Trzy w jednym, choć każdy z osobna także! Niemal w cztery
lata po powstaniu, nareszcie jest z nami niebywała trylogia swobodnej
improwizacji na klarnet, kontrabas i perkusjonalia!
W drugiej połowie września 2016 roku wysłannik Trybuny gościł na wyśmienitym koncercie
trzech muzyków – Piotra Mełecha, Jacka Mazurkiewicza i Vasco Trilli. Swoje wrażenia zawarł w tej oto epistole.
Nagrania, które dziś posłuchać możemy na płytach Dog, Hum i Brain, powstały ponad pół roku
wcześniej, dokładnie w trakcie czwartego tygodnia lutego. Najpierw był koncert
w poznańskim Psie Andaluzyjskim (21.02), potem w warszawskim Mózgu (24.02), a
na koniec tygodnia, w okolicznościach studyjnych Tuczna, miała miejsce rejestracja
dźwięków bez oklasków (27.02) *). Zgodnie wszakże z numeracją katalogową
wydawcy, Multikulti Project, słuchamy najpierw koncertu starszego, potem
nagrania studyjnego, a na końcu koncertu młodszego. Dodajmy, iż taka, a nie
inna sekwencja odsłuchu, definitywnie wzmacnia dramaturgię całości.
Piotr Mełech gra na klarnecie i klarnecie basowym (na
płytach Hum i Brain, używa elektroniki), Jacek Mazurkiewicz gra na kontrabasie
(na płytach Hum i Brain, również używa elektroniki), a
Vasco Trilla gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych. W jednym nagraniu
sesji studyjnej, muzyków wspomaga na gitarze Damian Pielka (przy okazji,
realizator nagrania). Płyty dostępne są na separatywnych wydawnictwach, zatem w
przypływie kosmicznej głupoty, zamiast kupić całość, możecie też nabyć
pojedyncze dyski z trylogii.
Dog, 39:12, 4 tracks
Szelest ciszy perkusjonalii, rezonans talerzy, drżenie
klarnetu basowego i kontrabasu, które nie wydały jeszcze pierwszego dźwięku,
ale czujemy doskonale ich obecność na scenie. Posuwiste, suche frazy, czynione
mocą ontologicznego skupienia. Po chwili klarnet basowy łapie łyk semickiej
melodyki i swoją masą kradnie przestrzeń nagrania. W szóstej minucie na gryfie
kontrabasu pojawia się smyczek, towarzyszy mu orkiestra talerzy i dzwonków. Po
trzech kolejnych minutach klarnet basowy daje znak, by rozpocząć marsza pogrzebowego
prawdziwie nowej generacji. Tria nabiera dynamiki i zdaje się spoglądać ku free
jazzowym rozwiązaniom dramaturgicznym. Błyskotliwe, chropowate brzmienie
masywnej narracji, w trakcie której na każde pytanie udzielana jest prawidłowa
odpowiedź. Trwająca kwadrans pieśń otwarcia
przygasa repetującym kontrabasem.
Druga i trzecia improwizacja są krótsze, nieco bardziej
zwarte w formie. Ta druga budzi się w tubie klarnetu basowego, obok smyczek,
dzwonki i wataha małych robaczków, wypuszczona na spacer po glazurze werbla. Narracja
płynie jednym strumieniem, tryska bezpretensjonalną urodą. Pod sam koniec tej części
kontrabasista w samotności zrywa szkliwo z ołowianych strun, a klarnet basowy
prycha w oddali. W kolejnym odcinku muzycy proponują skromnego walczyka, który rodzi
się na gryfie kontrabasu. Klarnet basowy śpiewa, perkusjonalia drżą złowieszczym
rytmem. Całość bystrze narasta pod masywnym przewodnictwem dęciaka, po czym wygasa na barkach kontrabasu, ale światło gasi ostatecznie
ten pierwszy.
Finałowa partycja Psiego
koncertu – preparacje czynione smyczkiem na strunach kontrabasu, małe, perkusyjne
wprowadzenie, także z akcentami preparacji. Post-industrialne wejście w ostatni
kwadrans improwizacji. Cichy klarnet próbuje zaistnieć dopiero w połowie
czwartej minuty. Trilla uruchomił właśnie armię wibratorów, a Mazurkiewicz
grzmi całym ciałem, zatem Mełechowi nie jest tu łatwo. Prosi o głos, skomle,
łasi się do stóp wielbłądów. Po szóstej minucie percussion biorą łyk powietrza, a kontrabas już tylko drży z
wysiłku. Klarnet wykorzystuje okazję i brnie w zmysłowy taniec. Po chwili
podrywa do lotu partnerów i trio w ułamku sekundy zaczyna przypominać free
jazzowy walec. Niemal pięciominutowa ekstaza Mełecha kończy się, a ster
narracji wpada w ręce Mazurkiewicza. Jego instrument grzmi i ryje bruzdy w
podłodze. Dzwonki w dalekim tle skutecznie nawołują do finalizacji koncertu.
Hum, 37:48, 5 tracks
Warkot klimatyzacji, rezonans talerzy, plaża Sao Paulo późną nocą, pomruk nadbrzeża
portowego, szum poświaty zbliżającego się poranka – oto kolejne nagranie tria,
które zaczyna się na długo przed tym, nim muzycy wydadzą z siebie pierwszy
dźwięk. Głęboko zanurzony w podłodze smyczek kontrabasu, elektronika podszyta
tajemnicą, dark ambient, który lepi
się w drony. Klarnet milczy, bo Mełech prawdopodobnie szuka czegoś w stercie
kabli. Jego dęciak odzywa się dopiero
w połowie piątej minuty – jakby właśnie wyczołgał się z piwnicy. Jacek i Vasco
płyną pełnym, gęstym strumieniem post-akustyki, a Piotr wije się po podłodze
niczym wąż Czarnoksiężnika. Druga opowieść rozpoczyna się dronem klarnetu, znów
z samego dna ciszy. Talerze rezonują, kontrabas burczy analogową elektroniką
małej mocy. Drżenie i masywne pulsary, klarnet pełen egzystencjalnego
niepokoju. W połowie piątej minuty grzmot kontrabasu, razem z masą
elektronicznych dźwięków, garściami czerstwej plądrofonii i armią
perkusjonalnych złośliwców (choć akustycznych, równie głośnych) pcha klarnet
coraz wyżej. Ten, niczym skazaniec, umieszczony między młotem a kowadłem,
nabiera krwi do mózgu, pęcznieje żywą intensywnością. Muzycy bez trudu osiągają
bramę wiecznego hałasu.
Od trzeciej improwizacji elektronika zdaje się już niepodzielnie
panować na studyjnej scenie. Harsh flow
na kablach, na gryfie kontrabasu i wewnątrz każdego z perkusyjnych tomów. To
teraz swoje trzy grosze dodaje gitara, która zdaje się być kolejnym generatorem
wysokiej mocy. Tuż przed upływem piątej minuty z masywnego bloku betonu wyłania
się klarnet. Daje oznaki życia, jest nawet zdolny wydawać dźwięki! Czwarta
improwizacja to już nie przelewki – do akcji wkracza klarnet basowy, grzmią
talerze i dzwonki, smyczek kontrabasu sięga podłogi i burczy złowieszczo.
Posuwiste ruchy pędzlem od przaśnego piekła do ciemnego nieba. Wydaje się, że
Vasco uruchomił już wszystkie przedmioty, jakie zabrał do studia nagraniowego.
Elektronika dokłada do ognia. Wejście w piątą, ostatnią improwizację, już niczym
nie zaskakuje. Elektronika skwierczy i pulsuje, spalone na wiór robaczki tańczą
na werblu. Klarnet, o ile jeszcze żyje, dobywa dźwięki, które słyszymy w naszej
wyobraźni. Ściana dźwięku, która wraz z wybiciem ósmej minuty improwizacji, gwałtownie
umiera.
Brain, 40:33, 2 tracks
Oddech Mózgu, publiczność,
która wierci się na niewygodnych krzesłach, czyjeś kroki, dotykanie strun
kontrabasu, talerze, które drżą, leniwe robaczki, które gubią drogę na werblu –
aura wejścia w spektakl budzi niepokój, ale i pewność, że emocje znów zawładną nami,
co najmniej na czterdzieści minut. W połowie czwartej minuty odzywa się klarnet
basowy, śle pasaże nieoczywistych skojarzeń. Masywna, bardzo powolna akustyka, która
nabrzmiewa, pęcznieje, robi się tłusta i lepka. W ósmej minucie akustyka zdaje
się na moment przygasać. Na pierwszy plan wybija się nieinwazyjna, wręcz
oniryczna elektronika. Towarzyszy jej śpiewny klarnet basowy i drummer, który zdaje się, że stanął na dramaturgicznym
rozdrożu. Kolejnym stadium improwizacji jest solowa ekspozycja Piotra – jego
klarnet basowy kacze ku górze, po czym raptownie opada w dół. Kontrabas Jacka
brnie silnym pizzicato z dynamiką żółwia.
Vasco pichci na boku kolejną pikantną strawę dla ducha. Instynktownie muzycy wybierają
kierunek dalszej podróży – free jazz! Kilka minut gotującego się klarnetu
basowego i sekcji rytmu, której serce bije niczym Dzwon Zygmunta. Po trzynastej
minucie bystre wytłumienie – kontrabasowe solo na tle relaksujących dzwonków.
Po kilku minutach powraca Piotr, mam już w dłoniach mniejszy klarnet. Cała
trójka szybko nabiera ognia w tańcu i do końca seta czyni już same cuda.
Na starcie drugiego seta recenzent nie jest pewien, czy
słyszy perkusjonalne preparacje, czy ciche kwilenie klarnetu. Jedno i drugie wydaje
mu się równie zmysłowe. Po prawdzie, to czysta retoryka, bo od pewnego czasu improwizuje już duet. Jacek cierpliwie
czeka na swój moment i wchodzi do gry bardzo plastycznie – małe frazy smykiem,
niczym dotknięcia pawim piórem. Pod koniec czwartej minuty dodaje do swojej potrawy
garść elektroniki. A tymczasem klarnet już od dawna egzystuje w prawdziwie szaleńczej eskapadzie! Po
chwili sytuacja narracyjna wydaje się równie fascynująca – mała, analogowa
elektronika spleciona z żywym kontrabasem, perkusjonalne preparacje i klarnet,
który milczy, bo słucha kolejnej udanej porcji post-elektroniki. Ciekawy,
post-industrialny trójkąt bermudzki: elektronika-akustyka-elektronika. Po
dziesiątej minucie flow improwizacji narasta
- wodogrzmoty, pokaz sztucznych ogni – robi jeszcze kilka kroków, po czym
fantastycznie gubi dynamikę i schodzi na poziom warcząco-szemrzącej ciszy.
Niedługo przed upływem piętnastej minuty klarnet basowy zaczyna ostatnią tego
wieczoru opowieść. Przez moment jest sam na scenie – chrobocze, warczy, klnie
przez zęby, skwierczy żywymi dźwiękami. W ramach komentarza - szarpanie strun kontrabasu
i armia złotych talerzy. Na ostatniej prostej skromny galop, świetnie puentujący
wyjątkowy koncert. Ach, ten klarnet basowy!
*) Muzycy w trasie grali zapewne także inne koncerty, ale
dla dramaturgii tej recenzji nie jest to takie istotne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz