Redakcyjne półki z płytami znów gną się pod ciężarem
fantastycznej muzyki (cokolwiek byśmy pod tym pojęciem nie rozumieli!). Czas na
prawdziwie świąteczną zbiorówkę recenzji. Uwaga, nastrój nie zawsze będzie
pogodny i relaksacyjny, albowiem złe duchy będą z nami w każdej chwili odczytu
i odsłuchu dwunastu absolutnych świeżynek wydawniczych!
A dzisiejsza marszruta jest wyjątkowo pokrętna: zaczynamy w
Zjednoczonym Królestwie, ale będziemy raczej tańczyć i śpiewać w … afrykańskich
rytmach, potem barceloński tygiel hardcore
composed impro, post-coltranowskie trzęsienie ziemi wprost z Gdańska,
wyrafinowany open jazz z Buenos
Aires, swobodna improwizacja z Montrealu, garść eksperymentów, nie bez udziału
elektroniki, z Francji i Danii, znów Coltrane, tym razem na małe instrumenty, a
na koniec krajowy, zgrabnie szyty post-rock-jazz, nie bez elementów zwinnej
improwizacji!
Merry Christmas, no matter what god you are
worshiping right now!
Trevor
Watts Life & Music (Hi4Head Recs, CD 2019)
Trevor Watts ma w dorobku całe mnóstwo genialnych płyt free
jazz/ free improv, ma też niemały zasób fantastycznych nagrań z melodyjną, taneczną
muzyką, skąpaną w afrykańskich rytmach. Na potrzeby tej fascynacji ukłuł
określenie Moiré Music i właśnie
nagrania poczynione w tej estetyce dostarcza nam na albumie o wszystko mówiącym
tytule Life & Music (płyta
ukazała się w lutym, dokładnie na 80 urodziny artysty!). Pochodzą one z lat
2005-2011, a w ich tworzeniu udział wzięli: Trevor Watts na saksofonie altowym
i sopranowym, flecie drewnianym, perkusjonaliach, fortepianie, syntezatorze i
mbirze, a w niektórych utworach (opis płyty skąpi nam szczegółów)
wspomagają go: Jamie Harris – perkusjonalia i głos, Geoff Sapsford – gitara i
głos, Giampaolo Scattoza – perkusja, Roger Carey – gitara basowa, Anna Watts –
głos, Rob Leake i Amy Leake – saksofony tenorowe. Płyta zawiera czternaście
kompozycji, łączny czas ich trwania, to 69 minut i 58 sekund. Zapraszamy do
tańca!
Zestaw piosenek otwiera utwór, w którym zdaje się, że Watts
gra na wszystkich instrumentach – śpiewnym alcie, perkusjonaliach, które biją
serdeczny rytm i syntezatorze, który brzmi niczym soft fussion z lat 70. ubiegłego stulecia. Brzmienie muzyki jest
dalece subdoskonałe, płaskie i jakby pokryte kurzem całej historii muzyki z
Czarnego Lądu (nagrania są współczesne, zakładamy zatem, iż to świadomy zabieg
autora). W kolejnym nagraniu muzyk, poza saksofonem, sięga także po mbirę i
kreuje posuwistego walczyka z niezwykle bogatą sekcją rytmu, zdobionego
melodią, którą możemy nucić w nieskończoność. W piątym utworze, do głęboko
zakorzenionej w afrykańskiej polirytmii ekspozycji, dochodzą jeszcze równie czarne
wokale, a także błyskotliwa gitara. Na tym pięknym tle saksofon snuje wyjątkowo
zmysłowe solo. Równie udana, z pozycji saksofonu, jest siódma piosenka, gdzie
rytm zdaje się być także wzmocniony elementem syntetycznym. Niezwykle dynamiczny
jest utwór jedenasty, gdzie swingujący saksofon pędzi na złamanie karku z
bogatymi perkusjonaliami i mocną sekcją rockową. Równie dużo emocji dostarczają
dwa ostatnie fragmenty płyty – śpiewająca, rozdygotana emocjami, zawsze
pozytywnymi, gorąca Afryka!
Płytę uzupełniają solowe nagrania Wattsa na saksofon i
syntezator, na ogół bardzo wyciszone i balladowe, niosące nieco egzaltowane
przesłanie muzyka dla reszty świata. Także za to, kochamy Trevora Wattsa!
The Antistandard All
Of Them! (Discordian Records, DL 2019)
Pod tą jakże piękną nazwą kryje się kwintet muzyków z
Barcelony, pędzący na zatracenie pod śmiałym, i jak zawsze artystycznie
bezczelnym, przewodnictwem El Pricto. Szef Discordian Records skomponował cały
materiał, dyrygował i jeszcze (wszak, to człowiek-orkiestra!) zagrał ogniste
frazy na saksofonie altowym. Kwintet Antystandardu
uzupełnią: Víctor Colomer na puzonie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej,
Javi Garrabella na basie elektrycznym i Enric Ponsa na perkusji. Nagranie
koncertowe, poczynione w klubie Sinestesia
w trakcie dwóch tegorocznych, wiosennych bytności. Dziewięć utworów, 52 minuty
i 17 sekund.
Tym razem zapraszamy do krainy niemal hardcore punkowego piekła post-jazzu i improwizacji. Będzie głośno,
także ostro, a dramaturgia całości będzie coś miała z dynamiki serii z karabinu
maszynowego! Aura otwarcia spektaklu mówi nam wiele o ładunku emocji, jakich
dostarcza The Antistardard – drapieżne, noise
rockowe brzmienie, połamane frazy, masywne, ciężkie brzmienie. Gatunkowy tygiel
skojarzeń, gdzie niemal każda sekwencja czerpie z innej bajki – saksofon i
puzon kradną z free jazzu, gitara z basem grają wodewilowe … reggae, a perkusja
swinguje! Wszystko precyzyjnie zaplanowane, pod batutą genialnego szaleńca.
Dramaturgia piętrzy warstwy narracji, a zornowskie Naked City zagląda za
kurtyny i bije brawo na alarm! Nawet jeśli na moment tempo i intensywność opowieści
zostaje przez muzyków delikatnie wytłumione, to tylko po to, by złapać oddech i
uderzyć ze zdwojoną siłą.
Co jeszcze dobrego? Czwarta opowieść wydaje się gęsta niczym
ciekły ołów, a pięciolinia kompozycji Pricto zapewne ugina się od znaków. Połamany
post-funk, zagubiony w spalonej filharmonii, który cierpi na depresję maniakalno-prześladowczą.
Szóstą część, rozdygotany recenzent jest w stanie podsumować jedynie bystrym
słowotokiem – hardcore noise speed
post-metal! Gitara Caicedo wpada w wir nieustających szaleństw, a po
czwartej minucie decyduje się na doom
metalowy przystanek, w trakcie którego brzmi niczym piorunujące, improwizowane
Low Vertigo! W szóstej części jest chwila mikro wytchnienia – dęciaki swingują
w estetyce free, a bas funkuje niczym
Jaco Pastorius. W kolejnej opowieści duże zbliżenie na linii alt-gitara – prawdziwie
miłosny galop, subtelny jak łamanie kołem! W ósmym utworze pomiędzy puzonem, a
altem pojawia się szczypta melodii, a sekcja zdaje się trzymać nerwy na wodzy. Wreszcie
finał, definitywnie spokojna podróż po wertepach dźwiękowych preparacji –
oniryczna gitara, charkot puzonu, cisza drżącego basu, rezonans talerzy i
uśmiech altu. Bukiet pięknych, niemal pojedynczych fraz na zakończenie
krwistego szaleństwa! What a beauty madness!
Awatair (Gos/ Tokar/ Gadecki) Awatair Plays Coltrane
(Fundacja Słuchaj!, CD 2019)
John Coltrane żyje i ma się wyśmienicie! Tegoroczny
kwiecień, gdański klub Żak, wiosenna edycja Jazz Jantar, a na scenie trio o
nazwie własnej Awatair. W jego składzie: Michał Gos na perkusji, Mark Tokar na
kontrabasie i Tomasz Gadecki na saksofonie tenorowym i barytonowym. Trzy
kwadranse kolektywnej improwizacji, która w trzech z czterech przypadków
wskazane ma pewne drogowskazy w postaci, przywołanych z nazwy, kompozycji Johna
Coltrane’a.
Otwarcie koncertu przypada w udziale, zagotowanemu od
pierwszego dźwięku, saksofonowi tenorowemu i żylastemu smyczkowi na gryfie
spokojnego jeszcze kontrabasu. Wejście w jarzmo spektaklu jest wyjątkowe
bystre, tym bardziej, iż od 50 sekundy jest też z nami dynamiczny circle drumming. Tembr tenoru, który
zdaje się być delikatnie zabrudzony, dba o poziom emocji, rysuje pętle i goni sekcję
rytmu do wzmożonych aktywności. Kontrabas słucha, nie stroni do grania ciszą,
ale zawsze jest gotowy na muskularny walking.
Narracja osiąga mistrzowski poziom już pod koniec trzeciej minuty, a w tle
pobrzmiewa melodyka free jazzowej Trójcy
Świętej. Po kolejnych trzech minutach trio sięga już nieba, ale to wcale
nie jest powód, by hamować. Płynne przejście w drugą część odbywa się na barkach
kontrabasu. Każdy z muzyków dodaje także garść preparacji. Tytułowa Naima toczy się demokratycznie, bardzo kolektywnie
i niebywale … dynamicznie, czego najlepszym przykładem zwinne duo saksofonu i
perkusji, po którym Gadecki dopiero po raz pierwszy przywołuje melodię mistrza.
Sekcja rytmu nie czyni tu jednak niczego na kolanach, zatem narracja pędzi na zatracenie,
a niskie częstotliwości ryją bruzdy w podłodze.
Solo perkusji wyznacza trzeci fragment, tym razem określony
jako improwizacja ku chwale Johna. Jest ogień, jest i szczypta nostalgii, a po
pewnym czasie także bukiet saksofonowych prychów i westchnień kontrabasu. Potok
wyłącznie udanych dźwięków, głównie ku chwale … swobodnej improwizacji, a na
koniec szybki overview pamiątek po
cudownych latach 60. ubiegłego stulecia. Znów solowa ekspozycja perkusji
wyznacza nam zmianę numeru traku na
dysku (koncert wszakże nie przestaje być jednolitym strumieniem dźwiękowym).
Trochę narracyjnej repetycji, szum szczoteczek, szmer dysz i wspólne
poszukiwanie meta melodyki na dalszą
część podróży. W pewnym momencie instrument Gadeckiego brzmi jak upalony flet,
choć to być może delikatnie stłamszony … baryton. Ostry smyczek i kompulsywna
perkusja gnają przed siebie niezależnie od owej poznawczej retoryki. W połowie
dziewiątej minuty trio gasi na moment płomień narracji, bierze łyk święconej
wody i rusza na finałową przebieżkę. Saksofon śpiewa tu już cały wypełniony
życiem Johna, ale nie stroni od dramaturgicznych zadziorów, którą zdają się
dodatkowo stymulować kreację partnerów. Ostatnie kilkadziesiąt sekund, to czas stylowego
tłumienia opowieści i ostatni, jakże śpiewny flow, skierowany w stronę patrona tego wyśmienitego koncertu.
SLD Trio (Shocron/Lamonega/Diaz) EL Contorno Del Espacio
(Fundacja Słuchaj!, CD 2019)
Pozostajemy z dużą ilością jazzu pomiędzy zębami. Trio zwie
się SLD, co stanowi bez wątpienia akronim pierwszych liter nazwisk muzyków, nie
ma zatem jakichkolwiek konotacji… politycznych. Wytrwana, otwarta, dobrze
skonstruowana opowieść jazzowa wprost z Buenos Aires, za powstanie której
odpowiadają: Paula Shocron na fortepianie, także melorecytacja w utworze ósmym,
German Lamonega na kontrabasie oraz Pablo Diaz na perkusji. Nagranie studyjne z
września ubiegłego roku (Estudio Libres),
składa się z dziesięciu kompozycji (dziewięciu autorstwa muzyków tria, jedna to
standard Ellingtona), łączny czas - 47 minut i 14 sekund.
Trójka Argentyńczyków zaprasza nas na intrygującą podróż po zakamarkach
kameralnego jazzu, którego sercem pozostaje improwizacja, na ogół czyniona
bardzo kolektywnie. Pianistka dobrze porusza się w estetyce klasycznej, także współczesnej,
czuje się też jak ryba w wodzie, gdy trzeba puścić wodze fantazji i uciec w
bystrą stylistykę free. Dużo świetnej
roboty czyni tu kontrabasista, który na ogół rysuje szlak narracji zwinnym pizzicato, a jeśli sięga po smyczek, robi
to w dramaturgicznie uzasadnionych przypadkach. Perkusista świetnia uzupełnia
partnerów, stylowo akompaniuje, raczej stroni od indywidualnych ekspozycji.
Utwór otwarcia stawia raczej na minimalizm, dobra gra
wstępna bez fajerwerków. W trakcie drugiej części pojawiają się pierwsze kanty,
zadziory, a narracja z sukcesem szuka wewnętrznej dynamiki. W kolejnym
pojawiają się pierwsze preparacje, głównie pianistki, ale także drummera. Szczególnie udane wydają się
fragmenty piąty i szósty. Dynamika piana raz pnie się ku górze, innym razem
stylowo opada, kontrabas sięga zaś po smyczek i buduje masywny nastrój. Gdy
trzeba, trio zmysłowo wchodzi w obszar ciszy, gdzie króluje niczym
nieskrępowany barok smyczka, rezonans
talerzy i tłumiona ekspresja czarnych klawiszy fortepianu. Co ciekawe,
najbardziej dynamicznym utworem na płycie jest kompozycja Ellingtona, która
swinguje i stawia na masywny drumming.
Po stronie bezapelacyjnych plusów SLD należy też zapisać epizod przedostatni
(znów smyczek, znów czarne klawisze!), gdzie narracja rodzi się w ciszy, stąpa
na palcach, szuka zaczepki, by po paru chwilach wyczekiwania, uciec w niemal
free jazzową kipiel. Ostatni utwór, niezwykle taneczny, zawadiacki, pachnie
zmysłowym latino, co niechybnie
przypomina nam o miejscu powstania tego naprawdę udanego nagrania open jazzu.
heArt Ensemble
From The Basement & Oréade (Small Scale Music, CD 2019)
Z Argentyny żabi skok do francuskiej części Kanady! Weteran
tamtejszej sceny free improv/ free jazz, perkusista Guy Thouin i formacja heArt
Ensemble, która powołał do życia jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia.
Obecnie na ogół przybiera ona postać duetu (tu wyjątkowo bystry, dużo młodszy
saksofonista Félix-Antoine Hamel), czasami zapraszani bywają goście (na drugiej
płycie słyszymy harfistkę Marilou Lyonnais Archambault, która korzysta także z
elektroniki). Nasze oczy i uszy pochylamy dziś nad dwoma płytami hE, które
wydał lokalny label Small Scale Music. Pierwsza swobodna improwizacja w duecie
składa się z ośmiu części, trwa zaś 55 minut i 3 sekundy, druga w trio, to
jedenaście części, 67 minut i 9 sekund. Zapraszamy w dość długą (czasami może
nazbyt długą) ekspozycję stylowego, wyrazistego free impro, dobrze
zakorzenionego w jazzie, którego wiele elementów wydaje nam się bardzo
znajomych, ale którego słucha się naprawdę z dużą przyjemnością.
From The Basement.
Progresywny, otwarty drumming i
bystrze skrzeczący saksofon, które raz za razem budują zwinne, masywne,
chwilami bardzo free jazzowe ekspozycje. O ile perkusista dba o dramaturgię
całości i rzadko decyduje się na solowe wybryki (ale jak już to czyni, to iskry
lecą, patrz: piąta część), o tyle saksofonista co rusz czymś pozytywnym
zaskakuje. Nie stroni od preparacji, skromnych wycieczek w kierunku
sonorystyki, świetnie zna historię gatunku, lubi zabrzmieć melodią na wprost
zaczerpniętą ze skarbów pozostałych po Albercie Aylerze (pierwszy utwór), czy
marszową dynamiką, tak charakterystyczną dla tego muzyka (utwór trzeci).
Szczególnie udany fragment muzyki z
piwnicy, to czwarta improwizacja: zaczyna ją wysoki, bardzo tanecznie
usposobiony saksofon, wspiera go wyjątkowo rozbudowane drums & percussion. Narracja dostarcza nam dużo potu i
zdrowych, swobodnych emocji, a podsumowuje ją garść preparowanych dźwięków ze
strony obu artystów. Także siódma improwizacja zasługuje na wiele ciepłych słów
– początkowo opowieść jest ognista, ale jeszcze zyskuje na wartości, gdy
saksofonista zostaje sam, tłumi swój flow
i stylowymi preparacjami poszukuje finałowej ciszy. W ostatniej części
perkusista sięga po tablę, używa także głosu, czyniąc finał płyty niezwykle
lekkim i zmysłowym.
Oréade. Honory otwarcia
tej płyty hE przypadają harfie, która czystym tembrem podaje melodię. Perkusja
dba o rytm, a saksofon zwinnie imituje nutki zaproponowane przez harfę.
Podobnie skonstruowany jest kolejny odcinek tej historii, lekki, pachnący
dalekim wschodem. Ciekawsze rzeczy zaczynają się od improwizacji trzeciej.
Harfa dostaje trochę elektroniki pod struny, sieje ambientowy background, talerze rezonują, a saksofon
plecie czarną, jak smoła balladę. Piąta improwizacja także przykuwa nasze ucho
– zdaje się być bardziej zadziorna, free jazzowa, z elektroniką, która nie stoi
z boku, ale energicznie pląta akustycznie plany saksofonu i perkusji. Akcenty
preparacji i dekonstrukcji dźwięków także są tu udziałem muzyków. Szósty numer
śmiało możemy zapisać do kategorii drone
& ambient. W kolejnym utworze powraca akustyczna harfa, muzyka zyskuje
na dynamice i goni nas soczystym free jazzem. A gdy w trakcie kolejnych minut
recenzent delikatnie zaczyna utyskiwać nad dłużyznami improwizacji (m.in.
powraca motyw tabli i głosu, znany z poprzedniej płyty), improwizacja dziesiąta
pozytywnie zaskakuje – taneczny saksofon sopranowy, bystra perkusja i czysta
harfa toczą ciekawą, minimalistyczną wymianę uprzejmości. Na sam finał płyty
powraca wątek melodii z części pierwszej, którą dobrze reasumuje śpiewny
saksofon.
Philip Zoubek/ Ivann Cruz/ Marcin Witkowski Radium
(Circum Disk, CD 2019)
Pozostajemy w świecie francuskojęzycznym. Przenosimy się do
Lille, jesteśmy na koncercie pewnego tria, jest rok 2017. Philip Zoubek gra na
fortepianie preparowanym i syntezatorze analogowym, Ivann Cruz na gitarze
elektrycznej i elektronice oraz Marcin Witkowski na perkusji preparowanej i
elektronice. Dziewięć improwizacji (na ogół bardzo swobodnych), 54 minuty i 56
sekund.
Radium, bo tak
zwie się foniczna dokumentacja owego koncertu, to prawdziwie elektroakustyczna
przygoda, kreowana wyobraźnią trzech bystrych improwizatorów, w trakcie której
nie brakuje zwinnych preparacji, masywnych pasm elektroniki i mnóstwa
niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych. Jedynym dylematem odbiorcy zdaje się tu
być odwieczna wojna żywych i
syntetycznych dźwięków. Gdy dominują te pierwsze, jakość nagrania osiąga stany
wysokie lub jeszcze wyższe, gdy dominują te drugie i biorą na swoje barki całe
jarzmo świata, wszystkie jego problemy i chcą je rozwiązać masywnymi pasażami
niemal harsh-noise, to recenzent
zgłasza votum separatum.
Skupmy się wszakże na niewątpliwych atutach Radium. Już samo otwarcie płyty obiecuje
naprawdę wiele – metaliczny rezonans strun gitary, młoteczki czarnych klawiszy
piana, skupiony, aktywny drumming na
wytłumionym werblu i tomach. Matowa narracja z elektronicznym backgroundem, który bystrze wzmaga jakość
akustycznych ekspozycji, bogactwo przeróżnych dźwięków - mamy wrażenie, że na
scenie jest mała orkiestra, nie zaś trójka muzyków. W drugim utworze napotykamy
na ciekawą koegzystencję syntetycznego ambientu, świetlistej gitary i akustycznych preparacji. Kolejny fragment jest
niezwykle perkusjonalny, a to zasługa wszystkich uczestników spektaklu, także znów
świetnie preparującego pianisty. W czwartej części narracja nabiera niemal industrialnej
mocy, posmaku dark ambient i po raz
pierwszy szuka hałaśliwych akcentów. Piąta improwizacja tonuje jednak emocje, schodzi
na samo dno i stawia na elektroakustyczne preparacje. Nie brakuje akcji typu call & responce, a całość pięknie
wygasza akustyka gitary i piana. Równie zmysłowy zdaje się być odcinek numer
siedem – garść całkowicie zasłużonego chill-outu,
dubowa gramatura gitary, perkusjonalne błyskotki. A wszystko to po odcinku
numer sześć, niemal 13-minutowym ataku harsh
elektroniki… Podczas, gdy ósma improwizacja znów brnie w syntetyczny hałas,
finałowa, dziewiąta koi wszystkie zszargane nerwy – piano szuka ciszy na dnie
pudła rezonansowego, szczoteczki perkusyjne szeleszczą, szklista gitara nuci meta melodyjne frazy. Oniryczny,
tłumiony finał płyty, która zredukowana do 35-40 minut (czym winny zająć się
nożyce edytora już wiemy), byłaby definitywnie kandydatem na roczne
podsumowania nie tylko redakcji Trybuny.
Warmbladder
Symphony
Wackoedipus "Metamorphic" (Gotta Let It Out, CD 2019)
Wojenne dylematy,
jakie towarzyszyły nam w trakcie poprzedniej recenzji, tym razem nie będą miały
racji bytu, albowiem wszystkie dźwięki zawarte na krążku, który za moment
obgadamy, są w pełni … syntetyczne! Tomo Jacobson, świetnie nam znany
kontrabasista, i tu odpowiadał będzie za niskie częstotliwości, ale skorzysta z
urządzenia o nazwie midi-ribbon, Jonathan
Leland użyje małego zestawu perkusji elektronicznej i perkusjonalii, zaś
Ignacio Nacho Córdoba – elektroniki. Jednotrakowa
improwizacja, powstała w okolicznościach studyjnych ponad dwa lata temu, potrwa
40 i pół minuty.
Warmbladder, to trio, które już samą nazwą gotuje nam krew w
żyłach. A co dopiero, gdy posłuchamy muzyki – zwariowane, połamane rytmicznie
techno, które równie dobrze mogłoby być określone jako re-techno, jak i
post-techno. Improwizacja grana na 100%, królestwo dekonstruowanej na żywo
elektroniki, która ma wewnętrzny rytm i rozchwianą emocjonalnie dynamikę.
Drżąca linia basu, elektroniczny drum kit
i elektronika, która odpowiada za całą resztę, często bardzo tajemniczych dźwięków.
Taniec wampirów po dobrze zakrapianej uczcie - pulsujące życie, wulgarne
przestery i dwa kroki od czerstwego harshu
– całe spektrum dobrego hałasu! Improwizacja cuchnąca przypalonymi kablami,
pozostająca w stanie permanentnej zmiany.
To dopiero początek – zapewniam, iż dalej jest równie
ciekawie! Po 11 minucie trio na moment traci na dynamice, a narracja staje się
demoniczna i repetytywna – real black
techno! Po 17 minucie krok w stronę surrealistycznego oniryzmu, budowanego
wyższymi dźwiękami, a w 23 minucie prawdziwie syntetyczna kipiel! Po kolejnych
kilku minutach basowe pasmo staje w miejscu, a elektroniczny drumming krąży nad nim, niczym sęp nad
ofiarą. Po chwili dopada nas pasaż zmutowanych organów kościelnych, które zdają
się szukać finałowego hałasu. Ostatnie pięć minut, to masywna, gęsta, marszowa
narracja po kres ostateczny tej szalonej improwizacji. Całość wybrzmiewa perkusjonaliami,
w których zdaje się tlić odrobina … żywych dźwięków.
Sundogs
(Rybicki/ Hall/ Kozera) In
The Land Of Green Dust (Multikulti Project, CD 2019)
Po dość intensywnym obcowaniu z brzmieniami syntetycznymi,
najwyższa pora wybrać się na … spacer do lasu! Pomocni w realizacji tego
przedsięwzięcia będą: Mateusz Rybicki – klarnet, głos instrumenty dmuchane i
kalimba, Samuel Hall – perkusja, instrumenty perkusyjne, preparacje, instrumenty
dmuchane oraz Zbigniew Kozera – kontrabas, preparacje, instrumenty dmuchane i
kalimba. Muzycy funkcjonują pod nazwą własną Sundogs, a nagranie powstało w
Lesie Osobowickim, we Wrocławiu. Dwie, jak to lesie, wyjątkowo swobodne improwizacje,
łącznie 32 minuty i kilka sekund (o poprzedniej płycie tria napisaliśmy dwa
lata temu, że jest nieco zbyt długa, jak widać nauka nie poszła w … las!).
Być może W krainie
zielonego piasku, to bardziej nagranie field
recordings, czy coś na kształt słuchowiska radiowego. Być może muzycy i ich
instrumenty znaleźli się w Lesie Osobowickim zupełnie przypadkowo, a za całość
rejestracji dźwiękowej odpowiada tu jedynie matka natura. Być może warto
przywołać w pamięci nagranie Mikołaja Trzaski i Braci Oleś, którzy na początku
ubiegłej dekady postanowili muzykować na ulicy, dla całkiem przypadkowych
przechodniów. Jakkolwiek by tego nie nazwać – przed nami … być może rodzaj improwizowanego
performansu.
Szum lasu, garść mikroskopijnych fonii, bezwzględnie do
odsłuchu słuchawkowego. Tajemna podróż w poszukiwaniu zagubionych dźwięków. Lekki
klarnet, mikro grzmoty kontrabasu, small
drum kit ledwie dotykany małym palcem. Sztuka zaniechania, minimalizmu,
czyniona w przestrachu przed naruszaniem równowagi fonicznej zastanego
ekosystemu. Pierwszy ze snu zimowego zdaje się budzić niedźwiedzi bas, sójka-klarnet
delikatnie podśpiewuje, małe dzwonki pobrzmiewają, a ptaki, te prawdziwe, snują
mikro melodie. Wokół także sporo dodatkowych, niezidentyfikowanych fonii wprost
z żywego lasu. Kontrabas ma tu chyba najwięcej do powiedzenia, wydaje się wyznaczać
kierunek improwizacji. Druga partycja nagrania wnosi do tej zabawy odrobinę
więcej życia – klarnet nawołuje do gromadzenia się wokół ogniska, perkusjonalia
przelewają życiodajną wodę, a kontrabas stoi w miejscu i pohukuje. Spektakl etno free improv on minimal trwa w
najlepsze. Don Cherry i jego Multikulti? Air Henry’ego Threadgilla? Muzycy
zmieniają instrumenty jak rękawiczki, od dawna nie wiemy już, kto odpowiada za
dany dźwięk, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Odrobina dynamiki rodzi się
z grzmotów kontrabasu i śpiewu dwóch dęciaków,
które niespodziewanie nabrały ochoty na swobodny taniec. Repetycje, skoki w górę
i bystre opadanie. Na moment flow narracji przejmują ptaki, muzycy
milkną i czekają na rozwój wypadków dźwiękowych. Potem wracają, by wydobyć
ostatnie oddechy ze swoich instrumentów.
Adam Fairhall Little
Instruments (Efpi Records, DL 2019)
Ciąg dalszy muzyki nieco tajemniczej, dramaturgicznie
nieoczywistej. Znany nam bardziej jako pianista, Adam Fairhall, zagra na
następujących Małych Instrumentach - dulcitone, toy piano, single reed free-bass
accordion oraz harmonium. W
repertuarze kompozycje własne, aranżowana muzyka tradycyjna i kompozycja Johna
Coltrane’a Cosmos. Cztery utwory,
niespełna 22 minuty muzyki.
Pierwsza opowieść pobrzmiewa perkusjonaliami, rodzaj
marszowej polifonii, filigranowej, delikatnej, z afrykańskim sznytem. Drugą narrację
wiedzie coś, co brzmi jak akordeon na pogłosie, na tyle silnym, iż mamy
wrażenie, że słyszymy dwa instrumenty. Stylowa, zadumana, jakby zawieszona w przestrzeni
opowieść, delikatnie powykręcana rytmicznie. Trzecia, to wibrafon, który brzmi
niezwykle tajemniczo. Nie wiemy, czy muzyk używa pałeczek, czy może gra
palcami. Intrygujące, znów mocno perkusyjne brzmienie. Wreszcie ów
Coltrane’owski Cosmos – drony wprost
z harmonium, narracja grana długimi frazami, dość monumentalna, ale bardzo
wyrazista. Little Instruments –
naprawdę mała historia, ale warta kontynuowania.
Tatvamasi Haldur
Bildur (Audio Cave, CD/LP 2019)
Na finał dzisiejszej szalonej zbiorówki, powracamy do muzyki
dynamicznej, która czerpie z rocka pełnymi garściami, lubi na ogół pozytywne emocje
i nie pozwala przysnąć w trakcie przedświątecznej, ogłupiającej zawieruchy. Dwa
krajowe bandy, dobrze rozpoznawalne i lubiane, tu i ówdzie! Najpierw lubelskie Tatvamasi
i ich piąta płyta – rejestracja bez oklasków z lutego br. Muzycy: Grzegorz
Lesiak na gitarze elektrycznej (autor kompozycji), Tomasz Piątek na saksofonie
tenorowym, Łukasz Downar na gitarze basowej, Krzysztof Redas na perkusji oraz
goście - Jan Michalec na trąbce, Małgorzata Pietroń na wiolonczeli i Anna
Witkowska-Piątek na skrzypcach. Cztery długie kompozycje, rozimprowizowane,
jazz-rockowe dramy, łącznie 43 minuty i 11 sekund.
Na wejściu do świata Haldur
Bildur dostajemy rytmiczny, rockowy temat, pulsujący funkiem, zgrabnie
ogrywany przez saksofon i trąbkę. Wiele zdaje się tu pachnieć dobrym Downtown Music z lat 90. ubiegłego stulecia,
trochę elektryczną Masadą Johna
Zorna. Adekwatna dynamika, bystra instrumentacja, zwarty pomysł dramaturgiczny
na przebieg całości, smakowite improwizacje. Muzycy czynią pierwszy krok ku tym
ostatnim już po upływie drugiej minuty, a do tematu zasadniczego nie wrócą
wcześniej niż przed upływem dziesiątej. W międzyczasie dzieje się dużo ciekawego
– solowe ekspozycje, improwizacje w duecie (choćby gitary i saksofonu), piękne
pasaże strunowców, a wszystko
trzymane w ryzach przez masywną sekcję rytmiczną. Drugą opowieść zaczynają
skrzypce i wiolonczela. Do podanej przez nie melodii zdają się podłączać
kolejne instrumenty. Akcja nabiera dynamiki po wejściu w kolejną, długą fazę
improwizacji. Pod koniec odcinka, dla kontrastu, zwinnego walczyka tańczą strunowce. Z kolei utwór trzeci otwiera
psychodeliczna gitara, której wtóruje mocny, jak dąb bas. Temat kompozycji
pachnie zaś polskim fussion jazzem z
lat 70. ubiegłego stulecia. Skrzypce płyną szerokim strumieniem, a trąbka i
saksofon podają zgrabne harmonie. W fazie impro świetny moment gitary i trąbki,
a finał zatopiony zostaje w chłodnym ambiencie.
Wreszcie gorący, i gęsty z emocji, finał płyty. Cały septet
rusza z kopyta bez gry wstępnej. Motyw taneczny, niemalże góralski, znów jakby
z Zorna i jego Masady. Jeszcze przed upływem drugiej minuty, skromny stopping i fala psychodelii, nie tylko
ze strony bystrej gitary. W dalszej części utworu warto zawiesić ucho nad dialogiem
tej ostatniej i wyjątkowo drapieżnego saksofonu. Powrót tematu następuje dopiero
po dziewiątej minucie, z basem ściągniętym do samej ziemi. Finał płyty skrzy
się emocjami, ogrywaniem tematu na podkładzie połamanego rytmu. Brawo!
Innercity
Ensemble IV (Instant Classic, CD/LP 2019)
Księga Czwarta
historii zwanej Innercity Ensemble! Zacznijmy od aktorów i ich rozbudowanego
zestawu rekwizytów: Rafał Kołacki – instrumenty perkusyjne, sampler, Tomasz
Popowski - perkusja, także programowana, instrumenty perkusyjne, syntezator, Radosław
Dziubek – elektronika, instrumenty
perkusyjne, Rafał Iwański - instrumenty perkusyjne, Artur Maćkowiak – gitara,
syntezator, efekty, Jakub Ziołek – gitara, syntezator, programowanie perkusji,
piano, wokal, efekty, Wojciech Jachna – trąbka, organy elektryczne, efekty oraz
goście w pojedynczych utworach: Freeze – elektronika, Jaśmina Polak - wokal.
Nagranie z Pałacu Ostromecko, lato ubiegłego roku. Osiem utworów, 44 minuty i
15 sekund.
Post-rockowa załoga z Kujaw, lubiąca improwizację i
precyzyjnie snute, długie i mantryczne opowieści, powraca do nas regularnie i
serwuje przyjazną dla ucha, dynamiczną, niezwykle rytmiczną muzykę, dla której
wskazanie konotacji gatunkowych jest zajęciem całkowicie bezcelowym. Wraz z
kolejnymi płytami, muzyka Innercity Ensemble nabiera syntetyczności w brzmieniu
i jakby gubi zmysł do niczym nieskrępowanej improwizacji, co raz skuteczniej
upodobniając się do multigatunkowej Alamedy 5 (być może sprawia to silna
osobowość muzyczna Jakuba Ziołka), ale w gronie redakcyjnym wciąż ma stałych
wielbicieli, którzy raz za razem lubią sięgać po jej płyty. Choć z dzisiejszej
perspektywy, warto dodać, iż najczęściej po epizody I i II.
Dość wszakże recenzenckiego ględzenia, sprawdźmy, co ma nam
do zaproponowania epizod IV. Po łagodnym,
syntezatorowym otwarciu, IE wrzuca elektroniczny beat i wraz z delikatnym ambientem w tle, rusza w pogoń za wciąż uciekającym
rytmem i post-rockową polifonicznością. Gitara, która podaje rockowy motyw,
rozbudowane perkusjonalia, wielowarstwowe syntezatory i elektronika. Tygiel
emocji, których doświadcza się z dużą przyjemnością, jakkolwiek po pewnym
czasie, także z pewną dozą znużenia. Utwory trzeci i szósty dodają do tej
zabawy wokalizy, a nawet teksty, co przesuwa idiom stylistyczny IE zdecydowanie
w kierunku wspomnianej już Alamedy 5. Wciąż silną stroną formacji pozostaje
ambientowa, improwizująca trąbka Wojtka Jachny, element rozpoznawalny nawet po
tygodniu ciężkiego picia w gronie największych wrogów.
Epizod IV, to co
ma najlepsze, pokazuje w ostatnich dwóch utworach. Dyktat rytmu idzie w odstawkę,
muzyka nabiera rumieńców, płoną gitary, silnie dudnią basy, słuchać moc kwiecistych
perkusjonalii. Wielobarwny space rock,
jeśli już koniecznie potrzebujemy drogowskazów. W ostatnim, ósmym utworze znów
nie brakuje akustyki, pięknie płynie zmutowana (elektroniką?) trąbka.
Nienachalny electrobeat wręcz
podkreśla urodę finału płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz