun, które grzmi jak burza, która powraca po raz tysięczny tamtej
wiosny i przeciąganie taśmy magnetofonowej po krawędziach talerzy i werbla,
czynione w obawie przed pustką finałowej ciszy.
Split Here by Piotr Mełech & Wojtek Kurek
Piotr Mełech na klarnecie oraz klarnecie basowym i Wojtek
Kurek na perkusji. Nagranie dokonane w Warszawie (miejsce nieznane), w lutym
ubiegłego roku. Sześć improwizacji, 50 minut i 11 sekund.
Wyważona emocjonalnie perkusja czyni rytuał introdukcji.
Obok spokojny, wewnętrznie taneczny, jakby nieco zawieszony dramaturgicznie
klarnet. Muzycy brną w tempie marsza, który smakuje bluesem warszawskiego
Targówka. Garść leniwego śpiewu o bladym świcie, gdy jeszcze nie do końca nie
wiesz, jak potoczy się kolejny trudny dzień. Drugą opowieść zaczyna samodzielnie
klarnet. Wydaje się być tym razem nieco mniej posępny. Znów w tubie mam sporo
melodii, choć kipi nostalgią, zabarwioną ciszą. Perkusja wchodzi w swoją rolę
dopiero w trzeciej minucie. Narracja toczy się strumieniem tajemniczej fonii,
jakby powstawała jednak w sąsiedztwie Mostu Brooklyńskiego i starych filmów
Martina Scorsese. Perkusja, w tak zwanym międzyczasie, szuka bardziej
dynamicznych rozwiązań, ale klarnet, póki co, zgłasza zdanie odrębne.
Odpowiedni poziom rozgrzania duet osiąga dopiero po piątej minucie, gdy brama
piekła free jazzu zdaje się stać przed nim otworem. Klarnet aż piszczy z
zachwytu! Po ósmej minucie - odrobina swingu i synkopy pomiędzy krawędziami
werbla i tomów, z dronowym komentarzem klarnetu. Trzecią część tej historii
otwiera samotna perkusja. Dobry jazz, jakby Elvin Jones szykował się właśnie do
pierwszej tego dnia działki kokainy. Tuż pod sam koniec drugiej minuty na
scenie pojawia się masywny klarnet basowy i pięknie trwoni czas na pląsy z
dobrze już rozgrzanym drummerem. Tuż
przed upływem piątej minuty ten sam basklarnet pnie się na strome wzgórze, by
po chwili spojrzeć ostro w dół – obok perkusja tańczy opętańczo. Jest już
naprawdę pięknie, choć tak wiele jeszcze przed nami.
Klarnet repetuje, powtarza soczystą melodię, rwie ją na
strzępy, by po chwili zlepić na nowo. Perkusja oplata go, raz za razem, pasmami
masywnych, rytmicznych uderzeń w sprężysty werbel. Szybki numer przed finałową eksplozją.
Raz, dwa i po wszystkim. Otwarcie piątej opowieści spoczywa na barkach klarnetu
basowego. Drumming głęboki, suchy,
wytłumiony, być może z tym samym, żółtym prześcieradłem jako atrybutem
preparacji. Wyjątkowo nisko zawieszona ekspozycja, która po upływie dwóch
minutach szuka melodii w zakamarkach szarego od deszczu podwórza. Duży dęciak wydaje się równie smukły, co
smutny i dramaturgicznie stonowany. Melodia wszakże nadchodzi, stymulowana
bystrym bębnieniem, a ogień tli się już małymi płomieniami. Muzycy pięknie
szukają pretekstu, by zagrzmieć emocjami. W 9 minucie klarnet basowy rży niczym
niedźwiedzica w cieczce, a perkusja tańczy wokół niego, bliska wytrysku. Fire music, step by step, z odrobiną
ciszą pomiędzy niektórymi podmuchami klarnetu. Światło gasi perkusja sięgająca
podłogi. Czas na finał płyty i szóstą improwizację. Klarnet staje na palcach i
śle preparowane pozdrowienia. Po minucie talerze stają na sztorc, choć wiedzą,
iż pełne zbawienie nie będzie im dziś dane. Cisza przed burzą. Znów
poszukiwanie melodii, biodra, które dygoczą w oczekiwaniu na taniec, talerze,
które syczą ze zniecierpliwienia. Klarnet plecie najbystrzejsze frazy tego dnia
– cyrkulacyjny flow, który sięga
nieba i piekła naprzemiennie. Potem oddycha już w normalnym trybie, a free
jazzowe mięso wypełnia przestrzeń
sali prób. Perkusista kompulsywnie łomoce po werblach i tomach, ma nawet chwilę
na solową partycję. Klarnet powraca z piskiem zarzynanego kurczaka i bierze
perkusję w ogień finałowego tańca. Intensywna, gęsta, choć jednocześnie lekka
piosenka, wysoko zawieszona, jakby wiedziała, że upadek będzie tym bardziej
dotkliwy. What a wonderful day!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz