Barcelońska eksplozja kreatywności trwa w najlepsze! Po
niedawnej prezentacji trzech duetów Vasco Trilli, czas na pogłębioną analizę
nowości wydawniczych Discordian Records i jej sublabelu Discordian Bootlegs.
W roli głównej, nie kto inny, jak the one and only El Pricto! Siła sprawcza niemal wszystkiego, co
wartościowe w muzyce kreatywnej stolicy Katalonii. Wenezuelski multi-artysta
(przypominamy, iż muzyk udzielił wywiadu
rzeki Panu Redaktorowi, który
jest dostępny zarówno na tych łamach, jak i na portalu Jazzarium.pl) dziś
zaprezentuje się w kilku rolach. Będzie kompozytorem, dyrygentem, muzykiem
improwizującym, wreszcie realizatorem nagrania, a nade wszystko – w każdym
przypadku – wydawcą!
Zaczniemy od okrętu flagowego DR, czyli formacji Discordian
Community Ensemble. W dalszej kolejności klasyczny kwartet saksofonowy, ale po ... katalońsku i diskordiańsku jednocześnie. Zaraz potem czeka nas wycieczka w czasy pierwszego pięciolecia
istnienia wydawnictwa i odczyt/odsłuch całego mnóstwa skomponowanych improwizacji El Pricto, bazujących na cudownym
brzmieniu instrumentów dętych, nagrań upublicznianych dziś wszakże po raz
pierwszy. Wreszcie na finał tej opowieści duże składy pod wodzą Francesca
Llomparta, zarówno zarejestrowane w ostatnich latach, jak i nieco starsze.
Zapraszamy na jakże widowiskową eksplozję wyjątkowej muzyki! Niech żyje Discordia!
Discordian
Community Ensemble Songs From The Unreal Book
(Discordian Records, DL 2020)
Najnowsza produkcja Discordian Community Ensemble, to Piosenki bez słów dla świata pozbawionego
znaczenia, z dedykacją dla wszystkich doświadczających pandemii, albowiem życie
samo w sobie ma już znaczenie.
Grudzień 2018 roku, nagranie koncertowe z Klubu Sinestesia,
na scenie DCE w składzie: Ilona Schneider – głos sopran, Pol Padrós – trąbka, Melisa
Bertossi – saksofon tenorowy, Francesc Llompart – skrzypce, Diego Caicedo –
gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny, Oriol Roca – perkusja
oraz El Pricto – dyrygentura. Ten ostatni jest także autorem sześciu kompozycji
zawartych na płycie, które wyjątkowo, jak na zwyczaje tego twórcy, przybrały
postać notacji graficznych. Jedna z nich zdobi zresztą okładkę wydawnictwa,
która trwa 34 minuty i 32 sekundy.
Ostrze rockowej gitary zostaje nam wbite proso w serce,
szczęśliwie jednak kobiecy głos i delikatne skrzypce, przyłożone do krwawiącej
ranny, dają nam - trwające ułamek sekundy - ukojenie. Dzieło El Pricto, czyli klasycznie
ponad epokowy i równie ponadgatunkowy konglomerat szalonych pomysłów, z których
żaden nie okazuje się być złym wyborem. W tej początkowej bitwie męskości i
kobiecości, rola mediatorów przypada dęciakom
i pozostałym strunowcom. Basówka i perkusja grzmią, huczą i drżą
całą swoją masą. Narracja budowana na dysonansie kąsa urodą i dramaturgiczną
dosadnością. Gitara Caicedo potrafi brzmieć, jakby muzyk przesypywał kamienie,
nie stroni od flażoletów, ale i stempli betonowej mocy. Od ciszy wyczekiwania,
do ekspresyjnych kipieli – gigantyczna amplituda emocji i natężenia dźwięków. Contemporary free rock & chamber!
Wszystko zdaje się tu dziać wedle wskazań kompozytora i dyrygenta, ale poziom emocji
nie stygnie choćby na moment. Druga opowieść też toczy się od ściany do ściany
– do środka i na zewnątrz, od dołu do samej góry. Kolektywna erupcja emocji, tu
z drobną ekspozycją trąbki. Gitara i reszta załogi stawia zasieki i hałasuje, mając jednak - mimo wybuchów gorącego powietrza- wszystko pod kontrolą! Narracja smakuje
czerstwym rockiem, jest połamana, powykręcana, faluje jak wielki okręt na
wzburzonym oceanie. Pięknie uporządkowany chaos!
Trzecią opowieść zaczyna coś na kształt basowego walkingu. Kobiecy głos, dęte zawody i
rzężąca gitara. Rock vs. chamber in great
fury! Stopień skomplikowania, ale i frywolności całej narracji przywodzi skojarzenia
z metodami pracy Franka Zappy. Kolejna część kontynuuje wątek wspólnych pokrzykiwań
– masywny rock grzmi dętymi posadami, obok skrzypce i głos eskalują wątek
kameralistyczny. Ekspresja wszakże ponad wszystko! Piąta opowieść na moment
hamuje ów dramaturgiczny walec drogowy. Szumy, szmery, świsty – każdy z
uczestników tego szaleństwa zaczyna preparować dźwięk swojego instrumentu.
Gitara zgrzyta tępym ostrzem, tenor dorzuca do ognia, emocje rosną, ciągle
bystrze jednak kontrolowane przez Pricto. Szósta kompozycja, to strzał hałasu
na otwarcie. Dźwiękowe brzytwy, stylistyczne dysonanse. Free jazz vs. post-chamber! John Zorn podrzuca wygniecione
pięciolinie! Góra – dół, do środka i na zewnątrz! W tej niebywale gęstej
narracji każdy z muzyków znajduje kilka sekund na indywidualne popisy, ale
wszystko dzieje się jakby w tej samej sekundzie naszego życia. Od ciszy do
hałasu i z powrotem! Emocje po wybrzmieniu giną w głuchej ciszy oklasków.
Malaclypse
Sax Quartet 有时鸟唱歌是因为有答案 (Discordian Bootlegs, DL 2020)
Marzec ubiegłego roku, koncert w miejscu zwanym Tepekalesound,
przedmieścia Barcelony - L'Hospitalet. Formację Malaclypse Sax Quartet znają
wszyscy, którzy wraz z redakcją od lat zagłębiają się w historii dyskordianizmu
i labelu, który stworzył Pricto na chwałę owej fikcyjnej religii. Na saksofonie
sopranowym zagra Agustí Martínez, na altowym - El Pricto, na tenorowym - Liba
Villavecchia, zaś na basowym - Ferran Besalduch. Dęta epopeja (z chińskiego: Sometimes Birds Sing Because They Have
Answers), stworzona przez wszystkich jej uczestników (all music by the musicians, bez jakichkolwiek informacji, jakoby
któryś z muzyków pełnił rolę dyrygenta), składa się z trzech części (dwóch
zasadniczych i dwuminutowego encore),
trwa zaś 37 minut i 32 sekundy.
Głosy otwarcia saksofonowej ceremonii są następujące – dwa wysokie
dęciaki śpiewają, jeden repetuje, a
ten czwarty, najniższy buduje basową bazę dla improwizacji. Wszystkie dźwięki
są czyste, barwne i na swój sposób ulotne. Po paru minutach sytuacja ulega drobnym
modyfikacjom – lewa flanka płynie szerokim strumieniem, prawa śpiewa skromną
kołysankę, a pozostałe dwa instrumenty milczą, bądź sprawiają wrażenie, że …
milczą. Napięcie jednak narasta, coś z pewnością musi się za chwilę wydarzyć -
drobne preparacje, prychanie z samego środka narracji, tygrysie pomruki i kocie
lamenty. Rodzaj ptasiego radia, zdobionego niedźwiedzimi pomrukami saksofonu
basowego. Po 10 minucie następuje krótkie zejście w obszar ciszy, ozdobione
garścią sonorystycznych niuansów. Na sam finał pierwszego utworu muzycy
realizują kilka bardziej dynamicznych depnięć na pedał gazu, po czym przechodzą do fazy gaszenia
płomienia, który przypada w udziale duetowi lżejszych dęciaków.
Druga, zasadnicza i najdłuższą opowieść początkowo budowana
jest płynnymi, skupionymi frazami. Jakby zło budziło się do życia po latach
cierpienia. Każdy z muzyków coś dokłada od siebie, kreuje mikro eskalacje,
szuka zaczepki. Bas dmie złowieszczo, reszta tańczy i swawoli. W okolicach 4 minuty
wszyscy wchodzą w przepiękną fazę szeptów. Nostalgia pełna zimnej nerwowości.
Kilka neoklasycznych parsknięć, jakby stawianie znaków zapytania. Wzrost emocji
następuje z inicjatywy basu – reszta nie zgłasza zdania odrębnego i rozśpiewany
kwartet rusza w drobną przebieżkę. Mocni, stanowczy, niemal dostojni instrumentaliści
w drodze na szczyt hałasu, który osiągają w okolicach 13 minuty. Potem raptowny
stopping – lewa flanka krzyczy
samotnie, z małymi preparacjami. Towarzyszą jej dalece wystudzone komentarze
współpartnerów. Dialogi, trialogi,
czerstwy głos wszystkich, to kolejne fazy rozbudzania narracji. Specyficzne call & responce – jakby śmiech przez
łzy! Skowyt i drwina w tym samym momencie - prawdziwie ludzkie oblicze czterech
saksofonów. Po 17 minucie bas zaczyna porządkować opowieść, pozostali śpiewają
i nie do końca wykazują należytą posłuszność. Po 19 minucie bas milknie, cóż ma
bowiem uczynić… Reszta dyskutuje w najlepsze. Na ostatniej prostej bas jednak powraca
i zabiera wszystkich na krótki, jakże ognisty finał opowieści.
Pozostaje nam jedynie odsłuchać ledwie dwuminutowy bis,
rodzaj dramaturgicznej repryzy właśnie, co skończonej improwizacji. Alt smakuje
czupurnym Zornem, reszta kwili i grymasi. Gdy bas rozpocznie finałowy taniec,
reszta towarzyszy może jedynie – z krzykiem na ustach – dołączyć do niego i
dobrnąć do jakże zasłużonych oklasków.
El
Pricto Tangential Views
(Discordian Bootlegs, DL 2020)
Trzy kompozycje El Pricto na małe składy improwizujące,
stworzone i wykonane w pierwszej połowie dekady lat 10. bieżącego stulecia.
Całość trwa 34 minuty i 32 sekundy.
Tangential Views
(The Hodge Podge, Barcelona, maj 2011); El Pricto – saksofon altowy, Don Malfon
- saksofon barytonowy, Luiz Rocha – klarnet basowy oraz Miguel Serna –
kontrabas.
The King In Yellow
(The Golden Apple, Barcelona, styczeń 2015); El Pricto – saksofon altowy,
Paulina Owczarek – saksofon barytonowy, Alex Reviriego – kontrabas oraz Marko
Jelača – perkusja.
Double Spiral Dynamo
(The Hodge Podge, Barcelona, kwiecień 2011); Agustí Martínez – saksofon altowy,
Tom Chant – saksofon tenorowy, Xavier Díaz Herrera – saksofon barytonowy,
Miguel Serna – kontrabas, Javier Carmona – perkusja oraz El Pricto –
dyrygentura (ta powinność dotyczy także poprzednich utworów).
Pierwszy kwartet sprawia wrażenie, jakby był … sekstetem. Zarówno
kontrabas, jak i klarnet basowy mają zmultiplikowane brzmienie, dzięki czemu,
zwłaszcza na początku utworu, dźwięki płyną do nas nieprawdopodobnie gęstym,
nisko zawieszonym strumieniem. Oba saksofony w tym czasie śpiewają wysokim
tembrem i czekają na przebieg wypadków. Po niedługiej chwili kwartet (sekstet?)
zaczyna brzmieć, niczym stado rozjuszonych rumaków w posuwistym, nerwowym
galopie. Jeszcze przed upływem 2 minuty muzycy płynnie przechodzą w dęte unisono z pięciolinii, po czym rozlewają
się szerokim korytem, skwierczą i chrząkają, by po kilkudziesięciu sekundach przygasnąć.
Baryton i alt skrzeczą na przeciwległych flankach, a znów podwojona moc niskich
pasm czyni spustoszenie. Po 6 minucie ostry wrzask na raz i znów krok ku
spowolnieniu. Krótki marsz na wiwat i obumierający kontrabas, który gasi
światło, wyczerpują program pierwszego utworu.
Drugi kwartet początkowo kontynuuje ów wiwatujący marsz.
Stawia jednak na dramaturgiczną wyrazistość i adekwatny poziom natężenia
dźwięku – truly free jazz quartet!
Saksofony złowieszczo śpiewają, kontrabas rwie struny, a perkusja niczym
dobosz, zwołuje wszystkich na rytuał improwizacji. Użycie smyczka wzmaga
napięcie, nie studzi emocji. W połowie 5 minuty krótka przygoda z ciszą – suchy
smyczek, drżące talerze i saksofonowe drony. Po niedługiej chwili pizzicato kontrabasu zarządza nową,
masywną eskalację, która ma miejsce niemal dokładnie w 10 minucie utworu. Bas
pulsuje, drummer liczy krawędzie.
Saksofony nie pozostają bierne i cały kwartet płynie marsowym bluesem, czerstwym,
ale jakże smakowitym. Sporo dzieje się w tym momencie wedle prictowego scenariusza,
ale emocje nie gasną choćby na ułamek sekundy. W połowie 15 minuty, czas na
skromne preparacje, garść prychów spod wilgotnych dysz i tajemniczych
szelestów. Piękną aurę chwili tworzy szczególnie smyczek na kontrabasie Alexa,
choć jego partnerzy także nie ustają w wysiłkach, by pióro recenzenta gotowało
się z emocji. W 18 minucie temu ostatniemu nie pozostaje nic innego, jak ogłosić,
nie pierwszy tego dnia, stan free jazzowej kipieli! W połowie 20 minuty, jakby
za sprawą różdżki czarodzieja, kwartet płynnie powraca do frazowania, które
znamy z początku utworu. Wiwatujący marsz ku chwale złego i chaotycznego!
Piękna pętla dramaturgiczna gaśnie szybko, w niecałe 15 sekund.
Czas na finałowy kwintet, z El Pricto wyłącznie w roli
dyrygenta, niespełna pięciominutowy. Delikatne otwarcie, pełne kameralistycznej
nieśpieszności, śpiewy dętych, pizzicato
kontrabasu, małe perkusjonalia. Zaduma w sierści niepokoju, saksofonowy rozmach
- rozkołysany, piękny, choć niepozbawiony wewnętrznego hałasu, marsz ku
ostatniemu dźwiękowi. Wiwat!
Francesc
Llompart Insect Politics (Discordian
Records, DL 2020)
Czas na skomponowaną improwizację w rozbudowanym wydaniu
personalnym, którą dostarcza nam muzyk, z którym zetknęliśmy się już w trakcie
pierwszej z omawianych dziś płyt – Francesc Llompart. Poza faktem bycia autorem
muzyki i dyrygowania trzema orkiestrami, muzyk w pierwszej i trzeciej części
będzie też odpowiadał za post-elektroniczną
degenerację dźwięków! Najpierw znajdziemy się w znanym już nam miejscu The
Hodge Podge (październik 2012), potem przeniesiemy się do również dziś
wizytowanej Sinestesii (czerwiec 2018), by tę krótką podróż po Barcelonie
zakończyć w miejscu zwanym Centre Cívic Albareda (luty, 2017). Poza LLompartem
zagrają dla nas: Pablo Selnik - flet (utwór 1), Luiz Rocha - klarnet basowy
(1,2,3), Tom Chant - saksofon sopranowy (1), Liba Villavecchia – saksofon
sopranowy (1), Isidre Palmada - puzon (1), Vasco Trilla – instrumenty
perkusyjne (1,3), Eduard Altaba - kontrabas (1,3), Diego Caicedo – gitara
elektryczna (2,3), Sebastián Vidal – gitara klasyczna (2), Fernando Brox – flet
(2), Marco Mezquida - fortepian (2), Aldo Aranda - perkusja (2), Míriam Fèlix -
wiolonczela (2), Ángel Faraldo – elektronika (2), Naná Rovira – klarnet basowy
(3), El Pricto – saksofon altowy (3), Agustí Martínez – saksofon altowy (3),
Pope - trąbka (3), Ilona Schneider – głos sopran (3) oraz Carlos Ródenas -
kontrabas (3). Całość nagrania, to 55 minut i 32 sekundy.
Insect Politics, część
tytułowa, najbardziej rozbudowa, blisko trzydziestominutowa, zaczyna się
świstem dęciaków, małą perkusją i
plamami akustyki bez wskazania źródła pochodzenia. Dźwięki długie i krótkie, masywny
kontrabas traktowany smyczkiem – kameralne poczęcie, pełne skupienia i dramaturgicznej
precyzji. Siedmiu żywych i post-elektronika budują zmysłowe flow, z dużą ilością przestrzeni,
plastrami ciszy, w tempie slow motion,
z drobnymi fermentacjami ze strony percussion.
Po 5 minucie - pierwszy grad dętych mini ekspresji, podawanych raz głośniej,
raz spokojniej. Dużo dzieje się tu wg scenariusza autora. W połowie 10 minuty
intrygujące akcenty rytmu i bystre plamy syntetycznych dźwięków, niepozbawione
nawet industrialnych wtrętów. Po kolejnych dwóch minutach przybywa zjawisk
fonicznych, kolejnych trybów narracji i jakże zwyczajnych emocji – noise-post-electronics chamber in fury! Gra
dla nas oktet, a mamy wrażenie, jakby panowała nad nami wielka orkiestra
symfoniczna na sterydach. Po upływie 18 minuty Llompart włącza tryb ciszy i
preparacji – dużo daje z siebie syntetyczna praca w konwencji live proccesing (tak przynajmniej słyszy
recenzent). Sekcja dęta w tle zwinnie komentuje i trzyma post-elektroniczne degeneracje w ryzach dramaturgicznych.
Po 22 minucie ma miejsce piękny pasus
kontrabasu, nie bez udziału elektronicznego wsparcia – wszystko nabiera posmaku
chamber, a towarzysząca temu zjawisku
sekcja rytmu zaczyna swobodnie improwizować. Finał utworu muzycy osiągają
długimi pasażami, kontrapunktowanymi drobnymi frazami fletu.
Druga kompozycja (Hronir)
proponuje zdecydowanie inny klimat. Elektryczna gitara zwiastuje to nam już
pierwszym dźwiękiem. Moc post-rocka, dobrego bębnienia, z elektroniką na pełnych
prawach instrumentu, free jazzowy fortepian i masa buńczucznych strunowców. Głośno, gęsto i na temat!
Świetne, krótkie ekspozycje klarnetu basowego i fletu, silne percussion! Narracja pełna swobodny,
mniej zaplanowana, bardziej żywiołowa. Kolektyw, demokracja, śmierć
pięciolinii! Po 8 minucie drobne spowolnienie jest okazją dla zarysowania
klimatu delikatnie kameralistycznego. Elektronika bystrze współgra z barokową wiolonczelą,
a całość przybiera na ostatniej prostej piękny kształt prawdziwie katalońskiego
post-chaosu!
Zipf!, to tytuł
ostatniej kompozycji, podobnie jak poprzedniej, trwającej kilkanaście minut. Zaczyna
ją dęte unisono z kartki. W tle
burczy klarnet basowy, a kobiecy, namiętny głos (patrz: pierwsza dziś recenzowana
płyta!) śpiewa tylko piękne frazy. Rozbudowana, ponad dziesięcioosobowa brygada
dźwiękowych wichrzycieli buduje artystyczny tygiel samych wspaniałości!
Kontrabas wciąż flirtuje z głosem, domniemany live proccesing dorzuca swoje trzy gorsze – chamber not full free, but very open! – notuje łamaną angielszczyzną
upocony recenzent. Po 6 minucie mamy wrażenie, jakby na scenie było kilka zastępów
filharmonicznych, gotowych na każde rozwiązanie dramaturgiczne. Muzycy i dyrygent
szukają ognia, ale temperament wciąż trzymają na wodzy. Kobiecy sopran sięga
niemal nieba, dęciaki snują zwinne
pasaże post-jazzu, smyczek rzeźbi na gryfie kontrabasu, a dzwonki percussion (Trilla jest z nami!) i zdegenerowana elektronika tworzą
konglomerat dźwiękowych cudów. Po 10 minucie narracja delikatnie przygasa,
nabiera niemal teatralnej powolności, a dźwięki zdają się wydawać tylko smyczek
i głos kobiecy. Pulsuje drobne tło post-elektroniki. Ilona wypowiada ostatnie
słowa: Important End!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz