czwartek, 19 grudnia 2019

Doskocz & Trilla! Mełech & Kurek! Antenna Non Grata is broadcasting in the duo format!


Kolejny krajowy edytor na polu swobodnej improwizacji, to zawsze powód do radości na łamach Trybuny! Antenna Non Grata, bo tak zwie się ów label, uderza jesienią pozycjami katalogowymi numer 6 i 7. Wśród muzyków sami znajomi - młoda (ciągle!) siła krajowa, wsparta mocnym akcentem katalońskim. Dwa duety, dwie płyty w formacie CD - zestaw prawdziwie smakowitych dźwięków, które śmiało jeszcze zdążą na roczne podsumowania, niewykluczone, iż w glorii chwały. Zapraszamy do odczytu i odsłuchu!




Hajstra by Paweł Doskocz & Vasco Trilla

Paweł Doskocz na gitarze elektrycznej i Vasco Trilla na perkusji (głównie instrumentach perkusyjnych), w nagraniu z poznańskiego Dragona, poczynionym wszakże bez udziału publiczności, w maju ubiegłego roku. Cztery improwizacje, 40 minut i jedna sekunda.

Głuchy ambient uśpionej gitary, szelest małych, plastikowych przedmiotów, które być może kiedyś służyły do zabawy, drżenie talerzy, bynajmniej nie kuchennych – oto bystry strumień fonii gitarzysty gotowego na wszystko i mistrza no drumming percussion. Blue post-acoustic, w trakcie którego gitara zdaje się delikatnie pulsować, a jej wypieszczone mikro akordy tlą się w pogorzelisku szamoczących się perkusjonalii. Narracja budowana jest mozolnie, pęcznieje wszak systematycznie, czemu sprzyja wzajemny rezonans przedmiotów, jakie pozostają we władaniu artystów. W okolicach 7-8 minuty gitara zdaje się nabierać post-rockowej poświaty, posmaku noise, struny ostrzą swoje kanty, a armia metalowych wibratorów przypuszcza zmasowany atak. Na finał pierwszej improwizacji, żmudnie i kolektywnie budowana ściana dźwięku staje się udziałem wszystkich i nie znosząc sprzeciwu, uruchamia kolejne pokłady wyobraźni recenzenta. Bez utraty choćby nanosekundy, przechodzimy do ekspozycji numer dwa – gongi, małe talerze i struny gitary zanurzone w wewnętrznym meta śpiewie. Perkusja rezonuje, gitara drży, całość narracji nabiera chybotliwej pewności siebie. Urywane frazy, egzystencjalne dialogi - czupurność myśli, sakralność czynów. W 5 minucie stopa perkusji bije w masywny bęben basowy, a gitara ogląda zdjęcia z bardzo starych koncertów Sonic Youth. Flow opowieści nadyma się, warstwy fonii kleją się do siebie, jak plastry miodu - gitarowe post-techno z pętlą rocka uwieszoną na szyi. Szorstka uroda chwili, metafizyczny krzyk spoza dostępnej nam świadomości, egzorcyzmy hałasu, orgia talerzy – zdaje się, że masywny noise znów jest tu celem samym w sobie. Muzycy bez trudu osiągają zamierzony efekt, po czym zmysłowo gaszą płomień drżącymi robaczkami i filtrującym wzrokiem gitary.

Trzecia improwizacja, która jest naszym udziałem znów bez trwonienia czasu na puste sekundy, wyrasta z ciszy rezonujących talerzy i głębokiego ambientu gitary. Moment plądrofonicznej zadumy i preparowania każdego dźwięku, jaki przyjdzie do głowy muzykom. Posmak industrialu i zgoda na każde rozwiązanie, w tym także na szybkie przejście do … czwartej improwizacji. Spokojna historia, tkana przez filigranową gitarę i talerze, które boją się zadrżeć – ballada o poranku, tuż po nocnym przesileniu nuklearnym. Powolny marsz w nieznanym kierunku, narracja budowana w ciszy niepokoju, pełna repetytywnych grepsów gitary i brzasku matowego percussion. Perkusista znów zaczyna bić rytm z dna absolutnego, post-techno bez elektroniki, a ambient gitary nabiera harshu pomiędzy struny. Krok za krokiem, bez nadmiernego pośpiechu, Hajstra dokonuje swojego żywota – piłowanie strun, które grzmi jak burza, która powraca po raz tysięczny tamtej wiosny i przeciąganie taśmy magnetofonowej po krawędziach talerzy i werbla, czynione w obawie przed pustką finałowej ciszy.




Split Here by Piotr Mełech & Wojtek Kurek

Piotr Mełech na klarnecie oraz klarnecie basowym i Wojtek Kurek na perkusji. Nagranie dokonane w Warszawie (miejsce nieznane), w lutym ubiegłego roku. Sześć improwizacji, 50 minut i 11 sekund.

Wyważona emocjonalnie perkusja czyni rytuał introdukcji. Obok spokojny, wewnętrznie taneczny, jakby nieco zawieszony dramaturgicznie klarnet. Muzycy brną w tempie marsza, który smakuje bluesem warszawskiego Targówka. Garść leniwego śpiewu o bladym świcie, gdy jeszcze nie do końca nie wiesz, jak potoczy się kolejny trudny dzień. Drugą opowieść zaczyna samodzielnie klarnet. Wydaje się być tym razem nieco mniej posępny. Znów w tubie mam sporo melodii, choć kipi nostalgią, zabarwioną ciszą. Perkusja wchodzi w swoją rolę dopiero w trzeciej minucie. Narracja toczy się strumieniem tajemniczej fonii, jakby powstawała jednak w sąsiedztwie Mostu Brooklyńskiego i starych filmów Martina Scorsese. Perkusja, w tak zwanym międzyczasie, szuka bardziej dynamicznych rozwiązań, ale klarnet, póki co, zgłasza zdanie odrębne. Odpowiedni poziom rozgrzania duet osiąga dopiero po piątej minucie, gdy brama piekła free jazzu zdaje się stać przed nim otworem. Klarnet aż piszczy z zachwytu! Po ósmej minucie - odrobina swingu i synkopy pomiędzy krawędziami werbla i tomów, z dronowym komentarzem klarnetu. Trzecią część tej historii otwiera samotna perkusja. Dobry jazz, jakby Elvin Jones szykował się właśnie do pierwszej tego dnia działki kokainy. Tuż pod sam koniec drugiej minuty na scenie pojawia się masywny klarnet basowy i pięknie trwoni czas na pląsy z dobrze już rozgrzanym drummerem. Tuż przed upływem piątej minuty ten sam basklarnet pnie się na strome wzgórze, by po chwili spojrzeć ostro w dół – obok perkusja tańczy opętańczo. Jest już naprawdę pięknie, choć tak wiele jeszcze przed nami.

Klarnet repetuje, powtarza soczystą melodię, rwie ją na strzępy, by po chwili zlepić na nowo. Perkusja oplata go, raz za razem, pasmami masywnych, rytmicznych uderzeń w sprężysty werbel. Szybki numer przed finałową eksplozją. Raz, dwa i po wszystkim. Otwarcie piątej opowieści spoczywa na barkach klarnetu basowego. Drumming głęboki, suchy, wytłumiony, być może z tym samym, żółtym prześcieradłem jako atrybutem preparacji. Wyjątkowo nisko zawieszona ekspozycja, która po upływie dwóch minutach szuka melodii w zakamarkach szarego od deszczu podwórza. Duży dęciak wydaje się równie smukły, co smutny i dramaturgicznie stonowany. Melodia wszakże nadchodzi, stymulowana bystrym bębnieniem, a ogień tli się już małymi płomieniami. Muzycy pięknie szukają pretekstu, by zagrzmieć emocjami. W 9 minucie klarnet basowy rży niczym niedźwiedzica w cieczce, a perkusja tańczy wokół niego, bliska wytrysku. Fire music, step by step, z odrobiną ciszą pomiędzy niektórymi podmuchami klarnetu. Światło gasi perkusja sięgająca podłogi. Czas na finał płyty i szóstą improwizację. Klarnet staje na palcach i śle preparowane pozdrowienia. Po minucie talerze stają na sztorc, choć wiedzą, iż pełne zbawienie nie będzie im dziś dane. Cisza przed burzą. Znów poszukiwanie melodii, biodra, które dygoczą w oczekiwaniu na taniec, talerze, które syczą ze zniecierpliwienia. Klarnet plecie najbystrzejsze frazy tego dnia – cyrkulacyjny flow, który sięga nieba i piekła naprzemiennie. Potem oddycha już w normalnym trybie, a free jazzowe mięso wypełnia przestrzeń sali prób. Perkusista kompulsywnie łomoce po werblach i tomach, ma nawet chwilę na solową partycję. Klarnet powraca z piskiem zarzynanego kurczaka i bierze perkusję w ogień finałowego tańca. Intensywna, gęsta, choć jednocześnie lekka piosenka, wysoko zawieszona, jakby wiedziała, że upadek będzie tym bardziej dotkliwy. What a wonderful day!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz